Łowił ryby. Stał na brzegu jeziora z dużą, czarną wędką i czekał, aż coś chwyci haczyk. Obok niego siedziała ciemna, nieznajoma postać, którą ignorował, jak zresztą większość problemów w jego życiu. Skupiał wzrok na spokojnej, pozbawionej fal wodzie oraz na ciepłych promieniach słonecznych, które ogrzewały mu spoconą już twarz.
Było ciepło. Bardzo ciepło. Gdyby nie był ciemniej karnacji, to usmażyłby się na czerwono. Nie nosił ze sobą kremów z filtrem, chociaż powinien, jednak on… był uparty. Uważał, że nie potrzebuje. Wierzył w jakieś dobro natury — będziesz dobry dla drzew, to one odwdzięczą się tym samym. Siedział więc na brzegu, czekając, aż w końcu złapie coś wartego uwagi.
Ciemna postać nie odzywała się do długowłosego. Po prostu siedziała dwa metry od niego i obserwowała tę samą wodę, te same kaczki oraz te same zarośla. Zdawała się nie dostrzegać Ademira, jednak mężczyźnie coraz bardziej doskwierała to nieproszone towarzystwo. Zacisnął dłonie na wędce, zapominając o tym, po co tak naprawdę tu przyszedł.
Oczyścić myśli. Miał tylko oczyścić myśli. Jednak te myśli zostały skażone przez gościa, który nawet nie śmiał odezwać się do niego słowem. Gdzie podziało się, chociażby durne ,,część” bądź ,,dzień dobry”. Cisza. Nic. Jakby siedział tutaj sam.
— Hej, wiesz, trochę niekomfortowo siedzieć tak w ciszy — odezwał się nagle, a jego głos poniósł się echem. Miał wrażenie, że spłoszył właśnie wszystkie ryby. — Nie wiem, co tutaj robisz, ale nie jest ci za ciepło? W tych… czarnych ubraniach?
Postać się nawet nie ruszyła. Dalej siedziała w tej samej pozycji, skulona, z kolanami pod brodą. Wszystko było czarne. Nawet jej dłonie wyglądały tak, jakby nie istniały.
Ademir wrócił wzrokiem na taflę wody, która delikatnie się poruszyła przez wiatr.
— Jesteś tu pierwszy raz? — próbował dalej, bo nie wytrzyma w takiej niezręczności obok kogoś, kto przypomina zmarłego. Bał się zmarłych. — Jeśli chcesz, to mogę cię czegoś nauczyć.
Cisza.
— Hej, mówię poważnie, jeśli się nie odezwiesz, to zmienię miejsce. — Uśmiechnął się słabo do postaci. Pot spływał mu z czoła do oczu, które zaczynały piec. Matko święta, co się dzieje?
I wtedy, postać zdjęła czarny kaptur, by spojrzeć Admirowi w oczy. Były puste. Nie posiadały źrenic, a tęczówki były koloru białego. Przypominał trupa, rzeczywiście.
Długowłosy zacisnął palce na wędce. Musiał się skupić. Zachować spokój. Jeśli to potwór, to co z tego? Pozbędzie się go. Nie jest taki słaby. Dużo potrafi. Dużo nauczył się w obozie. Poradzi sobie. Trzeba być pozytywnym. Bądź pozytywnym.
— Synu… — chrapliwy głos, który doskonale znał, rozdźwięczał w uszach Peruwiańczyka.
Przełknął ślinę. Zaschło mu w gardle.
— Mój ojciec nie żyje. Musiałeś mnie z kimś pomylić — zaśmiał się słabo, choć wcale nie było mu do śmiechu. Poczuł się słabo i na pewno nie jest to wina pogody.
— Synu…
Ademir odłożył wędkę i zaczynał powoli wstawać. Coś tutaj się nie zgadzało. Coś było nie tak. Totalnie nie tak.
— Synu…
Wtedy Ademir odwrócił się z prędkością światła, by zacząć biec. Biegł przed siebie tak, jak nigdy wcześniej. Nawet na treningach nie przeskakiwał tak zwinnie przez krzewy i wystające korzenie drzew. Zapomniał już o oczyszczaniu umysłu, o odpoczynku, o wszystkim.
— Synu…
Głos jednak nie cichł. Zdawał się… zbliżać. Tak jakby ciemna postać szeptała mu właśnie do ucha.
— Synu…
Ademir chciał krzyczeć. Chciał się wydrzeć na cały głos, chociaż uchodził za tego wspaniałego, miłego i optymistycznego. Zawsze znajdzie się wyjście z sytuacji, nieważne, jak tragiczna by nie była. Jednak teraz chciał wrzeszczeć. Chciał zedrzeć skórę z gardła, chciał wypłakać tonę łez, tylko po to, by pozbyć się tego upiora.
Zatrzymał się. Nie miał więcej siły biec. A może też nie mógł? Patrzył bezradnym wzrokiem na wydeptaną, piaskową dróżkę i myślał o tym, jak po niej idzie. Spokojnie i bez strachu. Stał dosłownie trzydzieści centymetrów od ścieżki. Wystarczyłby tylko… krok, a będzie bezpieczny.
Zimna ręka dotknęła jego ramienia. Ścisnęła je mocno, a Ademir ze strachu już nie krzyczał. Nie drgnął. Pozwolił na to, by chłodna, koścista dłoń sunęła po jego ręce, barku oraz karku. Zezwalał na to, bo nie mógł mówić. W ustach czuł tylko piasek. Wyschnął prawie jak pozostawiony na pastwę losu kwiatek.
— Ademir, czy… myślisz, że cię nienawidziłem? — Wyszeptało mężczyźnie do ucha. — Myślisz, że byłem złym ojcem?
I wtedy wrzasnął. Wrzasnął tak głośno, że mógłby wybudzić nie tylko cały obóz, ale też cały świat. Darł się, rzucał i próbował wyrwać z kościstego uścisku. Łzy płynęły mu po policzkach. Czuł słony smak na języku.
— Zawsze będę z tobą, mój synu. — Trzymająca go ręka zniknęła jak zresztą cały krajobraz. Nie było żadnych ryb, żadnego jeziora ani żadnej piaszczystej ścieżki. Był on. We własnym łóżku. W obozowym łóżku. Był też wczesny poranek, bo dopiero pierwsze promienie słoneczne dobijały się do jego przemoczonych oczu.
Rozejrzał się jeszcze dla pewności, czy nic nie czyha na niego przy łóżku lub też pod łóżkiem i zatopił twarz w poduszkę.
◇──◆──◇──◆
[782 słowa: Ademir otrzymuje 7 Punktów Doświadczenia]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz