piątek, 23 lutego 2024

Od Ezry — „Katharsis”

Zeszłym latem na terenie Obozu Herosów

TW: Alkohol, używki+nałóg (wspomniane)

Dzieci Aresa w wybitnej większości były uparte. Zapierały się piętami, łokciami w ziemi i nie dały zaciągnąć się nigdzie ani o cal.
Dlaczego Caroline tego dnia wstała lewą nogą i dlaczego uparła się, że każde jej nieszczęście jest winą Ezry… tego nie wiedział.
Przyjął kolejną obelgę, unosząc brew na jej kwiecistość — w podziwie, nie w wyrazie kpiny. Gdy nareszcie skończyła i wróciła do pakowania się — czy czegokolwiek, co miała zamiar robić tamtego dnia, Ezra opuścił „mieszkalną” część Obozu.
W poszukiwaniu miejsca znajdującego się jak najdalej od ludzi znalazł się na polu truskawek, stąpając po słomie, która wyścielała ścieżki pomiędzy kolejnymi rzędami roślinek. Ich zapach unosił się w ciężkim powietrzu późnego lata. Słońce cały dzień napawało je swoim ciepłem, a teraz każdy owoc uwalniał słodki, prawie przytłaczający zapach.
Między domkami pełnymi półboskich dzieci, gajami pełnymi satyrów i driad przetykanych przez strumyki, zamieszkane przez najady prywatność była niespełnionym życzeniem. W miejscu, gdzie każde drzewo mogło roznieść o tobie plotkę, która trafiłaby nawet do ławic ryb, krążących w okolicach plaży, po drodze zahaczając o każdą ostatnią osobę, którą znasz, tajemne schadzki były niezmiernie trudne, a oderwanie się od letniej codzienności niemożliwe.

— Te, dzieciak! — Ezra odwróciło się w stronę głosu. Ich policzki, zaróżowione ciepłem i frustracją przybrały głębszy odcień czerwieni na widok satyra, galopującego w jego stronę.
Był wysoki, miał szerokie ramiona i silne nogi, zakończone wyjątkowo dużymi kopytami. Gdyby był człowiekiem, nadawałby się na gracza koszykówki. A przynajmniej takie komentarze, zwrócone w jego stronę byłyby na porządku dziennym. Mieszane z „jaka jest pogoda tam na górze?”.
Satyr zwolnił kroku kilka stóp przed herosem. Wyraz jego twarzy stwardniał, kozia bródka wydawała się zwisać niżej, krzaczaste brwi zmarszczyły się w wyrazie konsternacji.
— Dzieciak, — powtórzył satyr, ciszej. Ostrożniej. — Słuchaj, ziom. Wiem, że spacery są ważne, i w ogóle, ale zabierz swój spacer z dala stąd, co?
Zręczne dłonie zerwały dłuższe źdźbło suchej trawy, które wylądowało między zębami satyra.
Teraz to Ezra łypnął na drugiego spode łba, zdziwione. Daszek czapki, z której, przez dwie postrzępione dziury wystawały rogi, jeszcze małe i proste przysłaniał jego oczy, ale jasne było to, że były szeroko otwarte.
— Mamy profit do spełnienia, ziom. — Kontynuował kozłonogi. — Marża zysku, wiesz. Nie mogę pozwolić na to, żeby dziecko śmierci biegało przez grządki.
— Och, — skwitował to Ezra. Opuścił wzrok na własne buty, zabłocone, czarne Conversy z zafarbowanymi na ciemnoszaro (barwnik obiecywał kolor czarny, lecz niestety nie był najlepszej jakości) sznurówkami. Wokół nich, w niemalże idealnym okręgu o średnicy dwóch stóp sadzonki truskawek więdły. Ich liście stawały się żółte i zwiotczałe, a miękkie łodygi uginały się pod ich ciężarem. Dorodna truskawka zamieniła się w półpłynną, lepką masę i ostentacyjnie upadła na ziemię z mokrym plaskiem. Kawałek dalej wystraszony wróbel poderwał się do lotu.
— Och. — Powietrze wypełniał śpiew cykad. Gniew zebrał się we wnętrzu herosa. Zakotłował się w jejgo klatce piersiowej, przepełnił go aż po opuszki palców. Pęczniał, aż w jednym momencie pękł, a jego miejsce zastąpiła rezygnacja. Pokiwał głową, a roztrzepane, przydługie włosy podskoczyły w górę i w dół. Następnie obrócił się na pięcie i ruszył ścieżką w kierunku głównej części Obozu, zostawiając zachodzące słońce za sobą.
— Postaw się w moich kopytach, stary! — Zawołał za nimi satyr.

Ezra nie chciał stawiać się w masywnych, okutych kopytach. Chciał zaszyć się w kącie i spędzić w nim kilka godzin, zapominając o istnieniu wszystkich innych żyjących istot.
Szybki marsz przyspieszył jego oddech. Lata treningów w Obozie i poza nim wzmocniły jejgo kondycję, nie pozwalały mu się łatwo męczyć. To zmęczenie było wynikiem kumulacji nie tylko wydarzeń jednego dnia, a wynikiem lat — a nawet dziesięciolecia — niechęci innych do Ezry. Czy rozumiał ich strach? Absolutnie. Czy wiedział, że nie może nic w nim zmienić? Oczywiście.
To nie pomagało.

Wydeptana dróżka z pola kręciła się wzdłuż małego pagórka, podążała za korzeniami i głazami, wytartymi setkami stóp, a na końcu prowadziła do głównej części Obozu. Nieważne, ile razy Ezra stawiał stopy jedna za drugą, usilnie starając się wydłużyć podróż do reszty obozowej cywilizacji. Stagnacja nie była opcją. Musiał być w ruchu, iść dalej, dalej, dalej. Stanie w miejscu pozwoliłoby myślom na pogrążenie go w niekończącej się pętli. Skupianie się na myśleniu było równie nieproduktywne. Jak można nie myśleć, jeśli cały czas myśli się o tym, żeby nie myśleć? To jak skupianie się z całej siły na tym, żeby nie wyobrażać sobie turkusowego słonia. Turkusowy słoń od razu tańczy hula przed oczami.

Ostatni kawałek dróżki był miękki, piaszczysty i niebezpiecznie blisko pierwszych domków. Ezra pokonał go szerokim krokiem, zręcznie omijając kępę jasnozielonej trawy. Niczym dziecko, przeskakujące każdą linię chodnika.

Gwar zastąpił szum oceanu i skrzypienie cykad. Głuchy bas dudnił przez podłoże, przenikał szpik kostny herosa. Dopiero kilka kroków dalej do basu dołączył alt piosenkarki. Wokale uderzały w uszy herosa nawet zanim połączyło je ze światłami, migoczącymi w oknach dwunastego domku.

Ostatni dzień letniego pobytu w Obozie. Ostatnia noc, którą obozowicze spędzą w komplecie. To był wieczór, w którym każdy celebrował sukcesy, takie jak przeżycie kolejnych kilku tygodni, skuteczne ominięcie stada potworów, znalezienie wielkiej miłości lub zachowanie wszystkich kończyn i koniecznych do przeżycia organów wewnętrznych. Uczczenia przyjaźni, braterstwa (i innego rodzeństwa), bogów i ich łaski.
Czy Ezra w tym momencie naprawdę zamierzało zaszyć się w swoim ciemnym, ponurym domku?
Tak.

Po namyśle, nie.
Oczywiście, wiedział, że w centrum wydarzeń będzie roiło się od ludzi, z którymi nie chciał się spotykać. Ba, nie chciał nawet na nich patrzeć. Sama wizja trafienia w grupę ściśniętych na małej przestrzeni, krzyczących, tańczących, śpiewających istot przyprawiała go o zimne dreszcze.
Jednakże unikanie wydarzeń grupowych nigdy, przenigdy nie kończyło się satysfakcją Ezry. Strach przed zmarnowaniem swoich najlepszych lat był silniejszy od niechęci do spoconych ludzi.

Heros ruszył w stronę muzyki. Odnalazł w sobie resztki pewności siebie. Wygładził koszulkę, otarł podeszwy butów o trawę i wkroczył w wesołą mieszankę muzyki, wrzasku i tańca.
Każdy z obecnych czerpał z wieczoru pełnymi garściami. Nikt nie przejmował się jutrem. Nikt nie przejmował się nawet tym, że jeden z koordynatorów Obozu mógłby wpaść na to, aby zepsuć zabawę. Dionizos za bardzo uwielbiał imprezy, żeby zakazać ich komukolwiek — chociaż groził, iż alkohol jest zabroniony, tak samo, jak każdej innej nocy. Chejron był pewnym zagrożeniem, lecz zazwyczaj był wyrozumiały. Dawał dzieciakom się wyszaleć. Odreagować realia ich istnienia.
Ezra stanął pod ścianą i przybrał pozę, emanującą poczuciem bycia na miejscu. Tak jest. Był elementem konstrukcji, podpierał ścianę plecami, niczym Atlas, dźwigający ciężar świata.
Póki dwójka herosów nie rzuciła się na siebie z chichotem, nie uderzyła o ścianę Ezry z impetem, usta na ustach, palce wplątane we włosy.

Ezra fuknął, wyprostował się i zaakceptował butelkę Coli, którą wręczyła mu ręka, wyłoniwszy się z tłumu. Oczywiście, ręka była przymocowana do jakiejś osoby, lecz jej twarz rozmazała się w błysku świateł i bujających się w rytm muzyki kończyn. W tym momencie nie była istotna.
Obejmując butelkę obiema dłońmi, zaczęło się przeciskać przez masę ludzi. Jego trasa początkowo prowadziła w stronę prowizorycznego baru (dwóch stołów, ustawionych tuż obok siebie — w teorii do konstrukcji należał trzeci, ale na nim tańczyła dwójka nastolatków), lecz gdy zobaczył przed nim grupkę dzieci Aresa, krzyczących coś głośnego, ale niezrozumiałego, Ezra odwrócił się i zaczął przepychać się przez lawinę ciał, mamrocząc tylko „przepraszam”, „dziękuję” i jeszcze raz „przepraszam”. Wyszedł z domku tą samą drogą, którą się w niej znalazł. Tym razem, zamiast pobiec w stronę pól, skręciło w lewo, aby obejść budynek, może znaleźć pusty kąt.
Jedyny przyjemny kąt był już zajęty przez heroskę, którą kojarzył z widzenia. Przynajmniej tak im się wydawało. Na pewno, na sto procent kiedyś mignęła mu przed oczami. Wydawała się miła. Jej uśmiech rozświetlał ciemność zmroku.

— Hej. — Dziewczyna poklepała kępę trawy. Gest zapraszający do dosiąścia się. Ezra przełknął ślinę i ostrożnie usiadł na ziemi, unosząc butelkę nad głowę.
— Hej.
Heroska upiła łyk napoju przez papierową, biało–czerwoną słomkę. Ezra ujrzało w butelce kilka łodyg mięty i półplasterek cytryny.
— W środku jest okropnie głośno, co nie? — Dziewczyna przechyliła głowę, a jej kucyki zabujały się wraz z tym gestem. Uśmiechnęła się, a w jej policzkach pojawiły się dołeczki. — Też nie przepadam za hałasem. Uwielbiam moich przyjaciół, ale w końcu… to za dużo bodźców. Jak się nazywasz?

Pytanie zaskoczyło Ezrę. Zamrugał kilkukrotnie, kolorowe światła błysnęły w jego oczach.
— Ezra, — wymamrotał końcowo.
— To fajne imię!
Ezra ponownie nie wiedział, co ma odpowiedzieć. „Dzięki, wybrałom sobie sam” nie było opcją. Końcowo odwzajemnił uśmiech towarzyszki, w zdecydowanie mniej szerokim wydaniu. Przez chwilę siedzieli w ciszy. Nie tej niezręcznej ciszy, którą chce się przerwać za wszelką cenę. To była ta komfortowa, ciepła cisza.
— Piękny dziś wieczór. — Głos dziewczyny stał się głębszy, bardziej rozmarzony. — Nie sądzisz?
— Ładny, — potwierdził Ezra. Wychylił resztę napoju z butelki i usadowił ją na trawie, między stopami. — Taki jak zawsze.
— To mój ostatni wieczór tutaj.

Blade oczy Ezry rozszerzyły się, jego serce spadło do jejgo żołądka. Czy chodziło jej o—...
— W obozie! — Zaśmiała się heroska. — Bogowie, jesteś blady jak ściana.
— Wyjeżdżasz?
— Mhm, — potwierdziła. — Wracam do domu. A potem… zobaczymy. Może dostanę się na studia. Co z tobą?
Ezra podniósł wzrok pełen podziwu. Jej aura była tak… pozytywna. Była sobą, bez krztyny skruchy. Lśniła tak jasno, że półbóg nie mógł powstrzymać zazdrości, kłującej jego serce.
— Też, — odparł. — Wracam do domu.
— Do matki?
Dłoń Ezry spoczęła na jego prawym policzku, zakrywając większą część blizn.
— Do domu.
— Przepraszam, jeśli to—...
— Nie, nie przejmuj się. — Ezra dyskretnie czknął. — Nie szkodzi. Po prostu… — Potarł policzek, odbiegając wzrokiem w dal. — Nie wiem, czego się spodziewać. Co na mnie czeka w domu.
Dziewczyna przysunęła się bliżej, położyła dłoń na ramieniu herosa. Normalnie odsunąłby się albo spiął się pod ciężarem nagłego gestu, ale tym razem czuł się bezpiecznie. Tego bezpieczeństwa mu brakowało. Bliskości drugiej osoby, gotowej do wysłuchania wszystkiego, co się w nim kotłowało. I to bezpieczeństwo przełamało tamę w jego wnętrzu.
— Czasami wszystko jest w porządku, ale moja mama… ma problemy. Jej partner rzucił ją po tym, jak zrobili test na ojcostwo i okazało się, że nie jestem jego dzieckiem. Ani jego brata, ani nawet listonosza. Serio, zapłacił mu za próbkę śliny, tylko po to, żeby dobić mamę. Podobno. Od tego czasu ma swoje epizody, zaprasza do domu tych wszystkich ludzi, wydaje alimenty na leki i… inne.
— Moi Bogowie, Ezra…
Oczy jejgo towarzyszki zakryła mglista warstwa łez.
— Przepraszam—...
— Nie przepraszaj. Nie powinieneś zostać w Obozie? To nie byłoby bezpieczniejsze?

Cisza ponownie zapadła między dwójką. Tym razem cięższa.
— Chcę dokończyć szkołę. Muszę wrócić do pracy, kiedyś chcę być w stanie się utrzymać. Wiesz, to nie tak, że mogę liczyć na ojca. Poza tym, moje bezpieczeństwo nie jest tu zagwarantowane w stu procentach. Zawsze istnieje ryzyko, że spadnę ze ścianki wspinaczkowej.
— Spotkałeś go kiedyś? Ojca.
— Nie do końca. — Ezra wyciągnął kilka źdźbeł trawy z ziemi. — Śnił mi się, raz. Nie wiem, czy to była jedna z tych słynnych wizji, czy moja podświadomość po prostu zdecydowała się zrobić mi psikusa.
— I?
— I… Stał przede mną. Miał skrzydła, duże, czarne. Pamiętam, że próbowałem go złapać za rękę, ale mi na to nie pozwolił. — Policzki Ezry zapłonęły wstydem. Dopiero teraz zdało sobie sprawę z tego, jak bardzo wygadywał się praktycznie nieznajomej dziewczynie.
— Może twój czas jeszcze nie nadszedł? — Czy to, że dokładnie wiedziała, kto jest jego ojcem, było dobre? Czy to znaczyło, że calutki Obóz wiedział, że jest tym dziwnym potomkiem Tanatosa?
— Jak widać, jeszcze dycham, — prychnął.
W odpowiedzi na to otrzymał kaskadę wysokiego, perlistego śmiechu. Szczerego niczym czyste złoto. Takiego, któremu nie dało się oprzeć — był porywający, skłaniał wszystkich wokół do dołączenia, śmiania się i cieszenia wraz z jego właścicielką.
— Cieszę się z tego, że dychasz, — oznajmiła.
— Naprawdę? Nie sądziłem, że…
— Ach, skądże. Wiele ludzi cię podziwia. Ostatnio słyszałam, jak ktoś komplementował twój styl i vibe.
— Na serio?
— Na serio! Mieli rację. Wyglądasz naprawdę fajnie.
Gwiazdy w oczach Ezry dwoiły się i troiły. W tamtym momencie przypominał merdającego ogonem szczeniaczka.
— Dziękuję. Za…
— Wszystko?
— Za wszystko. — Chłopak pokiwał entuzjastycznie głową. Potrzebował tego. Od długiego czasu nikt nie dał mu przestrzeni na wygadanie się. Większość ludzi stemplowała go piętnem outsidera.
— A ja dziękuję za miło spędzony czas. Uważaj na siebie, co?
Nim Ezra mógł znaleźć w sobie słowa, które nadawały się do sklecenia w adekwatną odpowiedź, dziewczyna poderwała się z ziemi i zniknęła w drzwiach domku. Nie dała Ezrze nawet szansy na zapytanie się o jej imię. Przybiła piątkę komuś, stojącemu przed samym progiem i już jej nie było.
Heros po kilku sekundach namysłu również wstał, z trudem łapiąc balans na nieco chybotliwych nogach. Pusta butelka upadła na bok i stoczyła się w krzaki.

Kilka pospiesznych kroków dalej i Sexy Bitch od Davida Guetty dudniło w jego uszach, a ludzie otoczyli go z każdej strony. Po tajemniczej dziewczynie nie było śladu… w sumie, rozpoznanie kogokolwiek poza osobami w obrębie trzech stóp było niemożliwe. Ezra obrócił się kilka razy wokół własnej osi, zagubione jak owieczka, która opuściła stado.
W końcu ktoś — dziecko Dionizosa, a przynajmniej na takie wyglądało — wcisnął mu w dłoń mały kieliszek. Ich wyraz twarzy sugerował, że nie przyjmowali sprzeciwu. W momencie, w którym Dionizosiątko mówi, że bierzemy shoty, każdy bierze shoty. Nie shota, shoty. Kolejne i kolejne kolejki.
Kolejne piosenki, kolejne fale ciepła, błogiego uniesienia. Bas, przenikający do kości, teraz pożądany. Rytm coraz bardziej skocznej muzyki, szum w głowie. Wszystko wydawało się odległe, a to, co zostało, było dobre. Przyjemne. Mogło trwać wiecznie.
— Hej! Chodź, idziesz prosto do łóżka.
Chłopak poczuł dłoń na swoim nadgarstku. To była ona! Jego nieznajoma towarzyszka spod domku!
— Och. Ale… Czuję się zajebiście! — Wybełkotał Ezra.
— W porządku. Pozwolę ci zostać, jeśli udowodnisz mi, że jesteś trzeźwy. Wyrecytuj mi alfabet… zaczynając od litery „m”.
— Malfabet?


***
[2219 słów: Ezra otrzymuje 22 Punkty Doświadczenia]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz