Poprzednie opowiadanie
— Możesz mi wyjaśnić co to, kurwa, miało być?
Nawet gdybym wtedy wiedział, jak odpowiedzieć na to pytanie, nie ważyłbym się wydusić z siebie żadnego odgłosu. Szczerze mówiąc, przez kilka chwil po całym zajściu byłem przekonany, że mój mózg zaczął się buntować i zamiast mi pomóc w otrząśnięciu się, zaczął płatać mi figle i tworzyć niestworzone obrazy przed moimi oczami. Dopiero w momencie, kiedy stojący przede mną rudzielec szarpnął mnie mocniej za prawy bark, dotarło do mnie, że wchodzące mi w pole widzenia szare płaty kurzu nie są czarnymi plamami, które pojawiają się zwykle tuż przed tym, jak mam zemdleć oraz że dobiegające z zewnątrz odgłosy policyjnych syren nie są jedynie piszczeniem w uszach, a realnym, już następnym zagrożeniem. Chociaż tak naprawdę wtedy mogłem uznać to za wybawienie — na posterunku dostałbym przynajmniej miejsce do spania, które nie byłoby kawałkiem obsikanego chodnika, mieszczącego się na rogu ulicy.
— Musimy spadać, kretynie — wymamrotał pod nosem, tym razem mniej wzburzony całym zajściem. Wpatrywał się wtedy jeszcze w pojawiające się kolejne białe radiowozy, prawdopodobnie próbując obmyślić plan ucieczki. Rozejrzałem się wtedy po miejscu, które jeszcze dziesięć minut temu znane było jako typowy osiedlowy sklepik, poszukując z niecierpliwością tylnego wyjścia. Ten budynek z pewnością musiał takowe mieć; prawie każda starsza kamienica w tej okolicy została przecież zaprojektowana w ten sam sposób. Wszystkie posiadały zazwyczaj osobne wyjście, żeby mieć dostęp do osobistego śmietnika, nawet jeśli nie mieścił się w nich żaden lokal, który był restauracją. Dlatego też bez zbędnego zastanawiania się, złapałem chłopaka za nadgarstek i pociągnąłem za sobą. Popchnąłem jedyne stojące przed nami drzwi, mając nadzieję, że to właśnie one zaprowadzą nas do wyjścia. Zdążyłem jeszcze odetchnąć z ulgą, ponieważ wraz z ich zamknięciem usłyszeliśmy krzyki policjantów, którzy wtargnęli do sklepu. Przebiegliśmy wtedy przez mały składzik, w którym roiło się od panikujących ze strachu myszy. Na ich widok lekko się wzdrygnąłem, chociaż nasz kontakt wzrokowy trwał jakiś ułamek sekundy. Pociągnąłem chłopaka wtedy mocniej za rękę, żeby wiedział, że nie musi się ich bać. Tuż po chwili jednak znaleźliśmy się w wąskiej alejce, która oddzielała dwa budynki, a zarazem prowadziła do następnej ulicy, gdzie nie było już takiego zgiełku. Rudzielec zatrzasnął wtedy niebieskie drzwi, opierając się o nie plecami. Oboje dyszeliśmy, chociaż nie było to spowodowane zmęczeniem a stresem. Chociaż po części przywykłem do nagłego skoku adrenaliny, na widok takiej bestii chyba nigdy bym się nie przygotował.
— Kim ty w ogóle… jesteś? — wystękał, opierając dłonie na zgiętych kolanach. — Masz w ogóle pojęcie, co się przed chwilą wydarzyło?
Skrzyżowałem wtedy ręce na piersi, opierając się o ścianę budynku. Nie mogłem wtedy za bardzo już określić, czy bardziej przesycał mnie strach, czy też zdziwienie całą sytuacją, albo w ogóle tym, że prawdziwy, żyjący człowiek mówił mi właśnie, że widział to obrzydlistwo razem ze mną, a nawet, że sam próbował z tym walczyć. On sam jest jakiś podejrzany, a zachowuje się, jakbym się urwał z psychiatryka!
— Skąd mam wiedzieć?... Nigdy nie widziałem czegoś tak potwornego — odpowiedziałem, wpatrując się w jego oczy. — No, może poza nią…
— Poza kim? O czym ty gadasz? — westchnął, wkładając dłoń we włosy. — Słuchaj, chodziłeś kiedyś do szkoły? Wiesz co to „mi-to-lo-gia”?
Chłopak przesylabował wyraz jak najgorsze przekleństwo. Patrzył się też przez chwilę na moją twarz, zapewne oczekując na reakcję mówiącą „OLŚNIENIE!” wielkimi literami, jednak zamiast tego otworzyłem usta i zmarszczyłem brwi, żeby dać mu do zrozumienia, że jego słowa nie były dla mnie aż tak oczywiste, jak dla niego. W chwili irytacji towarzysz prychnął gardząco spuścił głowę, po czym pokręcił nią przecząco. Z jego ust wydał się syk frustracji, spowodowany brakiem odwzajemnienia jego głupiego poczucia humoru, chociaż to właśnie jego reakcja rozśmieszyła mnie najbardziej.
— Słuchaj, wychodzi na to, że też jesteś jakiś specjalny, skoro nie tylko widzisz te potwory, ale i też… — tu urwał, jakby zastanawiał się, czy warto jest dokańczać swoją myśl. — W każdym razie, jest takie miejsce, gdzie mieszkają matoły podobne do ciebie. Pewnie powinieneś tam iść.
Pamiętam, że zrobiło mi się wtedy nad wyraz ciepło, jednak nie w taki sposób, który jest uciążliwy. Pierwszy raz od dawna poczułem się, jakby ktoś zauważył mnie spośród tłumu — dawno nie miałem szansy, żeby porozmawiać z kimś chociaż przez dłuższą chwilę i to na temat, który nie był zbliżony do kradzieży jedzenia, czy też próby wyrzucenia mnie spod czyjejś restauracji. Nawet jeśli ten rudzielec nie wydawał się zbytnio zainteresowany przebywaniem ze mną, dla mnie była to wtedy miła odmiana od codzienności.
Patrzyliśmy się na siebie przez kilka chwil, jak takie dwa kocopoły, ponieważ żadne z nas nie chciało odezwać się pierwsze. Ja jednak czekałem aż ten sam z siebie powie mi dokąd właściwie mam się udać, jednak chłopak wyglądał na bardziej zainteresowanego wbijaniem sobie paznokci w skórki, niż dalszym pociągnięciem rozmowy.
— No to spa-
— Gdzie jest to miejsce? — przerwałem mu, podchodząc do niego bliżej. Chłopak widocznie się speszył, dlatego zaczął stawiać kroki w kierunku głównej ulicy.
— Jakoś się tam odnajdziesz — wymamrotał, wkładając ręce do kieszeni. — Idę już, nara.
Gdy tylko odwrócił się do mnie plecami, ponownie złapałem go za rękę. Szarpnąłem go lekko, by odwrócił się do mnie twarzą, jednak mina, którą mnie przywitał, nie była zbyt ładna.
— Co ty, kurna, robisz? Weź mnie puść! — syknął, wyrywając nadgarstek.
— Macie tam jedzenie? — zapytałem pośpiesznie, łapiąc go za oba barki. Spotkaliśmy się wtedy wzrokiem w połowie drogi.
— Tak, ale…
— Zaprowadź mnie tam — nakazałem, wpatrując się mu głęboko w ślepia. Dobrze wiedziałem, jak zirytowany musi być, jego emocje były wyraźnie wypisane na całej jego twarzy. Jednak tak wyraźnie czułem, że to może być moja jedyna szansa, nie tylko na odnalezienie jakiegoś, chociażby tymczasowego schronienia, lecz w ogóle na zdobycie pozornie normalnego życia. Doskonale zdawałem sobie też sprawę z tego, że mogę go jedynie tylko bardziej wkurzyć swoim zachowaniem, ale będąc w tak przegranej pozycji, nie mogłem odpuścić.
Gdy tak patrzyłem wprost na niego, przyglądałem się po kolei każdemu szczegółowi jego twarzy; zapamiętałem, w których miejscach na tęczówce ma czarne kropki i gdzie jasna barwa oczu miesza się z ciemniejszą. Przyglądałem się temu, jak lekko drżały jego gałki oczne, za którymi najpewniej toczył ciężką rozprawę o tym, czy chce mu się mnie targać ze sobą przez całe miasto. Ale to nie do niego wtedy należał wybór, bo i tak miałem zamiar się do niego przyczepić.
— Nie mów mi co mam robić — warknął, odpychając moje dłonie. — Nigdzie cię nie zaprowadzę, znajdź sobie własne bagno.
Ścisnąłem go wtedy nieco mocniej, jednocześnie dalej nie spuszczając oczu z jego twarzy. Chłopak już nie tyle, co irytacją, lecz teraz przeciekał już zażenowaniem, a nawet speszeniem. Jego reakcja sama przez siebie świadczyła o tym, że nikt go w taki sposób wcześniej do niczego nie przymuszał. Mógłbym nawet przysiąc, że widziałem, jak lekko zarumienił się przez moje idiotyczne zapędy, na co ja uśmiechnąłem się głupawo.
— Pokażę ci, gdzie to jest, i już nigdy więcej nie wejdziesz mi w drogę — odburknął, odwracając głowę na bok. Przy okazji zdążył chyba jeszcze ze dwa razy przewrócić oczami w tę i wewtę, jednak nie zrobiło to na mnie większego wrażenia. Tym samym uznałem to za niewielkie zwycięstwo, dlatego też zabrałem dłonie z jego ramion i odsunąłem się na bezpieczną odległość. W końcu typ dalej był podejrzany. Co, jeśli tak naprawdę oboje mamy schizofrenię?
Chłopak zaczął wtedy prowadzić, idąc bokiem głównej ulicy. Staraliśmy się jak najmniej wychylać się poza tłum, by przypadkiem nie wpaść na kogoś, kto mógł widzieć nas wtedy w tym sklepie. Mimo to nie czułem większej presji; bardziej cieszyłem się tym, że wciąż miałem schowaną w kieszeni jedną z bułek, które wtedy zwinąłem. Z niezwykłą prędkością wysunąłem po nią rękę, by następnie wgryźć się w nią ze smakiem. Może to przez doskwierający mi ogromny głód, ale miałem wrażenie, że lepszego kawałka chleba nie trzymałem w rękach od lat. Poczułem też wtedy wzrok rudego chłopaka na sobie, jednak nie planowałem psuć sobie tej pięknej chwili pytaniem go o to, czy może odczepić się ode mnie i mojej bułki, choć na chwilę.
— Słuchaj, śmierdzielu, a jak ty się w ogóle nazywasz?...
***
Stanęliśmy wtedy przed kamiennym domem, którego ściany wyglądały, jakby zaraz miały się pod sobą zapaść. Po jego kantach wspinały się pnącza winobluszczu, który zamiast rozrastać się na wszystkie strony, był jednak skromnie przycięty, sprawiając, że na pozór miejsce wyglądało na nieco zadbane. Niepewnie spojrzałem wtedy na towarzysza, który podpierał się ręką o biodro; nie wyglądał wcale na przejętego, lecz znudzonego całą tą sytuacją, niemniej jednak nie myślałem o tym, żeby powiedzieć mu, że może sobie iść, wręcz przeciwnie, chciałem, żeby tu został i wytłumaczył mi, co robimy tak daleko od centrum miasta.
— Wejdziesz tam teraz i będziesz robił to, co ci powiedzą. Nie będę tu na ciebie czekał, bo chyba masz uszy i rozumiesz, co się do ciebie mówi — wyjaśnił, krzyżując ręce na piersi. — Aha, no i może nie chwal się tym, co nas dzisiaj spotkało. Wolę nie mieć przez ciebie kłopotów.
Postanowiłem wtedy zignorować część jego wypowiedzi, odpowiadając mu jedynie poirytowanym spojrzeniem. Obróciłem się wtedy na stopie i zbliżyłem do szerokich drzwi. Chyba nigdy nie miałem prawdziwszego snu niż wtedy.
***
Szczerze mówiąc to, co wtedy zobaczyłem, zwaliło mnie z nóg. I to dosłownie zwaliło mnie z nóg! Tuż przy progu upadłem na ziemię, przypadkowo uderzając też w ażurowy stolik. Ten spadając, pociągnął za sobą inny stojący nieopodal mebel, co skończyło się rozbrzmieniem głośnego hałasu. Nie to było jednak rzeczą, która zaprzątała mi wtedy myśli; tuż przed moim nosem stała wtedy postać, której w życiu bym się nie spodziewał w takim miejscu. Był to ogromny wilk, którego sierść była ciemniejsza niż moje włosy. W połączeniu z niewielkim oświetleniem padającym z okien wydawała się wyglądać przeraźliwie groźnie, do tego z początku byłem przekonany, że jest to dziki pies, należący do właściciela domu. Dopiero kiedy zwierzę przemówiło do mnie ludzkim głosem, coś się we mnie poruszyło.
— Nazywam się Lupa. Przyszedłeś tu, więc stałeś się moim uczniem, a ja twoją mentorką. Dziś zobaczymy, na co cię stać.
Przywitałem jej słowa ogromnym zdziwieniem, które na mojej twarzy objawiało się jako nerwowy uśmiech połączony ze skaczącą powieką prawego oka.
— Nie garb się — powiedziała stanowczo, okrążając mnie. — Stojąc w ten sposób podczas walki, już dawno byś zginął.
Jakiej, kurna, walki?
— Podnieś głowę, nie możesz patrzeć na swoje nogi, tylko na przeciwnika — skarciła mnie, przyglądając się mojej posturze.
Jakiego, kurna, przeciwnika?!
— A teraz weź któreś do ręki — nakazała, wskazując na szereg rozłożonych drewnianych broni. — Spróbuj każdą po kolei.
Pomimo tego, że dała mi czas na dokonanie wyboru, chciałem dobrze trafić za pierwszym razem, jednak żadna z nich nie wyglądała jak coś, czego byłbym w stanie używać na co dzień. Nigdy nie miałem w ręce czegoś, co nie było scyzorykiem… No właśnie, sztylet!
Złapałem wtedy za krótką broń; najpierw próbowałem dobrze ułożyć ją w dłoni, a następnie wykonałem kilka ruchów. Uśmiechnąłem się wtedy pod nosem, ponieważ ręka jakby sama z siebie wiedziała, w jaki sposób posługiwać się takim narzędziem. Gdy miałem odwrócić się do Lupy, by powiadomić ją o moim wyborze, ona uprzedziła mnie swoją dezaprobatą.
— Nie, to nie to. Spróbuj coś innego.
Resztki ekscytacji zaczęły ze mnie schodzić. Poczułem się wtedy nieco zawiedziony, ponieważ czułem się niemal pewien, że to właśnie sztylet pasuje do mnie najbardziej. Po raz kolejny popatrzyłem na wszystko, co było przygotowane; miecze, włócznie, łuki… Łuki? Nigdy nie trzymałem łuku.
Gdy tylko podniosłem go ze stołu, od razu poczułem, jak świetnie ułożył mi się w ręce. Obejrzałem go dokładnie, przyglądając się rysom drewna, z którego był wykonany. Na jego uchwycie widoczne były nawet wycięte zdobienia w kształcie zawijasów, które razem tworzyły pewną harmonię.
Lupa poinstruowała mnie, w jaki sposób należy naciągnąć linkę oraz jak nałożyć na nią strzałę. Każdy ruch związany z tą bronią był dla mnie naturalny i płynny, jakbym wraz z nią wyszedł z łona matki. Po kilku wystrzelonych strzałach wilczyca uznała, że może jednak nie jestem aż tak do niczego, jak mogło się to na początku jej wydawać.
Niemniej jednak minęło jeszcze kilka dłuższych tygodni, zanim wyszedłem z jej domu. Bogini opowiedziała mi co nieco o tym, co tak naprawdę mnie czeka oraz odpowiedziała na pytania na temat tego, co mnie spotkało, ponieważ tak, postanowiłem powiedzieć jej o zajściu pomimo zakazu rudzielca. Tuż przed samym wyjściem przeprosiłem ją też za wywrócenie tamtego stolika oraz za samo przyjęcie mnie do siebie. Ona natomiast odpowiedziała mi słowami, których nigdy bym nie chciał zapomnieć.
„Mam nadzieję, że odnajdziesz się wśród nas, Claude”.
Kurt?
────
[2029 słów: Claude otrzymuje 20 Punktów Doświadczenia]