Przerwa wiosenna zamknęła wrota szkół na tydzień, co sprawiło, że Ezra musiał zostać w domu. Zostałby w domu, gdyby nie matka.
Od pierwszego — nawet nie pierwszego dnia, był to bowiem ostatnim piątek przed przerwą, tańczyła wzdłuż cienkiej granicy przytomności i szału.
Ezra miał dość. To była dla nich prosta rutyna — zerwać plecak z haka na drzwiach, wepchnąć do niego kilka koszulek, parę spodni, paczkę suszonych jabłek i portfel, uzupełniony kilkoma banknotami ze skarbonki: dużego słoika po przetworach, schowanego pod łóżkiem herosa. Włożyć buty, założyć kurtkę, krzyknąć „wyjeżdżam” przez ramię, mimo tego, że za każdym razem były to słowa rzucone na wiatr. Wyszeptać „przepraszam” do suczki, pogłaskać jej duży, ciepły, kochany łeb. Zamknąć za sobą drzwi i wybiec w stronę przystanku, szybciej niż Ezra mógł pożałować swojej decyzji.
Następnie wsiadał do autobusu, jednego z kilku na drodze do Obozu. Dwie godziny z New Jersey do Nowego Jorku, tam przesiadka w stronę Long Island. Kolejne boleśnie długie godziny w twardym, wysiedzianym i nieco lepkim siedzeniu. Dlaczego nie brał ze sobą telefonu? Ach tak, potwory. Umieranie nie było w jejgo planach. Gdzie były ich suszone jabłka? Ach tak, zjedli je już godzinę temu. Ostatnią milę przebywało piechotą, półbiegiem, oglądając się na boki, za siebie, zerkając w górę częściej, niż było to potrzebne aż do momentu przekroczenia granicy jejgo drugiego domu.
Koordynatorzy Obozu również przyzwyczaili się do tej rutyny. "Masz minutę, żeby stracić mi się z oczu," rzekł Pan D. za pierwszym razem. "Jesteś zapisany na letni pobyt."
Ezra musiał wtedy wyglądać na zdesperowanego. Oczy, lśniące furią i paniką i nieskończonym smutkiem. "Z całym szacunkiem," odparł wtedy. "Nie mam gdzie się podziać. To nie tak, że mogę odstrzelić sobie łeb, żeby zapytać ojca, czy nie przenocuje mnie w ten weekend."
Ezra do tej pory nie wie, czy Dionizos wie o jego sytuacji rodzinnej, czy może mógł się jej domyślić, czy - co jest najbardziej prawdopodobne - nie obchodzi go ona w ogóle. Wie jedynie, że od tamtego dnia odprowadza go karcącym wzrokiem aż do ostatniego zakrętu, nie tracąc czasu na zbędne słowa.
Tym razem nie było inaczej. Pan D. zaszczycił Ezrę machnięciem ręki, Ezra otarło nos, poszło do swojego domku.
Starcie kurzu z mebli i wywietrzenie miałkiego zapachu samotności nie trwało długo. Potem zostało tylko pościelenie łóżka, rozłożenie się na nim i myślenie-myślenie-myślenie. O życiu, o śmierci, o nieprzeczytanych książkach, ułożonych na parapecie w idealnie równym rzędzie, czekających na to, aż ktoś rozluźni ich zbite strony. Potem był czas na kolację.
Następne dni były podobne. Wschód słońca, prysznic, śniadanie. Dołączenie się do grupy, trenującej szermierkę. Albo tropienie zwierzyny w lesie. Okazjonalnie satyrów, gdy ich przewodnik nie wiedział, jak rozróżnić ich ślady od zwierzęcych. Obiad, nauka greki. Bieg wzdłuż plaży, kolacja. Topienie się w myślach aż do momentu zaśnięcia.
Rutyna, dająca poczucie przynależności. Nużąca, ale nużąca w ten sposób, w który nuży trzask ognia w kominku. Nie w ten sposób, w który nuży ciągłe uciekanie, gonienie za bezpieczeństwem.
Błoga rutyna, pozostawiająca po sobie jedynie usatysfakcjonowane ciepło i ciche "co dalej? co zrobisz ze sobą za dwa lata?" została przerwana wiadomością. Nie był to nawet list – chociaż Ezra nie wiedział, czy to by sprawiło, że owa wiadomość byłaby lepsza. Pocztówka z poszarpany rogiem, z kaskadą białych linii, tam, gdzie musiała zostać zgięta. Zdjęcie nowojorskiej panoramy.
Z drugiej strony znaczek pocztowy, adres, wypisany chybotliwymi, drukowanymi literami. Dalej tekst, właściwa treść pocztówki. Teraz zamazana wyschniętymi już łzami. Podpisano: Mama. Obok zamaszyste serduszko.
— Kurwa! — Krzyknął Ezra, zbiegając ze ścieżki w lesie. Kiedy się w nim znalazł – tego nie wiedział. Były tylko drzewa, wysokie drzewa, miękki mech pod stopami. Miałkie, zbutwiałe liście, pozostałości zeszłej jesieni.
Szeleściły pod podeszwami butów Ezry, przylepiały się do nich. Gałęzie trzaskały pod ciężarem jego kroków. Małe zwierzęta, drobne ptaszki uciekały z jego drogi.
W końcu znalazł się na małej polanie, chociaż mianowanie tego miejsca polaną było przesadą. Był to prześwit, plamka lasu, w której drzewa były rzadsze, a jej sam środek zdobił stary, pokryty mchem pień niegdyś wielkiego drzewa, które musiała przewrócić wichura bądź piorun. To na nim Ezra usiadł, na nie opadł z wydechem, z którym opuściły go ostatnie siły.
Rozluźnił spierzchnięte chłodem palce, drżące bardziej, niż był gotowy się do tego przyznać.
Kilka głębokich oddechów później herosa zalała nowa fala żalu. Ezra ścisnęło pogniecioną kartkę, wlepiło pusty wzrok w litery.
Drogie dziecko,
wczoraj musieliśmy pozwolić Oreo odejść; nie
czuła już bólu, trzymałam ją za łapę. Gianna zostaje
z nami, pomaga mi z c—
Kocham cię
— Mama ♡
Wilgotny papier z łatwością dał podrzeć się na pół, potem na ćwiartki, potem w coraz mniejsze i mniejsze kawałki, opadające na ziemię jeden po drugim. Gdy ostatni z nich wypadł z dłoni herosa, z jego piersi wydostał się jęk. Za cichy, za słaby aby móc go porównać do krzyku zwierzyny, za żałośnie zdruzgotany, aby faktyczna zwierzyna lasu mogła go zignorować. W oddali ptak poderwał się do lotu.
Ezra podkulił kolana, objął je ramionami. Przygryzło wargę, zaczęło przypominać sobie poprzednie wydarzenia. Jak poszedł do obozowego sklepiku, aby zakupić pastę do zębów i paczkę kwaśnych żelków. Jak przy kasie została wciśnięta mu do ręki pocztówka. Jak musiał przełknąć pierwsze, gorzkie łzy, pokiwał głową, wymamrotał łamliwe podziękowania i wyszedł na dwór, zastanawiając się skąd jejgo matka znała adres obozu, kto podjął się dostarczenia karteczki tak daleko (do tego na czas), i, finalnie, dlaczego, dlaczego. Dlaczego on, dlaczego jego pies— jego najlepsza przyjaciółka. Oczywiście, miała niedoczynność tarczycy, męczyła się na spacerach, a jej pyszczek zdobiła srebrna sierść. Ezra jedynie nie sądził, że koniec nastąpi tak szybko.
Dlaczego musiał uciec z domu. Czy to by coś zmieniło?
Na dłoni Ezry wylądował motyl o czarno–pomarańczowych skrzydłach. Symbol śmierci, duszy, częściej Psyche, rzadziej ojca Ezry.
— Pierdol się, — wyszeptał w stronę owada przez zęby.
Szelest leśnej ściółki przerwał moment ciszy. Motyl rozprostował skrzydła i uniósł się w powietrze, bezszelestnie. Zawirował na wietrze i zniknął między ledwo zielonkawymi drzewami.
Zza krzaka, obsypanego soczystymi pączkami wynurzyła się dziewczyna, ostrożnie odsuwając jego gałęzie z drogi. Tak ostrożnie, jakby niedawno dostała napomnienie od driady, aby pod żadnym pozorem nie niszczyć lasu.
Spojrzenia herosów skrzyżowały się.
Ezra skulił się, nagle boleśnie świadomy tego, co musi sobą prezentować: potargane włosy, bluza, zsuwająca się z ramion, spuchnięte, zwężone oczy, łypiące znad dziur w spodniach, wianek malutkich kawałeczków podartego papieru wokół niego.
— Jesteś tu, żeby się ze mnie nabijać?
Wanda?
◇──◆──◇──◆
[1048 słowa: Erza otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz