Kiedy matka pożegnała go ze łzami w oczach i wsiadła do samochodu, Theodore odwrócił się, patrząc na odjeżdżający samochód. Kiedy pojazd zniknął z jego pola widzenia, chciał ponownie skierować wzrok na obóz. Jednak gdy jego zielone oczy omiotły otoczenie, w mieszance zaskoczenia i strachu zrobił krok w tył. Stojąca przed nim wilczyca pojawiła się znikąd.
— Witaj, półbogu. Niestety ta droga jest jeszcze dla ciebie zamknięta. Czeka cię długa droga, zanim ustalę, czy jesteś tego godzien — powiedziała szumiącym mu w głowie głosem, powodując jedynie jeszcze większą dezorientację.
Był pewien, że wilczyca słyszy, jak szybko bije mu serce. Pomimo tego nie uciekał. Nie wyglądała, jakby miała go zaatakować. I chociaż ani trochę nie rozumiał jej słów, domyślał się, że to wszystko składa się w jedną całość.
— Nazywam się Lupa. Jestem od tej chwili twoją przewodniczką i nauczycielką. Pokaż mi, że jesteś tego wart, a dostaniesz moje błogosławieństwo. — Wilczyca wstała, podchodząc bliżej.
Potem wszystko potoczyło się szybko. Po ułamku sekundy wahania podążył za wilczycą, która przedstawiła się dodatkowo jako patronka rzymskich półbogów. Chłopakowi to imię zaczynało świtać w głowie, chyba słyszał gdzieś o niej w szkole. Tak, prawdopodobnie tak było.
Lupa zarządziła wędrówkę. Powiedziała, że muszą dotrzeć do lokacji, którą określiła jako „Wilczy dom”. A więc ruszyli; podczas drogi wilczyca raczyła go opowieściami. Opowiadała mu o rzymskich bogach i potworach, a opowieści te sprawiały, że Theodore’owi jeżył się włos na głowie.
To wszystko wydawało mu się nierealne, wprost irracjonalne. A może to po prostu kolejny z jego dziwnych snów? Obudzi się rano z gorzkim posmakiem rozczarowania na języku, a potem znowu pójdzie do szkoły i wpadnie w rutynę. Nie, to niemożliwe. Nawet jego podświadomość nie wymyśliłaby tak chorej historii.
W milczeniu słuchał słów Lupy, starając się nie potknąć na leśnych korzeniach. Nie miał złej kondycji, ale nie wiedział, jak długi marsz wytrzyma. Chwila, jak to było? Musiał udowodnić swoją wartość? Zatem miał nadzieję, że nie skiepści już pierwszego testu.
Cieszył się, że już było lato, bo spali pod gołym niebem. Męczył się najpierw z rozpaleniem ogniska, a następnie z dokładnym wygaszeniem go. Nie miał okazji się tego wcześniej nauczyć, ale klimat był niezwykły. Lupa pokazywała mu gwiazdozbiory i tłumaczyła, od kogo zostały nazwane.
Pobyt w Wilczym Domu zlał mu się w pasmo rozmów, treningów i prób. Lupa podsuwała mu różne rodzaje broni, kazała mu z nimi ćwiczyć i nieustannie go poprawiała. Garbisz się, stoisz krzywo, rozstaw nogi inaczej, osłaniaj brzuch — chłopak poznał te wszystkie komendy na pamięć. Próbował znaleźć coś, co będzie dobrze leżało mu w dłoni. Miecze były za ciężkie, dzidy niewygodne, a w strzelaniu z łuku był po prostu okropny.
Jego problemy rozwiązały się, kiedy w końcu dostał do ręki krótki sztylet, jego nazwa zapadła mu w pamięć dopiero po kilku powtórzeniach — pugio. Wykonany z cesarskiego złota, wydawał się być dla niego idealną bronią. Wilczyca również zdawała się być tym usatysfakcjonowana; przestała podsuwać mu kolejne miecze i włócznie. Skupiła się na tym, aby wyćwiczyć go we władaniu tym konkretnym sztyletem.
Czasami przepytywała go z historii, które opowiadała mu wieczorami. Theodore musiał wymieniać imiona bogów, tytanów, potworów, wojen… Nie miał złej pamięci, ale potrzebował nieco czasu, żeby to wszystko ułożyło mu się w głowie.
W końcu odpowiadał na pytania bez wahania.
W końcu nadszedł czas, kiedy Lupa uznała, że jest godny dołączenia do obozu. Powiedziała mu, dokąd ma podążać i po chwili już jej nie było, zniknęła zupełnie w ten sam sposób, w jaki się pojawiła.
Wilczyca ostrzegała go, że teraz będzie trudniej. Określiła to stwierdzeniem, że od kiedy poznał prawdę, przyciąga potwory swoim zapachem. Pewnej nocy, kiedy jeszcze nie zdążył położyć się spać, spomiędzy drzew wyłoniła się przepiękna dziewczyna. Pomimo cudownego pierwszego wrażenia, jej kontur migał nieznacznie. Theodore zamrugał, a następnie odsłoniła się przed nim prawda; potworzyca zamiast nóg miała spiż i kopyto.
Mówił potem, że wygrał jedynie szczęściem głupca; gdyby nie jego niefortunne dźgnięcie i fakt, że empuza go lekceważyła, sztylet nie trafiłby w jej ciało. Tej nocy już się nie zatrzymywał, po prostu szedł dalej, chcąc dotrzeć do obozu możliwie jak najszybciej.
Do obozu trafił około południa następnego dnia. Tymczasem drogi nie zagrodziła mu wilczyca, a wartownicy. Chłopak słusznie założył, że nie powinien wchodzić jak do siebie, bo bardzo szybko został zatrzymany. Zapytany o powód swojego przybycia, w miarę spokojnie wyjaśnił, kim jest, i gdzie był w ostatnim czasie. Potem jeden z wartowników zawołał kogoś, kto zawołał jeszcze kogoś innego, a potem przed nim pojawiła się niebieskowłosa dziewczyna.
— Nowy? Cudownie, jestem Zoe. Witam w Obozie Jupiter — powiedziała z szerokim uśmiechem, wyciągając do niego rękę.
Nastolatek był nieco… Skonfundowany tym jakże różnym, niż od wartowników przywitaniem. Odchrząknął i pobieżnie uścisnął niewielką dłoń dziewczyny.
— Dzięki…? Nazywam się Theodore — odpowiedział uprzejmie.
Nie miał nigdzie lustra, ale był pewien, że odstraszał wyglądem. Miał naderwaną koszulkę, a od braku snu jego twarz zdobiła jeszcze większa niż zwykle bladość i kręgi pod oczami. Pomimo tego Zoe wydawała się tym niewzruszona.
— Kazali mi zaprowadzić cię do Vergila, to znaczy naszego pretora. Wiesz kto to pretor? Tak jakby nasz najwyższy dowódca, wiesz, cała ta hierarchia jest dosyć skomplikowana… — zaczęła mówić, prowadząc go po obozie. — Ale jak tamtędy szłam, to słyszałam jakieś krzyki, więc chyba poproszę kogoś, żeby powiadomił go za mnie — dodała po chwili.
Theodore częściowo jej słuchał, a częściowo rozglądał się po obozie. To było zdecydowanie interesujące miejsce, tak różne od tego, co widywał na co dzień. Zoe nieustannie coś opowiadała, a w tym czasie chłopak zauważył, że inni obecni tu półbogowie posyłają mu dziwne spojrzenia. Owszem, może wyglądał jak bezdomny obszarpaniec, ale wewnątrz był miłym chłopakiem, prawda? Zapewne nie, ale mógł chociażby tak sobie wmawiać.
Niektórzy mieli na sobie zwykłe, fioletowe koszulki, a za to inni chodzili w pełnej zbroi, jakby szykowali się do bitwy. Tak, to był dosyć niecodzienny widok. A jednak nawet pomimo tego, jego wygląd wyróżniał go w tłumie. Jeszcze trochę i będzie na kolanach prosił, żeby dali mu ubrania na przebranie i miejsce, gdzie będzie mógł się wykąpać.
Po drodze Zoe zaczepiła chłopaka, którego nazwała Ademirem. Wskazała na Theodore’a i poprosiła, żeby zakomunikował pretorowi, że mają nowego. Zmieszał się nieco, ale nic nie powiedział. Zatrzymali się pod jednym z budynków, do którego po chwili wszedł Ademir. A potem wyłonił się z niego emanujący agresją chłopak. Nastolatek tylko siłą woli przekonał się do tego, żeby nie zrobić kroku w tył. Wyjątkowo cieszył się, że zostali zignorowani.
Zoe zaproponowała, że mu potowarzyszy. Ale brunet miał wrażenie, że powinien wejść tam sam. Odmówił i po chwili wszedł do środka.
Wnętrze pomieszczenia wyglądało równie imponująco, jak sam obóz. Z zaciekawieniem rozejrzał się, a dopiero potem się zreflektował i skupił się na siedzącym na wprost niego chłopaku. I misce fasolek stojących na biurku.
Ostatnio wiele rzeczy budziło w nim dezorientacje i zdziwienie. Ta rozmowa oczywiście nie miała być inna. Grad pytań, groźba karalna i dwukrotna propozycja skosztowania kolorowych fasolek. Mógł się spodziewać wielu rzeczy, ale raczej nie tego.
— Nie, dziękuję — odpowiedział, oczywiście mając na myśli poczęstowanie się fasolkami.
Raczej nie przyznałby by tego głośno, ale narastający w nim stres raczej nie pozwoliłby mu przemknąć ani jednej słodkości. Milczał jeszcze chwilę, ale odczuwał presję, aby zacząć mówić.
— Nazywam się Theodore Hemnes. Mam 15 lat. Znalazłem się tu… Przez moją mamę — zaczął, ale zawahał się nieco. Mówił prawdę, ale czy to było odpowiednie wytłumaczenie? — Przywiozła mnie tu, tłumacząc, że tak kazał mój ojciec, kimkolwiek był. A potem pojawiła się wilczyca… Lupa, dokładnie ta, jak się domyślam — dodał, wskazując dłonią na mozaikę.
Czuł na sobie skupiony wzrok pretora. Nigdy nie był przesłuchiwany na komisariacie, ale jego własna sztywna postura i świdrujący go wzrok upewniał go w przekonaniu, że to musi być całkiem podobne uczucie.
— Zaprowadziła mnie do miejsca, które nazwała Wilczym Domem. Kazała mi trenować, całkiem długo. Opowiadała… O tym miejscu. O bogach. Potworach. Właściwie opowiadała mi o naprawdę wielu rzeczach — przyznał, bawiąc się srebrną obrączką na palcu jego prawej dłoni. — Kazała mi walczyć. A potem powiedziała coś w rodzaju, że jestem gotowy i kazała kierować się na południe.
Tu zatrzymał się na chwilę, zastanawiając się, jak sensownie sformułować dalszą część.
— Pamiętałem część drogi, więc nie było mi szczególnie ciężko. Dopóki nie pojawiły się potwory — powiedział z zawahaniem, nie wiedząc, czy jest to na tyle istotna kwestia, aby o tym wspominać. — Ale jakoś mi się udało. I tak trafiłem tutaj. Nakrzyczeli na mnie przy bramie, potem pojawiła się Zoe i… Zostałem przyprowadzony tutaj — zakończył, wypuszczając powietrze z płuc.
Skłamałby, mówiąc, że się nie bał. W końcu chwilę wcześniej grożono mu śmiercią, a nieprzespana noc sprawiała, że był rozkojarzony. Miał nadzieję, że podczas opowiadania historii nie popełnił żadnej gafy.
Ze zbyt szybko bijącym sercem czekał na reakcję Pretora. Nie był pewien, czy tu się nie ważyło jego życie. Bogowie, to naprawdę było stresujące.
A może jednak nie powinien wzywać bogów na daremno.
◇──◆──◇──◆
[1444 słowa: Theodore otrzymuje 14 Punktów Doświadczenia]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz