poniedziałek, 12 lutego 2024

Od Vergila do Theodore'a — „Szklane domy”

— Co to w ogóle miało być?
Cherry odsunęła się kilka centymetrów dalej, kiedy niemal oberwała prosto z ręki Vergila. O dziwo, nie było to wcale skierowane w jej stronę — ani usilne wyzwiska, ani agresywna gestykulacja, która potrafiłaby złamać komuś nos.
Czasami miał wrażenie, że tylko przy niej mógł naprawdę być sobą. Nie zrozumcie mnie źle, cieszył się z efektów terapii — rzadziej chodził z podbitym okiem, rzadziej Leonard posyłał mu spojrzenie mówiące wprost: „liczyłem od ciebie na więcej”, rzadziej też sam miał wyrzuty sumienia, że nie potrafił utrzymać swoich emocji na wodzy. Ale może — tylko może — gniew był po prostu częścią jego natury? A może tylko Cherry była osobą, która nie wymagała od niego absolutnej perfekcji?
Ostatni raz zamachał nerwowo ręką, po czym ścisnął palcami nasadę nosa, żeby się uspokoić. Cherry prędko odgarnęła jego ręce od twarzy i splotła palce ze swoimi.
— Nie wiem, Gil — mruknęła. — Naprawdę nie można nic z tym zrobić?
Cała afera rozchodziła się o jednego idiotę z Nowego Rzymu. Izan King, tak się nazywał, a jego imię znali wszyscy senatorzy, wcale nie z pozytywnych motywów. Izan był — o, ironio! — synem Marsa, mającym opinię wszystkich tak bardzo w dupie, że ona sama powinna być wielkości ciężarówki. Był mizoginem, homofobem, transfobem, a do tego, jakże uroczo, ambasadorem Marsa, więc usunięcie go ze stanowiska graniczyło z cudem, skoro (podobno) sam bóg wybrał go na swoją reprezentację.
— Byłoby łatwiej, gdyby Mars go nie wybrał — jęknął, potrząsając głową zrezygnowany.
Bogowie zasadniczo traktowali ich jak telenowelę, a posiedzenia senatu niezaprzeczalnie tak wyglądały. Że bogowie się nimi tylko bawią, zgorzkniale zauważył już dawno, ale — tak samo, jak zapewne wielu — nie miał odwagi wypowiedzieć tego na głos. Sens pozostawał jednak ten sam: skoro Mars był bogiem wojny, to obsadzanie na stanowisku ambasadora najbardziej kłótliwego idiotę brzmiało jak całkiem niezła zabawa. Dla boga, nie dla nich.
— Teoretycznie wybrał też ciebie? — podsunęła Cherry.
— Więc mam zamienić się w przerośniętego wilkołaka i go ugryźć? — zabrzmiało to jak zdenerwowany syk, ale Cherry prychnęła na ten pomysł. — Dobra, wiem, że na taki widok byś nie narzekała.
On też nie. W zasadzie, gdyby nie miesiące terapii kontroli nad swoimi emocjami prawdopodobnie by to zrobił już wcześniej. Teraz wiedział, że prawdopodobnie to zrobi, ale nieco później. Cierpliwość do Izana powoli mu się kończyła.
— To tylko jeden debil — dodał, zatrzymując się, żeby ująć w dłonie twarz Cherry. — Muszę to przemyśleć, a ty powinnaś porozmawiać z Calaneyem. Widzimy się jutro?
— Mhm.
Pocałował ją w czubek nosa, a ona zaraz oparła o niego głowę, żeby trwać tak przez chwilę w ciszy, rozkoszując się tym, jak wolałby znowu spędzić cały dzień z nią sam na sam, zamiast martwić się kretynami, którzy wcale a wcale go nie interesowali.

Wchodząc do principiów, rzucił obity skórą notatnik prosto na drewniany stół. Ów notatnik zsunął się z blatu i klapnął na marmurową posadzkę, a Vergil wydał z siebie syk irytacji, nie kwapiąc się jednak na sięgnięcie po niego ręką. Zamiast tego rzucił się na krzesło i rozłożony jak żaba na liściu przysunął do siebie miskę z magicznymi fasolkami z Harry’ego Pottera, bez zbędnych ceregieli wpychając sobie kilka na raz do ust.
Smak woskowiny usznej, rzygów i jagody połączył się w jedno. Świetnie.
— Zajęty?
Miska z fasolkami prawie wypadła mu z rąk. Odwrócił się na krześle obrotowym do drzwi, widząc przed sobą ten parszywy pysk Izana.
— Nie, no co ty — mruknął, zagryzając fasolkę o smaku mydła. — Fasolki?
Szkoda, że żadna nie była o smaku cyjanku, ale Izan odmówił machnięciem ręki.
— Dzięki, spasuję. Przyniosłem tylko wniosek na następne posiedzenie senatu.
Plik papierów wylądował obok miski z fasolkami. Vergil wsunął sobie arbuzowego cukierka do ust i przysunął się bliżej stołu, żeby móc przyjrzeć się nagłówkowi wniosku.
„WNIOSEK O GŁOSOWANIE NA NOWYCH PRETORÓW W DNIU FORS FORTUNY”.
Prawie udławił się fasolką ze złości.
— No chyba sobie żartujesz.
— Otóż nie — prychnął Izan, zadzierając nos. — Jesteś pizda, a nie syn Marsa, więc ojciec kazał mi wybrać nowych pretorów dla Rzymu.
Poczuł dziwne ukłucie zazdrości, próbując stłumić w sobie nagłą potrzebę zamiany w wilka, żeby udowodnić Izanowi, że jego błogosławieństwo Marsa ma się bardzo dobrze i on sam jest tylko kłamcą.
— Masz tupet, żeby podważać stanowisko pretora i rzucać mu wyzwanie — warknął, mierząc w stronę Izana klingą parazonium z cesarskiego złota.
— To tylko żądania mojego ojca! — oburzył się Izan, kładąc dłonie na szablach przytwierdzonych do pasa. Vergil mógł przysiąc, że w pomieszczeniu zrobiło się nagle o kilka stopni goręcej, jakby gdzieś między nimi płonął niewidzialny ogień. — …ale tak, uważam, że jesteś pizdą.
Izan zdążył wyciągnąć obie szable z pochew, Vergil — wstać i położyć dłonie na stole, jakby zaraz miał wywrócić go do góry nogami. Gdzieś w tle mignął szkielet przypadkowo przywołany przez pretora, ale szybko wpadł na ścianę i rozpadł się w stos kości. Drzwi otworzyły się z impetem, a stanął w nich Ademir Flores, legionista z Pierwszej Kohorty w pełnym rynsztunku, ściągając jedynie hełm na powitanie.
— Pretorze… — zauważył, najpierw Izana, potem Vergila, na koniec stos kości, błądząc wzrokiem pomiędzy tymi obrazami — …och. Wszystko w porządku?
Vergil westchnął i położył parazonium z powrotem na blat.
— Tak, wszystko w porządku. Senator Izan złożył wniosek i miał już wychodzić — bąknął. Izan posłał mu nienawistne spojrzenie, ale wyszedł z principiów, po drodze wyzywająco popychając Ademira. — Coś ważnego?
— Zoe zjawiła się z jakimś nowym dzieciakiem. Wiem, że jest późno, ale może dasz radę go jeszcze dzisiaj przesłuchać?
Odetchnął, chociaż w głębi poczuł stres. Cholerne obowiązki pretora. I cholerny Izan. Cholerne wszystko. Szlag by to.
Pokiwał do Ademira głową, po czym opadł z powrotem na krzesło i wepchał w siebie fasolkę o smaku pieprzu. Ta to dopiero była okropna.
— …na pewno nie chcesz, żebym została? Mogę za ciebie poręczyć, jeśli potrzebujesz — usłyszał przytłumiony głos Zoe.
— Nie, nie, w porządku. Dam radę sam.
Drzwi uchyliły się i wślizgnął się przez nie szczupły nastolatek. Był strasznie blady — na tyle, że mógłby uchodzić za syna Plutona. Jasnozielone oczy wodziły przez chwilę za mozaiką na suficie przedstawiającą Romulusa i Remusa z Lupą, zanim nie skupiły się na Vergilu. Chłopak przyspieszył kroku, żeby stanąć przy stole, ale zawahał się, kiedy zobaczył krzesło stojące obok. W końcu postanowił stać. Słusznie.
— Jestem Vergil, pretor Dwunastego Legionu. — Pretor uśmiechnął się pokrzepiająco. — Możesz powiedzieć, jak się nazywasz i spróbować fasolki.
Dzieciak zmarszczył czoło i popatrzył na niego bardzo zdziwiony, jakby nie takich słów spodziewał się po całej tej otoczce surowości i powagi Obozu Jupiter.
— Mam dobry humor — wcale nie, co było słychać po jego głosie, ale potrzebował się wytłumaczyć. Przysunął miskę z fasolkami bliżej nowego. — Te czerwone są dobre, ale nie mam pojęcia co to za smak.
— Chyba… wiśnia?
Uśmiechnął się.
— No tak, wiśnia. Kto by się spodziewał. — Zagryzł fasolkę. — Przedstaw się. Jak się tu dostałeś? Ile masz lat? Skąd mam ufać ci, że nie jesteś wrogiem? — wypytywał, bawiąc się palcami. Jego myśli nadal błądziły wzdłuż ostrza Izana, gotowe poderżnąć mu gardło, jeśli tylko to byłoby w stanie go zatkać. Mętlik okrążał nęcącą świadomość, że walka prędzej czy później ich nie ominie, a na sam ten pomysł zrodziła się w nim ekscytacja pomieszana ze strachem i obrzydzeniem. — Dla swojego dobra, nie kłam. Inaczej będziemy musieli cię zabić. To co, fasolki?


Synu?
◇──◆──◇──◆
[1170 słów: Vergil otrzymuje 11 Punktów Doświadczenia]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz