Irène miała wiele nietypowych hobby, a jednym z nich było kupowanie śmiertelniczych gazet, produkowanych zapewne specjalnie dla starców, którzy nie potrafili korzystać z internetu. W końcu erze technologii, kto normalny szpiegował prywatne życie gwiazd poprzez papiery? Oprócz Irène, oczywiście, będącej teraz we wspaniałym Nowym Jorku. Grupowa siedziała spokojnie na ławce, popijając łakomie zieloną herbatę, wciąż jeszcze parującą. Westchnęła z radością, kiedy ciepłe powietrze naparu uderzyło w jej twarz, przypominając jej o oddechu Makoto. Cóż, Irène wszędzie widziała ślady swojej kochanki.
Przeglądnęła pośpiesznie spis treści, szukając czegoś interesującego. Zawiesiła również wzrok na mniejszych zdjęciach. „Tajemniczy wypadek w San Francisco”? Jej koledzy z Obozu Jupiter widocznie znowu narobili sobie problemów, no, chyba że była to sprawka wyjątkowo nierozsądnych śmiertelników.
Kiedy Sylwia dostała tajemniczy liścik, na jej twarzy zagościł zaskoczony uśmiech. Chociaż wiadomość była raczej skromna i nie zawierała zbyt wiele emocjonalnych informacji, kobieta śmiało założyła, że jest to zaproszenie na randkę. Well, niezbyt odważne, tak napisać, zamiast powiedzieć wprost, jednak centurionka i tak była szczęśliwa z faktu, że ma możliwość spotkania się z kimś. Dawno nie zapraszała nikogo na wyjście takiego charakteru, nie licząc się już z myślą, że to ona mogłaby posiadać jakiegoś adoratora.
— Byle tylko nie było nudno — westchnęła pod nosem, znowu lustrując tekst.
— Pójdziesz tam? Tak o? Nie wiedząc, kto to? Nawet nie zostawił swojego Instagrama, czy tam imienia. Jak mamy zatelefonować do niego przez iryfon? — spytała Zoe, zerkając jej przez ramię. — Trochę dziwne, że komuś się podobasz, ale nie oceniam — zanim Sylwia zdążyła odpowiedzieć na zniewagę, dziewczyna zagwizdała z uznaniem. — „Ona/on”? Myślałam, że lubisz tylko facetów.
— Nigdy niczego takiego nie mówiłam. Poza tym nie ma tutaj nigdzie mowy, że to randka — starsza rozmówczyni przewróciła oczami, chowając listek papieru do kieszeni.
— Ciekawe, kto to.
— Chyba mam pewne przypuszczenie — uśmiech na twarzy Sylwii sugerował, że ktokolwiek jest podejrzanym, musi mieć jej pełne poparcie. — Co się tak na mnie patrzysz?! Takie spojrzenia to naruszenie prywatności — prychnęła, odwracając się do Zoe plecami. — Wiesz, gdybym nie miała pojęcia, kto to, nie poszłabym na nudne spotkanie w kawiarni. Czasami nieważne co robisz, a z kim.
— Jasne, jasne, jaka ty mądra jesteś. Tylko ubierz się jakoś dobrze, a nie tak jak zawsze.
Zoe ledwo zdążyła odskoczyć przed wymierzonym w jej stronę ciosem, chichrając się pod nosem.
W odpowiedzi na kolejną śmieszną historyjkę centurionka zaśmiała się spokojnie, przerywając tym samym swoje sączenie herbaty. Ten sam radosny odgłos wydał jej towarzysz, chociaż w jego wykonaniu brzmiało to bardziej chaotycznie, z nutką nerwów.
Generalnie Sylwia się pomyliła. To było dziwne, bo jej założenia zazwyczaj sprawdzały się. Osoba, która była nadawcą wiadomości, mimo podobnego pisma, nie była dobrym przyjacielem kobiety, a jak się okazało, najzwyczajniej pomyliła Sylwię ze swoją starą znajomą o tym samym imieniu, przebywającą przed laty w Obozie Jupiter. Mimo tego propozycja wspólnego posiłku była wciąż aktualna, z czego w obecnej chwili centurionka była bardzo zadowolona. Yender — jak się przedstawiła jej rozmówczyni — była zaskakująco dobrym towarzystwem, nawet jak na dość niezręczny początek.
Wyglądał trochę dziwnie. Z brązową fedorą i płaszczem, kasztanowo-brunatnymi, pocieniowanymi włosami do ramion, kwiecistej koszuli z krawatem i czarno-białymi butami z Czarodziejką z Księżyca wyglądał, jakby nie do końca zdecydowali się, w jaką epokę chcą się wpasować. Asymetryczne kolczyki i brązowe kreski na oczach również nie pomagały w spójnym odebraniu wyglądu osoby. „Symbolizują Getō i Gojō”, Yender tłumaczył, wskazując na swoje kolczyki ryb.
Kątem oka Sylwia zarejestrowała gwałtowny ruch nadgarstka i błysk ostrza. Zdążyła w ostatniej sekundzie zbić rękę z nożem i uskoczyć w bok, zanim napastnik zadał cios prosto w jej brzuch.
— CO TO KURWA JEST, DO KURWY NĘDZY? — wywrzeszczała, nie rozumiejąc, jakim cudem przyjazna konwersacja stała się w sekundzie próbą morderstwa. Sylwia cofnęła się gwałtownie, starając się oddalić od ścian i od wroga, teraz klęczącego na stole. Nie spuszczając wzroku z uporczywie milczącego napastnika, rzuciła wzrok ku drzwiom, oceniając, jak szybko może przebiec dzielącą ją od nich odległość. Ułamek sekundy później napotkała kontakt z niemal zielonymi oczami agresora, który przerwany został przez rzut noża.
— Pewnie byłoby łatwiej zginąć szybko, hę? — zapytała Yender po paru sekundach martwego kontaktu wzrokowego ze swoją ofiarą, teraz praktycznie znajdującą się na drugim końcu pomieszczenia. Otaczający ich śmiertelnicy przyglądali się im z zainteresowaniem, jakby właśnie byli świadkami kręcenia scen filmu bądź pokazu magików ulicznych.
— Nie zamierzam zginąć — wykrzywiona Sylwia, usiłowała ukryć w swoim głosie szok i przestrach. Zaczęła nerwowymi ruchami macać najbliższy blat, usiłując znaleźć jakiś ostry przedmiot. — Dlaczego miałabyś mnie zabijać? Zapomniałaś, że nie jestem twoją starą znajomą?!
— Nigdy nawet nie znałem żadnej Sylwii, oprócz ciebie — Yender oparł swoją brodę na rękach i przymknął oczy. Wyglądał, jakby zaraz miał z jakiegoś powodu zemdleć. — Aż tak staro wyglądam? Chyba nawet nie było mnie na świecie, kiedy jakaś twoja imienniczka była u Jupiterów. Aż tak popularne to imię nie jest.
Co on kurwa gada i robi? Przed chwilą chciał mnie zajebać, teraz zaraz zaśnie.
— Naah, wiesz, nie lubię cię — dodał, stając poprawnie na podłodze. Widocznie przypomniał sobie, że na stole powinno się jedynie kłaść przedmioty, nie po nich skakać.
Heroska nie znalazła potencjalnej broni. Nie pozwalając sobie na spowalniającą ją analizę sytuacji, wybiegła z lokalu, zostawiając wszystkie swoje rzeczy.
Yender założyła swoją fedorę i zapłaciła rachunek.
Sylwia nie przebywała tu często, jednak wiedziała o San Francisco wystarczająco, aby rozpoznać, że to nie tak wyglądały jego ulice.
Zresztą, każdy, kto nie jest ślepy, zauważyłby, że mija to samo miejsce już któryś raz. Co jej nie pocieszyło, z całą pewnością zwiedziła już wszystkie zaułki, nie miała więc pomysłu, gdzie mogłaby się udać.
Zdesperowana, zmęczona, z poczuciem obserwowania i niemal kuląc się ze stresu, wlokła się przez kolejną (tą samą) ulicę, z paniką rozglądając się na boki. Wyłaźcie! Fajny prank, odrobiłam lekcję, już nie będę suką.
Niemal jakby ktoś słyszał jej przeprosiny, nareszcie zobaczyła coś nowego. Dolores Park, było jej pierwszą myślą, jakoby na polanie w otoczeniu drzew dane jej było zobaczyć mnóstwo budynków. Ulga.
Nie szukała już logiki w tym, jakim cudem miałaby przeteleportować się i nagle znaleźć tutaj. Może to wszystko połączone jest jakimś magicznym, nieznanym jej zestawem ukrytych przecznic, a może weszła niechcący do Labiryntu. Jeden chuj. Ważne, że może odpocząć.
Padła na trawę, aureola z włosów wokół niej, otępiała patrząc się w niebo i usiłując zrozumieć, co miało miejsce w ciągu ostatniej godziny.
A może godzin? Trudno stwierdzić, kiedy zaczęło się to piekło.
Przewróciła się z westchnieniem na bok. Kiedy wróci do Obozu Jupiter, będzie musiała znieść Zoe mówiącą: „A nie mówiłam?”. Wraz z westchnieniem, powietrze zamarło Sylwii w płucach.
Tym razem nie miała jak zatrzymać ciosu, jedynie podskoczyła trochę do przodu, przez co nóż nie wylądował w jej sercu, a w brzuchu. Instynktownie podkurczyła kolana i jej drżące ręce zacisnęły się wokół ostrza, tnąc skórę dłoni. Praktycznie odcięła swoje własne palce, kiedy usiłowała zatrzymać broń wchodzącą w jej ciało.
Wypuściła drżący wydech, zdając sobie sprawę, że to tylko kilka ostatnich sekund jej życia. Krew z rąk skapywała na jej klatkę piersiową. W szoku wpatrywała się w nachyloną nad nią twarz, w zwisające nad jej umierającym ciałem kosmyki brązowe włosów i ciemne oczy.
— Wygląda na to, że robota już za mną! — Yender poprawił swój płaszcz, nie zauważając, że splamił go krwią. Wyprostowawszy się, iluzja parku zniknęła. Znajdował się teraz na ulicy, a przed nim leżał jeszcze ciepły, zakrwawiony trup, którego chwycił za kaptur, brutalnie ciągnąc przez asfalt.
— Teraz tylko zaplanować następnego — wytarł swoją wolną rękę w spodnie i włożył słuchawki do uszu.
— Huh, nożownik grasujący na ulicy? — Irène zmarszczyła brwi, lustrując wywiady z policją na temat wzrastającego niebezpieczeństwa miasta. Ludzie tylko narzekają. Nie mają pojęcia, jak wygląda prawdziwe niebezpieczeństwo.
— Znowu wydajesz nasze ciężko zarobione pieniądze na gazety? — znajomy głos przerwał kobiecie lekturę. Wyjątkowo wesoła Maktoto (ponieważ jej miłość przygotowała dla niej tego dnia śniadanie do łóżka) nachyliła się nad czytelniczką i ucałowała ją w policzek, co Irène odwzajemniła, całując jej usta.
— Raczej ciężko ukradzione — spiorunowała ją wzrokiem, zaraz jednak ciepło uśmiechając się. Nie potrafiła nawet udawać dezaprobaty przed swoim partnerem — Przysunąłbyś mi wózek? Myślę, że to pora dokarmić uliczne koty.
— Futrzaki mogą jeszcze chwilę poczekać — Makoto niemal wskoczyła na ławkę, wtulając się w bok Irène, którą objęła ją ramieniem, i, obsypując ją delikatnymi pocałunkami, przeczesywała czarne loki osoby.
Racja. Zarówno koty, jak i pogrzeby w San Francisco mogą poczekać.
[1357 słów: Irène otrzymuje 13 Punktów Doświadczenia, a Sylwia zostaje brutalnie zamordowana przez swojego autora. DOSŁOWNIE.]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz