WIOSNA, ROK TEMU
Widząc reakcje Arnara, natychmiast wstał i szeroko, trochę nienaturalnie, się uśmiechnął. Otrzepał ubrudzone pyłkiem trawy spodnie, bo przez dobrą godzinę szukał ładnych, żółtych maków wśród wysokich źdźbeł i powiedział:
— Ej, nie, ja po prostu nigdy nie dostałem… czegoś takiego. — Dotknął delikatnie uplecionych kwiatów, które wciąż miał na głowie, jakby Arnar przypadkowo zrobił coś idealnie dopasowanego do rozmiarów Luciena. — Bardzo mi się podoba.
Arnar nie wyglądał na usatysfakcjonowanego tym doborem słów, ale spróbował się uśmiechnąć, w ten swój typowy, krzywy sposób.
— Gdzie się tego nauczyłeś? — dopytywał, nie chcąc psuć atmosfery, chociaż już i tak niespecjalnie popsuł Arnarowi humor. Siedząc wśród polnych kwiatów, czuł się jak niewinne, małe zwierzątko, które nie ma dokąd uciec, bo w najbliższej okolicy nie rosły wysokie trawy ani nie znajdował się gęsto porośnięty las.
— Tak naprawdę nie pamiętam.
Chociaż wyglądał, jakby kłamał, to mówił całkowicie szczerze. Nie przypominał sobie chwili, kiedy ktoś tłumaczył mu, w jaki sposób powinien przeplatać łodygi żółtych kwiatów, by się nie rozpadły, kiedy utworzy wieniec. Lucien mógł tylko uwierzyć w każde słowo, ale nawet nie podejrzewał dziecka Hermesa o kłamstwa (co za nowość).
Pokiwał głową, dając znak, że rozumie i zaproponował karty, bo przez Arnara oraz towarzystwo innych dzieciaków Hermesa, polubił różne karcianki. Nie oznaczało to jednak, że coś mu się nie spodobało, więc przez cały czas dotykał żółte kwiaty, które niemalże idealnie komponowały się z szarymi, farbowanymi włosami. Uśmiechał się głupio do grupowego, ale nic więcej nie powiedział odnośnie wianka.
WIOSNA, TERAZ
Opuszczenie Obozu było równoznaczne z rozpoczęciem dorosłego życia, czego Lucien bardzo, ale to bardzo robić nie chciał. Co prawda nie był tylko zwykłym, nudnym obozowiczem, ale aż grupowym, to po przyjeździe do wielkiego, dzikiego Nowego Jorku, zwątpił we wszystkie swoje umiejętności.
Patrzył na Arnara, próbując połapać się w krętych, zatłoczonych ulicach. Wcześniej nie mieli dostępu do telefonów, co sprawiało, że musiał się też nauczyć nawigacji ze sprzętem, który otrzymał od Hefajstosiątek.
— Hej, poczekaj. — Arnar zacisnął dłoń na ramieniu niższego. — Podaj mi ten adres jeszcze raz.
Matka Luciena była zaradną kobietą. Załatwiła mieszkanie swojemu dziecku niemalże od razu, kiedy dowiedziała się, kiedy wychodzi z obozu. Nie mogła własnego syna przywitać w nowym, dużym mieście przez nawał pracy, ale wysłała adres, pod który mieli trafić. I to był największy problem. Odnalezienie się w Nowym Jorku.
Lucien podyktował Arnarowi adres, ciężko przy tym wzdychając, bo kręcili się w kółko od dobrych dwóch godzin i nie zapowiadało się, jakoby mieli szybko odnaleźć ulicę o śmiesznej nazwie, a później jeszcze trafić pod numer czterdzieści pięć.
Arnar pokiwał głową, obejrzał się, jakby był doświadczonym przewodnikiem wycieczek i pociągnął Luciena za sobą, mocno ściskając jego chłodną dłoń. Były grupowy nie zdążył nawet pisnąć, bo ciągnięty ze zbyt dużą siłą oraz szybkością mógł tylko próbować przeżyć; zapomniał, że obydwoje są półbogami, z czego jeden jest dzieckiem Hermesa, i nie muszą męczyć się z głupimi telefonami, mapami oraz innymi papierowymi przewodnikami. Arnar chyba tylko czekał na odpowiedni moment, gdyż wykorzystał umiejętność szybkiego poruszania się (właściwie to latania), by w przeciągu paru chwil odnaleźć odpowiednią ulicę.
Oszołomiony Lucien w pierwszym odruchu złapał się za głowę, chcąc poprawić roztrzepane we wszystkie strony włosy, a dopiero potem zwrócił uwagę na Arnara, który w zamyśleniu próbował wydedukować, w jaką stronę powinni iść. Zamyślenie malowało się na twarzy dzieciaka Hermesa dokładnie jak wtedy, kiedy grywał w głupie karcianki.
— W lewo — rzucił, nie odrywając wzroku od wysokich, szarych budynków. — To niedaleko.
Lucien nawet nie protestował, po prostu zdał się na Arnara i pozwolił się prowadzić pomiędzy brzydkimi blokami, które wyglądały na puste. Idąc wąskim chodnikiem, mijali tylko ludzi z psami albo starsze kobiety, taszczące ze sobą wypchane po brzegi torby z zakupami.
Arnar skręcił w jeszcze jedną uliczkę, co Lucienowi z początku się nie spodziewało, bo pomyślał, że zbaczają z drogi, ale wtedy wyższy z szerokim uśmiechem wskazał na tabliczkę z numerem czterdzieści pięć.
— To tutaj.
— Czemu nie zostaniesz przewodnikiem wycieczek? — zadrwił Lucien, spoglądając to na Arnara, to na murowaną ścianę budynku. — Nieważne. — Pokręcił głową i wszedł do środka, bo wraz z adresem otrzymał także kod do klatki schodowej, a same klucze do mieszkania znalazł pod wycieraczką. Jego mama była sprytna.
Może byli już dorośli i przez to przestali być głównym celem potworów, to nie oznaczało, że są całkowicie bezpieczni; wciąż w ich żyłach krążyła krew boska i nadal posiadali umiejętności, dzięki którym mogli się bronić przed potencjalnym niebezpieczeństwem. Lucien zdążył zapomnieć o tych istotnych kwestiach i przypomniał sobie o wszystkim w chwili kiedy ktoś obcy zaciągnął go w ślepy zaułek. Obca osoba przyciskała spoconą dłoń do twarzy niższego i oglądała się za siebie, czy nikt ich nie podsłuchuje.
— Coś jest nie tak. Ty wiesz co.
— Mmmhm? — mruknął, bo nie mógł nic więcej powiedzieć. — Mmm.
— A, tak, racja. — Odsunął się i pozwolił byłemu grupowemu zaczerpnąć powietrza. — Słuchaj, tutaj coś jest nie tak.
Rozbiegany wzrok obcego chłopaka niewiele mówił Lucienowi. Wiedział tylko, że jest półbogiem i może widywał go kiedyś w obozie, jak jeszcze tam mieszkali.
— Co jest nie tak? — zapytał, uciekając wzrokiem na boki. Liczył na to, że ktoś przejdzie obok nich i przerwie tę paradę, bo czuł się co najmniej niekomfortowo, kiedy jakiś obcy, na dodatek wyższy, typek przyciskał go do mokrej, murowanej ściany i plótł głupoty.
— Nie wiem, co to jest, ale coś mnie goni. — Odwrócił się, jakby właśnie coś obrzydliwego czaiło się za dużymi kontenerami na śmieci. — Widzisz to? — Wyciągnął długą, naostrzoną włócznie i trzymał ją o wiele za blisko twarzy Luciena. Chłopak przełknął zestresowany ślinę i pokiwał głową, bo mógł tylko odpowiadać na pytania obcego, udając, że wszystko jest w porządku.
— Wiedziałem — mruknął do siebie. — W każdym razie… tutaj nie jest bezpiecznie. Nie dla nas. — Znów się obejrzał, zaciskając palce na drzewcu włóczni.
— To może mnie zabić. — Spojrzał Lucienowi w oczy. Szaleńcze spojrzenie nie wskazywało na to, jakoby chłopak miał kłamać i robić sobie żarty. — I ciebie, jeśli się stąd nie ruszysz.
— Nie chcesz pomocy?
— Już mi ktoś próbował pomóc — westchnął. — Potem go zeżarło.
— Och.
— Dlatego ostrzegam każdego półboga, którego spotkam na ulicy.
— Skąd w ogóle wiedziałeś, że…
— Nie bądź głupi — syknął. — Pamiętam cię z obozu. Byłeś grupowym. — Podrapał się po nosie. Małe kropelki potu zaczynały spływać chłopakowi ze skroni.
Lucien miał zamiar coś powiedzieć, ale wtedy chłopak odskoczył do tyłu, jak poparzony i pobiegł w swoją stronę. Zszokowany stał jeszcze chwilę w ciemnej uliczce, wątpiąc w to, co się przed chwilą stało; bo chociaż nie podejrzewał chłopaka o kłamstwo, to zachowywał się na tyle niezrozumiale, że czuł się jak głupim śnie.
Może rzeczywiście coś się tutaj czai i próbuje zeżreć dorosłych półbogów. Może niebezpieczeństwo nigdy nie zniknie, bo nieważne ile będą mieć lat, to dalej będą smacznym kąskiem dla obrzydliwych stworów, wyjętych z mitologii.
Zadzwonił do Arnara. Tak po prostu. A potem zjawił się w salonie gier, w którym pracował, by jeszcze raz wszystko opowiedzieć, bo przez telefon potrafił wydusić z siebie tylko parę słów, które nie łączyły się w logiczny ciąg.
— Zakładam, że kłamał.
— Nie wyglądał tak — szepnął, widząc, że jakaś grupka dzieciaków zaczyna podsłuchiwać ich rozmowę. — To chyba był dzieciak Aresa.
Arnar prychnął.
— Co niby mogło chcieć zabić dzieciaka Aresa?
Lucien syknął i pociągnął Arnara za skrawek koszulki. Zainteresowana banda trzynastolatków nie odrywała od nich wzroku.
— Ciszej. — Próbował pokazać, że ktoś ich podsłuchuje, ale najwidoczniej Arnar nie był tym przejęty. Kto w końcu uwierzyłby w tę rozmowę, kiedy gadali o bóstwach z greckiej mitologii? — W każdym razie… sprawdziłbym, czym jest to coś. Może coś rzeczywiście chce nas pozabijać.
Może Arnar się przejął. Może dalej uważał, że to wszystko to mrzonki wyplute przez wkurwiającego dzieciaka Aresa. A może chciał podsłuchać Luciena i chciał sprawdzić, czy ów potwór istnieje.
— Chodź ze mną. Do tego miejsca, gdzie go spotkałem. Może coś tam znajdziemy — mówił tak, jakby wcale nie rozmawiał z Arnarem w momencie, kiedy ten pracował i nie mógł się zwolnić, chyba że wymyśliłby historyjkę o bolącym brzuszku. — Jeśli kłamał, to osobiście go znajdę i zabiję, dobrze? — dodał, chcąc zachęcić Arnara jeszcze bardziej.
mordujemy ludzi :3
────
[1300 słów: Lucien otrzymuje 13 Punktów Doświadczenia]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz