Westchnął tylko, patrząc, jak mężczyzna wychodzi z dusznej restauracji i zaraz wrócił do przecierania tłustych stolików. Nienawidził tego robić. Mało kiedy ktoś po sobie raczył posprzątać, a gdyby każdy przetarł własne brudy chusteczką, którą zresztą dorzucali klientom gratis, to byłoby łatwiej. Rudowłosemu nie raz zbierało się na wymioty, kiedy wychodził na salę z niebieskim wiaderkiem, napełnionym dezynfekcją i pierwsze co ujrzał to rozlane, słodkie napoje albo rozgniecione frytki na podłodze. Widok ten nie raz uwieczniali klienci w opiniach, skarżąc się na wszechobecny syf. To ci sami, którym ciężko później było wyrzucić puste opakowania do śmietnika.
Ręce śmierdziały mu przepotwornie od tej pracy. Szczerze, nie wie, ile razy musiałby je umyć, by ten zapach zszedł. Nawet palenie papierosów nie pomagało, a każdy, kto chociaż raz zapalił, wie, iż smród dymu osiada na długo na skórze palców czy ubraniach.
Kiedy skończył, schował się w kantorku z mopami, odkurzaczami oraz śmietnikami, by chwilę poużalać się nad własnym losem. Mógł pracować w zawodzie. Mógł, a jednak siedzi tutaj, sprząta po tłustych świniach i płacze, bo ręce jebią mu sosem, tłuszczem oraz mokrą, przegniłą, szmatką.
— Wyłaź mi z tego kantorka. — Ulubiona menagerka Havu zapukała w metalowe drzwi. Doskonale wiedziała, że młodzieniaszek się tam ukryje i nie wyjdzie, gdy nie będzie potrzeby. — Możesz iść na przerwę.
Mężczyzna poderwał się z podłogi jak opętany. W końcu. W końcu odpocznie. Chociaż i tak nic nie robił, bo przez najbliższe dwie godziny będzie jeszcze sprzątać te cholerne stoliki…
— Kocham cię, Amy! — Rzucił się kobiecie w ramiona. Chuda blondynka sapnęła, nie mogąc oddychać. — Nawet nie wiesz, jak bardzo tego potrzebowałem. Naprawdę. Jestem ci wdzięczny z całego serca. — Odsunął się, patrząc w niebieskie, nieukrywające zdziwienia, oczy.
Menagerka westchnęła i wróciła do swoich zadań, zapewne nie chcąc, by rudowłosy znów się na nią w taki sposób rzucał. Kobieta była od niego niższa. O wiele niższa. Havu to w końcu dosyć wysoki mężczyzna, który o tym dodatkowo zapomina w interakcjach międzyludzkich. I potrafi kogoś zgnieść. Przypadkiem.
Pobiegł teraz na zaplecze, gdzie znajdowały się szafki. Każda z nich była podpisana imieniem, ale niektórzy postanowili sobie ozdobić własną dodatkowymi naklejkami. Havu oczywiście nie był lepszy, bo ponaklejał sobie ich tyle, że nikt, ale to nikt, nie pomyli tej szafki z żadną inną.
Wyciągnął czarny plecak, w którym przytargał ze sobą ukradzioną ze starej kapliczki książkę. Przetarł skórzaną okładkę i jeszcze raz przyglądnął się tytułowi. Żółte, wyryte napisy po łacińsku. Dopiero po otwarciu wszystko było po angielsku. Księga przetłumaczona przez kogoś dawno temu.
Męczył to znalezisko odkąd trafiło w jego ręce i dalej nie mógł uwierzyć, że współcześnie wierzy się w takie brednie; bo wszystko, co związane z egzorcyzmami uważał za brednie. Jako półbóg widział na swoje oczy pełno potworów i wydawało się to śmieszne, iż śmiertelnicy za swojego największego wroga uważają… zmarłych. Zmarli jednak nie myślą. Są jak kukły. Mają puste oczy, pozbawione emocji i nie zrobią nic, aby ci zaszkodzić. Natomiast prawdziwym problemem są, na przykład bazyliszki. Nikt nie chciałby spotkać bazyliszka.
Wertował kartki książki aż do końca przerwy. Bardzo go to wciągnęło i szczerze powiedziawszy, chciałby więcej dowiedzieć się na temat egzorcyzmów. Nie dlatego, że w to wierzył, bo chyba już dość zaznaczył swą niechęć do prawdziwości tych ,,zabaw”, a dlatego, iż chce usłyszeć od kogoś, kto się na tym zna, coś więcej. Ze zwykłej ciekawości.
Księgę upchnął do plecaka a plecak do obklejonej naklejkami szafki i wrócił do cierpienia. Całe szczęście, że zostały mu równo dwie godziny do końca zmiany.
— Powodzonka — rzucił do współpracowników, szyderczo się uśmiechając, bo on, ubrany już w cywilne ubrania z plecakiem zarzuconym na ramię, wracał do domu, a oni dalej topili się w tonie tłuszczu i tonie zamówień.
Widział tylko kilka przewróceń oczami, na które rzucił krótkie ,,żartowałem!” i wyszedł na świeże powietrze. Od razu uderzyło go przyjemne, chłodne powietrze. Miło jest tak pooddychać czymś, co nie przypomina zapachem utopionego w oleju szczura.
Postawił plecak na ziemi, by wyciągnąć z niego książkę i podekscytowany wracał do domu, czytając różne modlitwy, rzekomo używane do egzorcyzmów.
Uśmiechał się do siebie kilkakrotnie, gdy napotkał dziwne lub interesujące słowa, których nie znał albo wtedy, gdy kilka stron było całkowicie po łacińsku. Zwykli ludzie pewnie nie zrozumieliby nic, chyba że studiowali taki kierunek, który zmusił ich do nauki wymarłego języka. Rudowłosy jednak rozumiał. Słowo w słowo co było tam napisane.
Był już prawie pod wejściem do swojego mieszkania. Znaczy się, pod wejściem do dosyć starego budynku, w którym miał to mieszkanie. Miał nawet schować książkę do plecaka, by na spokojnie przeglądnąć ją, siedząc na miękkiej kanapie, kiedy usłyszał niepokojący odgłos. Głośne chrapnięcie. Głośne wydychanie powietrza.
Rozejrzał się, ale kiedy nie ujrzał niczego, powoli odsunął się w stronę nieoświetlonego miejsca, by schować się w cieniu. Jeszcze tego brakowało, by po tak ciężkim dniu, coś chciało go jeszcze zaatakować. Czy nie mógł chociaż raz mieć spokoju? Nie może odpocząć? Nie może po prostu wrócić do tego cholernego mieszkania, poczytać książki o egzorcyzmach i pójść spać?
Obserwując tak otoczenie, dostrzegł nie potwora, ale kogoś dobrze mu już znanego. Czego ten durny ksiądz za nim łazi? Nie mógł być to zbieg okoliczności. Niech nawet nie myśli, że odda mu tę książkę. Polizane, zaklepane.
Siedząc dłużej w cieniu, w końcu zobaczył stado krów. Boże, to nawet nie są krowy. Tylko wielkościowo tak wyglądają.
— Japierdolę — warknął do siebie.
Nie są ogólnie aż tak niebezpiecznie, ale wystarczy je czymś wystraszyć, by takie się zrobiły. Dodatkowo są brzydkie. Nie chciałby takiego u siebie w domu.
Swoją drogą zdawało się, że… księżulo też widział stado. Wzrok bruneta nie uciekał na boki. Patrzył wprost w stronę zawieszonych głów Katobleponów.
— Hej?! — wrzasnął nagle, wychodząc z ukrycia. — Widziałeś to?
— Co?
— Gówno. Odpowiedz mi, czy widzisz, to krowy? — Wskazał palcem na krowo-podobne, które najwyraźniej wystraszyły się krzyków i donośnych głosów. Ups.
Kiedy upierdliwy ksiądz mu nie odpowiedział, wyciągnął z kieszeni spodni malutki, nienaostrzony ołówek, który przemienił się w dosyć spory oszczep. Boże, jak on nienawidził tego robić.
Przymierzył się i cisnął bronią prosto w rozpędzone potwory. Posiadał trochę umiejętności, więc nie była to kwestia trafienia czy nie trafienia. Po prostu było ich za dużo (całe pięć, jak dobrze policzył) i całkiem szybkie. I jak mógł się spodziewać — trafił tylko jednego, a pozostałe cztery nie chciały dać za wygraną. To stanowiło troszeczkę, malutki, tyci, problem.
Skrzywił się i pobiegł odebrać swoją broń, zanim krowy przebiegną mu po łebie. Cisnął oszczepem drugi raz i ten strzał okazał się celniejszy, chociaż i tak w grze pozostały jeszcze trzy.
Kolejny rzut, kolejny martwy. Jeszcze dwa. Czemu to jest takie wściekłe? W dodatku śmierdzi od nich niewyobrażalnie.
Kiedy chciał pozbyć się ostatniej dwójki, przypadkowo poślizgnął się i upadł na ziemię. Rozpędzone potwory biegły w jego stronę i kiedy zaczął żegnać się z życiem, chociaż potwory te nie należały do najgorszych to… coś, a raczej ktoś, pozbył się problemu.
— Pytałem, czy to widzisz — warknął na oświeconego, któremu pot lał się z czoła, a w drugiej ręce dosyć nieporadnie trzymał własną broń. Miecz.
Judas?
◇──◆──◇──◆
[1124 słowa: Havu otrzymuje 11 Punktów Doświadczenia]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz