Zawartość listu:
„ZNALEZIONO PÓŁBOGA
Uprasza się o odebranie młodego półboga płci męskiej, lat ok. 15, pochodzenia greckiego boga Apolla, z wyspy na Wielkim Jeziorze Słonym w Utah. Na pytanie o imię odpowiada: „bogowie, jestem taki piękny”.
W związku z niefortunną pomyłką lokalną klątwą została objęta niewłaściwa osoba. Proszę o jak najszybszy odbiór zguby. Ciasteczko z wróżbą gratis.
Nemezis[Pokruszone ciasteczko z wróżbą dołączone do listu przedstawia karteczkę z napisem: „nie patrz dzisiaj w wodę”].
Nie dość, że został zmuszony do iście katorżniczego lotu samolotem, czyli do najgorszej tortury, jaką był w stanie wymyślić ludzki (i do tego z pewnością bardzo chory) umysł, to jeszcze kazano mu znosić jakiegoś gówniarza, który uważa się za piękniejszego od niego?! W ogóle piękniejszego od kogokolwiek na świecie (chociaż wiadomo, że jest to znacznie mniejsze przestępstwo)?! To jakaś ujma na honorze, personalny przytyk, a nie godzi się aż tak męczyć biednego półboga, który w swoim życiu już przeżył wystarczająco dużo, żeby stwierdzić, że właśnie w tym momencie, teraz, zaraz, ma po prostu, kurwa, dość. Dlatego, co zapewne zrobiłby każdy całkowicie zdrowy na umyśle człowiek, żeby poczuć się ze sobą lepiej, Kal w głowie zaczyna wymieniać wszystkie dostrzegalne niedoskonałości samozwańczego Narcyza (który z pewnością nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, czyje imię przyjmuje, a sam Narcyz przewraca się w grobie), oczywiście porównując go do siebie, swojego własnego ideału piękna (fajnie byłoby, gdyby to była prawda, ale na rzecz tej chwili możemy udać, że Kal naprawdę, w głębi serca, uważa się za najpiękniejszego na świecie). Dobrze, powoli. Niziutki blondynek o rzadkich włosach, których końcówki są widocznie rozpięćdziesięciotnione i kołtuny zaczynają się już przy skórze głowy i raczej się już nie kończą, ewentualnie dzieciak po prostu nie umie wydobywać z nich skrętu i, na bogów, to przecież widać gołym okiem. Nie do końca prosty nos z na tyle małym garbem, że człowiek ledwo go zauważa i przez to nie jest w stanie jeszcze uznać go za ten uważany w pewnych kręgach za bardzo seksowny garb, tylko raczej taki, który skreśla go z listy prostych nosów i w jakiś pokrętny sposób odrzuca człowieka, napawa go lekką, ledwo wyczuwalną niechęcią do osoby posiadającej taki nos. Co tam jeszcze… kilka pryszczy, ale to nastoletni klasyk, nie ma nawet co się rozwodzić — to po prostu czysta ohyda. Lekko opadająca powieka na lewym oku (albo to kwestia perspektywy? Znaczy, nie, oczywiście, że ona mu opada), do tego piekielnie krótkie rzęsy i praktycznie niewidoczne przez swoją jasność brwi. Na jego policzku Kal dostrzega ciemny, prawie czarny, pieprzyk dramatycznie kontrastujący z jasną karnacją chłopca. Słowem: totalna tragedia, niemożliwa do uratowania.
Tak, teraz Kal zdecydowanie czuje się lepiej.
— Mówiłaś coś? — rzuca do Elianne i ogląda się na nią przez ramię, darząc ją skonfundowanym spojrzeniem spod zmarszczonych brwi, bo wydaje mu się, że coś chyba wleciało jednym uchem do jego głowy, brzęcząc jak cierpiąca katusze mucha i obijając się od ścianek jego czaszki przez parę sekund, a następnie wyleciało drugim uchem, nie zostawiając po sobie żadnych śladów.
— Nieważne — mruczy Eli, widocznie trochę speszona (dla chłopca oczywiście speszona), a Kal wie, że to znaczy tylko jedno: „Proszę, nie dopytuj”, więc też nie dopytuje. Próbuje udoskonalić swoją umiejętności rozumienia ludzi i czytania ich twarzy, chociaż wciąż ma wrażenie, że mu to zupełnie nie wychodzi (przy czym wykazuje się cudowną umiejętnością negacji rzeczywistości, bo czytanie emocji innych nigdy nie było dla niego tajemnicą ani problemem).
Ich niezręczne stanie w miejscu niebezpiecznie się przeciąga, podczas gdy badawczy wzrok Kala skanuje całe ciało Narcyza i chłopiec coraz bardziej zastanawia się nad tym, jak mu w ogóle mogło kiedykolwiek przyjść do głowy, że jest najpiękniejszy na świecie (nie licząc klątwy, a ona przecież robi dziwne rzeczy z ludźmi, sprawiając, że czasem nawet zachowują się przeciwnie do swojej natury, co najwidoczniej występuje w tym przypadku). Może powiedzieć jedno: niemożliwie go to denerwuje, na tyle, że nie jest w stanie otrząsnąć się z oślizgłego wrażenia, że jest oszukiwany, że ktoś pogrywa sobie z nim w głupią grę i specjalnie próbuje go zirytować i sprowokować, żeby zrobił coś naprawdę głupiego. Coś, czego będzie żałować do końca życia, choć w jego przypadku nie musi być to coś szczególnie bolesnego, wystarczy kilka źle wypowiedzianych słów i już: będą prześladować Kala przez kilka następnych lat, złośliwie podsuwane mu przez jego mózg chwilę przed zaśnięciem oraz w momentach leniwej bezczynności.
W opozycji do niego stoi Eli, która na całe szczęście nie zapomniała o celu ich misji oraz ciążącym na nich zadaniu, a je dobrze byłoby wykonać na tyle szybko, żeby zdążyć na lot powrotny. Jak wspaniale jest być partnerką zadufanego w sobie lalusia, który w takich sytuacjach myśli tylko o sobie, zostawiając jej rolę mózgu operacji! Elianne marszczy brwi, ze skupieniem gapi się w plecy Narcyza, próbując obmyślić jakiś plan, znaleźć jakieś wyjście z sytuacji, jakoś rozgryźć tę głupią klątwę, która zniewoliła biednego chłopaka. To nie może być takie trudne, przecież w bajkach i serialach wszyscy bohaterowie w pewnym momencie zawsze wpadają na genialny pomysł (a wcześniej krzyczą: „Szczęśliwy traf!”), który sprawia, że wszystko od początku wydaje się takie łatwe, a oni okazują się niesamowicie skuteczni i inteligentni, a przez to wszystkie dzieciaki biorą sobie takich sztucznie wykreowanych, idealnych ludzi za autorytety, po czym, gdy nie spełniają swoich własnych oczekiwań, stwierdzają, że zmarnowały całe swoje życie. Cóż, w tym Eli by się z nimi zgodziła, bo teraz dokładnie tak się czuje: jakby zmarnowała całe swoje dotychczasowe życie, popełniła tyle głupich błędów, które doprowadziły jej do tej absurdalnej sytuacji.
Do jej głowy wpada pomysł, albo raczej jakiś szkic pomysłu, coś, z czego zdecydowanie może urodzić się naprawdę inteligentny i sprytny koncept, coś z potencjałem i może wymaga to tylko trochę ich wkładu, a potem wszystko zrobi się samo! No po prostu geniusz!
— Wiem! — Ledwo powstrzymuje się od krzyknięcia „Eureka!”, ale to chyba byłoby już za dużo. — Musimy po prostu…
— Nie wytrzymam! — przerywa jej Kal, który najwyraźniej w ogóle jej nie słucha, skupiony na swoim własnym, małym świecie (składającym się zaledwie z niego samego oraz tego idioty Narcyza, który z każdą sekundą coraz bardziej gra mu na nerwach). — Ej, ty! Jak ty się w ogóle nazywasz?
— Och, bogowie, jakiż ja jestem piękny… — wzdycha chłopiec w odpowiedzi, a to natychmiast ucisza Elianne, odbiera jej jakąkolwiek wolę wtrącenia się w ich rozmowę. Czuje się jak jakaś marna asystentka głównego bohatera, nikt ważny, ktoś, kogo tak po prostu można nagle olać i skupić się na innych postaciach, podczas gdy ona dostaje co najwyżej dziesięć sekund czasu ekranowego, a do tego każdy widz irytuje się na sam jej widok i każe jej się zamknąć, gdy ona śmie chociaż wyrazić chęć powiedzenia czegoś. Czyli, no, czuje się pominięta.
— Nawet mnie nie denerwuj — cedzi Kal, niebezpiecznie zbliżając się do brzegu jeziora. — Co ty sobie myślisz? Że kim niby jesteś? Ktoś ci połechtał ego i już biegasz dookoła i krzyczysz, że jesteś bogowie wiedzą jak przystojny? — (Narcyz wyraźnie go nie słucha, zapatrzony w siebie i w wodę, wykazując się podręcznikowym przykładem ignorancji). — Co ty tam niby widzisz, czy ta woda nakłada na twoją krzywą gębę jakiś filtr upiększający, czy…
— Kal, mieliśmy nie patrzeć w wodę!
— …o, lusterko.
Na tym ta historia mogłaby się skończyć. Jednak, niestety, toczy się dalej i do Kala błyskawicznie dociera to, że popełnił błąd. Ogromny, głupi błąd, zrobił dokładnie to, przed czym go ostrzegano i przy okazji zawiódł Elianne, jej! Chociaż, czy na pewno to wszystko do niego dotarło? Czy to zdążyło do niego dotrzeć, zanim klątwa wdarła się w jego ciało i umysł, wbiła się w nie milionem malutkich szpilek, wpełzła do środka, dołączając się do krwioobiegu, zainfekowała wszystkie jego narządy, stępiła nerwy i zajęła sobą całe jego wnętrze i umysł, nie pozostawiając miejsca na ani jedną, własną myśl?
Eli desperacko łapie Kala za kaptur kurtki, żeby pociągnąć go od tyłu, ale on stoi jak wmurowany, jego pięty tylko mocniej wbijają się w ziemię i sekundę później dziewczyna upada prosto w błoto, ochlapując nim swoją kurtkę, spodnie i przypadkowo topiąc w nim swoje dłonie. Narcyz również zatacza się w tył, odciągnięty od jeziorka jakąś nienaturalną, nieznaną im siłą. Zdezorientowany szybko mruga i obraca się dookoła, nie wiedząc, gdzie się znajduje i dlaczego tutaj jest, w jego pamięci zieje dziwna dziura, którą wypełniają urywki przeszłych zdarzeń i poczucie, że udało mu się nie zapomnieć o czymś naprawdę bardzo ważnym, tylko jeszcze musi sobie przypomnieć, czym to coś było. Kal za to stoi w bezruchu i robi maślane oczy do swojego własnego odbicia (wszyscy zachowują się tak, jakby nie robił tego codziennie) i jego umysł wypełnia mdła, choć bardzo przyjemna w dotyku, różowa wata, która blokuje wszystkie normalne i racjonalne myśli, a także dostęp do jego wyobraźni. Łatwo się też domyślić, co zostaje.
Jestem taki piękny, bogowie, te włosy, idealnie ułożone, zawsze idealne, gęste, silne, grube… Te oczy, stalowe i ostre, mógłbym przysiąc, że w świetle słońca wyglądają niemal jak prawdziwy metal, no czyste piękno…! Ta cera, nos, wydatne kości policzkowe, perfekcyjnie dopasowana biżuteria… Jakim cudem ja mogłem zapomnieć, że jestem taki piękny?!
Słowem, Kal bawi się świetnie, jego samoocena i ego natychmiast wzbijają się na wyżyny, lądując trochę nad Olimpem (chyba teraz nareszcie rozumie, jak czuje się człowiek pod wpływem narkotyków). Za to Eli znajduje się w znacznie gorszym stanie niż on (przecież on właśnie przeżywa najdziwniejszą ekstazę na świecie i beztrosko wznosi się na wyżyny nirwany w słodko różowym helikopterze, nikt nie może czuć się lepiej od niego). Dziewczyna jest na granicy płaczu, łzy pieką ją w oczy jak malutkie igiełki, opętuje ją horrendalne poczucie bezsilności, osiada na jej ramionach jak niechciana peleryna i dusi ją swoim ogromem, wmawia, że nie jest w stanie nic zrobić, cicho szepcze swoim szeleszczącym głosem, że z tego już nie ma wyjścia, że już nic nie jest w stanie wymyślić i właśnie nie dość, że zasłużyli sobie na gniew bogini, to jeszcze Kal się zepsuł! Nie pozostaje jej nic oprócz załamania rąk i desperackich prób odnalezienia w tej sytuacji jakichkolwiek pozytywów. Których nie ma. Ani jednego, maleńkiego pozytywu na horyzoncie.
Co robić, co tu robić? Zakryć lusterko, a może wyciągnąć je stamtąd, albo rozbić, lub wybrać przemoc i wbić w nie jakąś magiczną broń? Czy gdyby dziecko takiej Chione zamroziło powierzchnię jeziora, to klątwa zostałaby anulowana, bo lód byłby tak gruby, że nie dałoby się dojrzeć niczego pod nim? Cholera, tylko nie ma przy sobie żadnego dziecka Chione, nie ma pewności, czy w ogóle jakieś zna, więc to odpada, wszystko odpada…! Czy dałaby radę zanurkować i, niech ktoś jej dopomoże, zjeść to lusterko? Może to tak naprawdę ciasto? Dlaczego ona tak panikuje?? I gdzie podziało się jej racjonalne myślenie??? Czego Nemezis od nich oczekiwała, wysyłając ich na taką misję, czemu to zrobiła, dlaczego akurat oni? Zwłaszcza Kal, który najwyraźniej zawsze chce robić wszystko po swojemu, ma gdzieś słuchanie jej i jest tak zapatrzony w swoją własną niekonwencjonalność i inność, że nie trzyma się żadnych zasad, kopiąc dla siebie i dla Eli coraz głębszy grób, a ostatecznie to ona musi go z tego wszystkiego wyciągać, pozostawiona kompletnie sama! Bo nie da się jej posłuchać, nie da się przez chwilę poczekać, aż ona coś wymyśli, trzeba postąpić pochopnie, upokorzyć się, dać się opętać klątwie i oczekiwać, że ona go tak po prostu uratuje, bo przecież od tego jest, prawda? Takie przydzielono jej zadanie już na samym początku, a Kal był tu tylko na doczepkę i jeszcze wspaniałomyślnie skomplikował całą sprawę tak, że bardziej się już chyba nie da.
Kal dostanie od niej w mordę. Powiedzieć, że jest zła, to byłoby nic — jej gniew można porównać do stosunku Nemezis do nich, gdyby nie wykonali zadania. Pewnie wszystko skończy się na tym, że go oczywiście nie wykonają, a klątwa do końca świata będzie dręczyć osoby, które spojrzą w jeziorko, stworzą błędne koło wiecznie uwalniających się od klątwy i wpędzających się w nią ludzi, wymieniających się co parę dni, miesięcy czy lat, bo kto normalny przychodzi na takie odludzie. Wręcz cudownie.
Dodatkowo, przez tego idiotę pewnie spóźnią się na pociąg, a jak spóźnią się na pociąg, to spóźnią się też na samolot, bo temu tutaj zachciało się odgrywać rolę głównej postaci w serialu, księżniczki w opresji!
— Bogowie, wielkie dzięki. Chyba — bełkocze były Narcyz, wciąż zbyt oszołomiony, żeby jego słowa nie brzmiały jak wypowiadane w czwartej gęstości. Jego głos wwierca się prosto w myśli Eli, stawiając tam ogromną, czarną kropkę i przywracając ją do rzeczywistości, do której niekoniecznie chce zostać przywrócona. Wolałaby stąd zniknąć już na zawsze, zatopić się we własnym, wyimaginowanym świecie, gdzie Kal nie jest takim lekkomyślnym debilem! Kogo ona sobie wybiera na przyjaciół? Czy ludzie nie mogą w końcu być normalni? I pomocni? Najwyraźniej prosi o zbyt wiele.
Elianne ledwo rzuca na niego okiem, po prostu omiata go spojrzeniem i tuż po tym wraca wzrokiem do Kala, przyglądając mu się jak naukowiec swojemu obiektowi badań. Wydawać by się mogło, że jest bliska wykonania na nim jakiejś wiwisekcji albo innego karalnego czynu! Przewodzi jej przy tym myśl: „jebać Nemezis” i jak najbardziej stara się utrzymać ją na najdalszym skraju swojej świadomości, żeby przypadkiem to bluźnierstwo nie znalazło się zbyt blisko wypowiedzenia. (Mimo tego uważa, że tej obrzydliwej bogini by się to należało).
— Je-jestem Amias Linwood — chłopiec przedstawia się niepewnie (bo nikt nie zwraca na niego uwagi i trochę nie wie, co ma ze sobą zrobić, przy czym, pomimo powszechnej ignorancji, wciąż prześladuje go poczucie bycia ważnym elementem historii), a Eli raczej z automatu, niż z kultury szybko zdradza mu swoje imię. Traktuje go wręcz jako rozpraszacz, który przecież i tak do niczego jej się nie przyda, bo jak miałby jej się przydać dzieciak, który stał jak ostatni debil przed tą sadzawką, wpatrując się w swoje odbicie przez ostatnie bogowie wiedzą ile czasu. Kolana muszą go boleć. Może też być mu zimno. Jakby ją miała, to dałaby mu gorącą czekoladę, żeby go jakoś pocieszyć po tym wstrząsie.
Ech, rozpraszacze. Powinna się skupić.
— Kal? — pyta zrozpaczonym głosem, próbując chwycić się czegokolwiek, znaleźć jakiś punkt zaczepienia, dzięki któremu rozwiązanie tego problemu przyszłoby jej łatwiej. Amias w roli Narcyza nie poruszył jej aż tak bardzo, jak widok jej przyjaciela przemienionego w bezmyślną podróbę samego siebie, dopiero teraz dotarło do niej, jak ta sytuacja jest przerażająca. Ze stresu zaczyna drżeć (albo to z zimna?) i czuje, że jej ostatni posiłek niebezpiecznie szybko wędruje w górę jej przełyku.
Przystojny, piękny, zniewalający, olśniewający, tak, olśniewający, ten wyraz opisuje mnie tak perfekcyjnie… Kal? Tak właśnie mam na imię, przepiękny zlepek trzech liter idealnie oddających moją charyzmatyczną osobowość, w której od razu zakochują się wszystkie dziewczęta… Och, bogowie
— Jaki ja jestem piękny! — odpowiada jej Kal beznamiętnym tonem, tonem, który utracił całą swoją dotychczasową głębię, nie ma w nim ani śladu tego chłodu, który zawsze obecny jest we wszystkim, co mówi chłopiec, nawet w komplementach, które czasem komuś złoży (zdarza się to bardzo rzadko, ale Eli chyba raz coś takiego usłyszała, coś, co w najlepszym wypadku mogłoby uchodzić za cień komplementu). Ta charakterystyczna nuta, która sprawia, że jego głos naprawdę jest jego głosem, przez którą każdy próbuje doszukać się ironii w jego słowach, coś sprawiającego, że on naprawdę staje się interesujący i coś, od czego nie może się uwolnić, choć bardzo by chciał. Zupełnie tak, jakby ten chłód osiadł w jego głębi, umościł sobie wygodne gniazdko tuż obok jego serca i psuł każdą wypowiedź, żeby jakoś urozmaicić sobie rozmowę i swoje monotonne istnienie.
Na podstawie tych czterech słów w Elianne uderza niemiła świadomość, odczuwalna jak niemiłe łaskotanie na karku, gdy ktoś na ciebie patrzy. A mianowicie, uświadamia sobie jedno: to nie jest Kal. To nawet nie jakaś jego część, choćby najmniejsza. To tylko jego ciało wypełnione czymś dziwnym w środku, pozbawione osobowości, głębi, czegoś, co czyni go człowiekiem albo degraduje go jedynie do egzystującej istoty. Brakuje mu niesamowicie ważnego fragmentu, tego, co jest istotą człowieczeństwa, które odebrała mu klątwa — stworzyła z niego potwora udającego człowieka.
Czy to, że Eli dochodzi do takich wniosków, jest już jakimś rodzajem paranoi? Oznaką, że zaczyna tracić zmysły?
Zaraz chyba naprawdę zwymiotuje.
— Amias! — krzyczy do chłopca, choć ten stoi tuż obok niej, przypatrując się jej bezcelowym działaniom z miną dziecka, które nakryło swoich rodziców na czymś nieprzeznaczonym dla jego oczu. — Też jesteś herosem, więc… więc musisz mi pomóc. Nie masz wyboru. Od teraz to nasza misja, rozumiesz? Kal cię uratował, ale jeśli nic innego nie pomoże, to… to będzie to oczywiście najgorszy przypadek ze wszystkich możliwych, ale wtedy nie zawaham się przed wepchnięciem cię na jego miejsce, zmuszę cię do popatrzenia w tę zasraną wodę, bo udana misja liczy się dla mnie znacznie mniej niż mój przyjaciel — grozi mu, posuwając się do rzeczy, do których normalnie nigdy by się nie posunęła, bo jest na to po prostu zbyt miła. Desperacja i frustracja wypełniają jej oczy łzami, gorzką oznaką jej bezsilności, przejmują nad nią kontrolę i zmuszają ją do posuwania granicy własnego komfortu coraz dalej i dalej, aż do oporu, gdy wreszcie złamie się pod szarpiącymi nią emocjami.
— Skoro… skoro to twój przyjaciel, to wydaje mi się, że tak trochę to… średnio mamy jakąś szansę? — mówi Amias z niezręcznym, krzywym uśmiechem, dokładnie takim, jak te, którymi obdarzają się postacie z bajek Disneya, gdy okazują się być kompletnie bezradne i wiedzą, że wszystkie ich pomysły są po prostu do wyrzucenia.
— To wiesz, jak to zrobić, czy nie? — niecierpliwi się Elianne, mierząc Amiasa takim wzrokiem, jakby trzymała przy jego gardle bardzo ostry nóż, a kropelka krwi już powolutku spływała po jego skórze.
— Niby coś wiem, ale to wszystko jest trochę… niejasne, bogowie nigdy nie dają nam fajnej, przyjaznej dla idiotów instrukcji, a do tego mówię, że nie wiem, czy wyjdzie, skoro jesteście tylko przyjaciółmi, a nie chcę cię jakoś specjalnie dołować i wyjść na tego, który przynosi wszystkim złe wieści…
— A chcesz się z nim zamienić? — cedzi Elianne i wręcz morduje chłopca wzrokiem. Amias chyba dostrzegł już, że za bardzo nie ma innego wyjścia, musi wszystko wyśpiewać, mimo że wyraźnie nie chce, mając nadzieję, że Eli wymyśli jakiś inny sposób, coś równie skutecznego, ale nie wymagającego tak głupich i nieokreślonych dokładnie metod podlegających niejasnym, ruchomym zasadom.
— No więc, tego. — Splata ze sobą palce swoich dłoni, jego kostki bieleją pod wpływem wywieranej na nich siły. — Szczerze, to… taka trochę słaba ta metoda, znaczy moim zdaniem jest totalnie do dupy — niepewny chichot — ale ogólnie to… potrzeba kogoś, kto kocha tę osobę, taką, jaką jest, bez żadnej idealizacji i innych takich głupot… jak w tych wszystkich bajkach dla dzieci. I ogólnie ta osoba musi…
— Pocałować Narcyza? — wcina się Eli, a cała energia momentalnie z niej ulatuje. Nie ma to jak stare, dobre cliché. Istna bajka. Już ma zamiar usiąść w tym błocie i najzwyczajniej w świecie się popłakać, najlepiej od razu zamarznąć i tutaj umrzeć, gdy Amias gwałtownie kręci głową, przecząc jej pytaniu.
— Też bym tak pomyślał, co nie? To raczej oczywiste, ale Nemezis chyba nie lubi takich schematów — wyrzuca to z siebie niemal z ekscytacją, jak jakiś zaskoczony nerd, który błędnie przewidział zamiary autora swojej ulubionej mangi i teraz wychwala jego nadludzki intelekt i umiejętność prowadzenia fabuły. — Wystarczy, że taka osoba po prostu go dotknie!
Eli i tak kręci głową, zrezygnowana. Gdyby przynajmniej miała przy sobie taką osobę… może ta cała Mischa, o której Kal czasem coś wspomni, by się nadała, bo z jej punktu widzenia wydają się być całkiem blisko, a nuż ona się w nim zakochała (Elianne zupełnie by się jej nie dziwiła). Albo jakakolwiek dziewczyna, która kiedyś się w nim zadurzyła, chociaż to raczej nie podchodzi pod disneyowską definicję prawdziwej miłości. Czy Kal w ogóle ma taką osobę? Albo kiedykolwiek miał? Z tego, w czym Eli się orientuje (a boi się, że orientuje się w tym bardzo słabo i że w ogóle nie zna Kala), to chłopiec nie ma ani dziewczyny, ani chłopaka, ani osoby partnerskiej i nigdy nikogo takiego nie miał, a przynajmniej jej nic o tym nie mówił. Ona nigdy nie dopytywała, bo też nigdy jakoś jej to specjalnie nie ciekawiło, przecież by jej powiedział, prawda?
Z jakiegoś powodu te myśli przestają jej się podobać.
Zniesmaczona wpatruje się w miękką, mokrą ziemię pod stopami, jej ubłocone buty i całe to metaforyczne bagno, w które została wrzucona, w ten walentynkowy chaos. Nie tak sobie wyobrażała to wszystko. Oczywiście, zadanie nie mogło być łatwe, one nigdy nie są łatwe, ale nie musiało też okazać się wyciskaczem łez, przez który Eli czuje się jak starsza pani w pięcioletniej żałobie, taka, która już poznała wszystkie jej stany i tajemnice, która żyła z nią na tyle długo, że stały się niemal swoimi przyjaciółkami. Groteskowe? Może trochę, ale cała ta sytuacja wydaje się Elianne tak absurdalna, że już nic jej tutaj nie zdziwi.
— Hej — Amias muska palcami jej ramię, niepewnie, tak, jak wyobraża się człowieka, który próbuje dotknąć bomby na tyle delikatnie, by nie wybuchła mu w dłoniach — a może chociaż spróbujesz? Wiesz, po prostu… on wydaje się być dla ciebie bardzo ważny, prawda? Może taka przyjacielsko-platoniczna miłość wystarczy? Przecież nie ma nic złego w próbowaniu… Znaczy, nie musisz, jeśli nie chcesz. Nie ma presji. Możemy wymyślić coś innego…
— Kim bym była, gdybym nie spróbowała? — Eli uśmiecha się słabo, choć bez nadziei. Z jej osoby wręcz bije smutek, poczucie stracenia jakiegokolwiek sensu swoich działań, które wydają się być tylko wypełniaczem, małymi rzeczami, które na moment dają ci nadzieję tylko po to, by zaraz ci ją odebrać, wyszarpać ją małymi pazurkami i wygryźć ją ostrymi ząbkami z twoich rąk, żeby potem patrzeć, jak płaczesz, a twoje serce łamie się na drobne kawałki.
Podchodzi do Kala, zaciska usta na widok jego pustych oczu, a jej własne zalewają się łzami, chociaż dopiero co wyschły. Chłopiec wygląda jak trup. Nie ma w nim najmniejszej, najsłabiej lśniącej iskierki życia. Ciepłe krople spływają po jej policzkach, gdy stoi obok niego, niezdecydowana, czy jest gotowa na to, by stracić całą nadzieję. Stracić Kala.
Wyciąga do niego swoją dłoń, czerwoną od mrozu i brudną od błota. Po czym robi coś, za co w normalnych okolicznościach zostałaby brutalnie przez niego zamordowana: dotyka nieumytymi palcami jego policzka, bo próbuje w każdy możliwy sposób zwiększyć szanse na to, by klątwa została zdjęta. Nie przez ubrania, nie naokoło — skóra do skóry, mocno przyciśnięte opuszki palców do policzka. Chwilę później — cała dłoń. Zaciśnięte, ścierające się o siebie zęby, załzawione, zaczerwienione oczy, w skupieniu wpatrujące się w drugie, puste i nieruchome, patrzące gdzieś w bok. Wstrzymany oddech, bolesne przekonanie o rychłym niepowodzeniu, próba obudzenia w sobie jak najcieplejszych uczuć nad tym zimnym jeziorem, przyspieszone bicie serca.
Eli wypuszcza z płuc zgromadzone tam powietrze, chowa obydwie dłonie w kieszeniach. Wiedziała, że tak będzie. Nie zadziałało, nie mogło zadziałać. Unosi głowę ku niebu, gęsto mrugając, próbując oddychać równo i powoli.
Nie wie, czy najpierw widzi ruch, czy słyszy otarcie się o siebie szorstkiego materiału kurtki. Najpierw myśli, że jej się tylko wydawało albo że to Amias do niej podszedł, żeby spróbować ją pocieszyć, ale potem zdaje sobie sprawę, że nie słyszała jego kroków i jej serce nagle wypełnia się nadzieją, smutek umyka z twarzy i oto przed nią stoi Kal, który wygląda jak obudzony z długiego snu, ale to Kal, to naprawdę on, a w jego oczach kryje się niezmierzony ocean emocji, których Elianne nigdy nie potrafi odczytać ani zrozumieć. Stoi tutaj, całkiem żywy, jej przyjaciel, którego uratowała prawie sama, a w każdym razie to w większości jej zasługa, i który wpatruje się w nią, jakby zobaczył ducha… albo zapłakaną, zaczerwienioną i brudną ją, czyli widzi coś, czego nie spodziewałby się kiedykolwiek zobaczyć.
Magiczna chwila trwa jednak tylko przez moment.
Plask.
Wydaje im się, że dźwięk uderzenia niesie się echem po jeziorze, bo przerywa pełną napięcia ciszę, która trwała zdecydowanie zbyt długo.
— Za co to, kurwa, było?! — Kal automatycznie łapie się za policzek, który bardzo szybko zaczyna się czerwienić, a piekący ból odbija się w szoku wymalowanym na jego twarzy.
— Za wszystko? — wyrzuca mu Eli płaczliwym, łamiącym się głosem, oskarżycielsko wbija palec wskazujący w jego klatkę piersiową. Pociąga nosem, nie potrafiąc powstrzymać łez i przez chwilę tylko stoją naprzeciwko siebie: on nie wie, co się dzieje, a ona znowu płacze, choć ma już tego serdecznie dość.
Do momentu, gdy w Eli znowu coś się łamie, coś pęka, cały stres nagle z niej ulatuje, długo budowana wściekłość również i pozostaje tylko czyste szczęście, ulga, głęboka radość, która ozdabia jej twarz szerokim uśmiechem, pomimo łez wciąż gęsto płynących po jej policzkach. Robi coś niespodziewanego, bo ani ona, ani Kal nie tak wyobraziliby sobie tę sytuację, oczywiście bez koloryzowania jej.
Oplata Kala rękoma i przytula go tak mocno, że mogłaby złamać mu żebra, gdyby ścisnęła go tylko trochę bardziej. Chowa twarz w jego ramieniu, opiera na nim swoje czoło i próbuje przestać drżeć od płaczu, który nagle opanowuje ją całkowicie, pomimo wielu prób powstrzymania go, zduszenia w zarodku, ukrycia w głębi siebie. Łzy nie chcą przestać jej dręczyć, wciskają się pod jej powieki, choć nigdy nie sądziła, że ma ich aż tak wiele.
Kal wstrzymuje oddech, nie wie, co zrobić w takiej sytuacji, nie ma na nią gotowego scenariusza, nie wie, co powinien czuć, gdy jest zalewany tak wysoką falą emocji, pełną kontrastów i niedopowiedzeń, dziwnych barw i chaotycznych połączeń. Przez lata osiągnął wręcz mistrzowski poziom rozpoznawania emocji innych, potrafi nazwać każde istniejące wśród ludzi uczucie, które nagle przykrywa jego własne odczucia, odsuwając je na dalszy plan. Czuje ukłucie każdej drobnej, kolorowej szpilki, która wbija się w jego umysł, nasycając ją skondensowanym koktajlem czyichś uczuć. Potrafi rozłożyć czyjeś emocje na czynniki pierwsze, nazwać wszystkie składowe, ułożyć je w porządku alfabetycznym i dokładnie się im przyjrzeć, każdej z osobna, zamiast próbować rozgryźć niemożliwą do rozczytania mieszankę. Potrafi odczytać wszystko, poznać najgłębsze uczucia jakiejś osoby i okazuje się, że poza tym, co jest niesamowicie ironiczne, jest fatalny w rozumieniu samego siebie. Zawsze przykrywają go emocje innych, coś łatwiejszego do zrozumienia, niż chaotyczna burza szalejąca w nim samym. Tego nie potrafi rozgryźć, rozłożyć, ułożyć, odczytać. To musi sam poczuć, zamiast cieszyć się rolą biernego obserwatora, a czasem już ten pierwszy krok go przerasta.
Delikatnie obejmuje Eli, kładzie dłonie na jej plecach i pozwala jej pozostać tak, aż się nie uspokoi. Wszystko dzieje się zbyt nagle, w jego głowie zieje wielka, biała dziura (oprócz słabego wspomnienia słów: „Jakiż ja jestem piękny!”), nagle został wrzucony w inną rzeczywistość niż tak, którą opuścił. Przedstawiono mu wycinek większej części, którego nie jest w stanie zrozumieć, bo nie da się go zrozumieć, jeśli nie pozna się całości. Nieświadomie marszczy brwi, próbując połączyć ze sobą wszystkie wydarzenia, te przeszłe z teraźniejszymi, ale w środku układanki brakuje zbyt wielu puzzli, żeby udało mu się rozgryźć tę zagadkę.
Poza tym, nigdy nie widział Eli w takim stanie. Czy to oznacza, że zrobił coś złego? Świadomość popełnionego błędu dzwoni gdzieś z tyłu jego głowy, gryzie go jak okruszki na prześcieradle, nieprzyjemnie drapie jego czaszkę od środka, próbując mu coś uświadomić. Problem w tym, że nieważne jak długo nad tym myśli, ciągle czegoś mu brakuje, nadal czegoś nie rozumie.
I chyba nie chce tego rozumieć.
Poza nimi w przedziale nikogo nie ma, a Kal zastanawia się, czy to tylko głupie zrządzenie losu, czy po prostu ta trasa nie jest szczególnie uczęszczana o tej porze roku. Kto normalny jeździ nad jakieś jezioro na zadupiu w zimę? Chociaż znacznie większym problemem, niż mógłby być przepełniony przedział, jest dla niego Amias, który stara się przestać przyciągać wzrok Kala, równocześnie siedząc naprzeciwko niego. Terkoczące odgłosy pędzącego po torach pociągu nie są w stanie zagłuszyć pytania Kala, które rozrywa ciszę pomiędzy trójką półbogów (i które brzmi trochę podle, ale nawet to nie powstrzymuje Kala przed zadaniem go):
— Czy naprawdę musieliśmy go ze sobą zabrać?
— Musieliśmy — bez wahania odpowiada mu Eli ze słodkim uśmiechem na twarzy.
— Mówiłem, że nie chcę się wpychać… — ostrożnie szepcze Amias, jego policzki lekko rumienią się od poczucia winy, które wywołuje w nim zachowanie Kala i ciągłe dowody na to, że syn Wenus z jakiegoś powodu go nienawidzi, mimo że Amias już kilka razy przeprosił go za cokolwiek, co zrobił. Oczywiście, nic nie pomogło.
— To w takim razie nikt od ciebie nie oczekuje wpychania się — Kal wzrusza ramionami.
— Mógłbyś chociaż udawać miłego? — rzuca Elianne i patrzy prosto w oczy Amiasa. — Ja cię tutaj zaprosiłam. To oczywiste, że jesteś mile widziany.
Amias niepewnie zerka na Kala.
— Dzięki? — Syn Apolla uśmiecha się niezręcznie, trochę czując się wpędzonym w sytuację, z której nie ma dobrego wyjścia.
Kal już ma dodać swoje trzy grosze, ale piorunujące spojrzenie Elianne („Masz być miły”) skutecznie zamyka mu usta, choć wyraźnie nie jest zadowolony z takiego obrotu spraw. To wcale nie tak, że próbuje jakoś pozbyć się Amiasa już od opuszczenia tamtego przeklętego jeziora i najwyraźniej nie zamierza przestać do momentu, w którym chłopiec w końcu się podda i przesiądzie się do innego przedziału, zniknie mu z oczu i już nigdy się nie zobaczą. Tymczasem on uparcie siedzi w miejscu, gapiąc się na swoje palce, które nie potrafią pozostać w bezruchu dłużej niż przez trzy sekundy. Kal wcale nie uważa chłopca za ofiarę całej tej farsy, Amias w jego głowie jest przyczyną wszystkich ich kłopotów, idiotą, który jako pierwszy złapał klątwę i przekazał mu ją jak katar (chociaż to akurat wina Kala, do której nigdy nie zamierza się przyznać i gdy tylko Eli próbuje użyć jego błędu jako argumentu, w panice zaczyna ją przekrzykiwać).
— Ale przecież i tak nie leci z nami do San Francisco — próbuje jakoś lepiej uargumentować swoją chęć pozbycia się Amiasa ze swoich oczu, ale Elianne raczej nie ma zamiaru przyjąć żadnego powodu, przez który syn Apolla musiałby ich opuścić, oczywiście oprócz nieuchronnie zbliżającej się rozłąki na lotnisku. — Wcale nie musi się z nami trzymać, nie ma z tego żadnych korzyści.
— Okej, rozumiem, że możesz go nie lubić — mówi Eli, a Kal już prawie zalicza to za swoją wygraną — ale gdyby nie on, to wciąż stałbyś nad tamtym lusterkiem i wzdychał do swojego własnego odbicia. Albo bym cię już zabiła za twoją lekkomyślność.
— Wolę myśleć, że to głównie twoja zasługa.
— Jeżeli macie się kłócić, to ja naprawdę mogę sobie…
— Amias jest teraz moim przyjacielem, prawda? — Eli wbija wzrok w nieco speszonego chłopca, który najbardziej na świecie pragnie zapaść się pod ziemię.
— No… chyba tak. Skoro tak mówisz.
— Dlatego ma z nami zostać, proste. — Uśmiecha się do Kala, ostatecznie stawiając na swoim.
Naburmuszony chłopiec wzrusza ramionami i krzyżuje ramiona na piersi. Pozostaje w tej pozycji do końca podróży, uparcie milcząc i co najwyżej tolerując obecność Amiasa w tym samym przedziale tylko dlatego, że nie chce znowu sprawić przykrości Eli. Znaczy, bardziej chodzi mu o jego zasady, dawno ustalony kodeks, którego stara się trzymać nieważne od okoliczności, a jeden z paragrafów mówi o tym, że ma zawsze akceptować przyjaciół swoich przyjaciół, żeby wypaść przy nich na kulturalną i miłą osobę.
I wcale tego przed chwilą nie wymyślił.
Po rozstaniu z Amiasem nastrój Kala się poprawia, ale tylko na chwilę. Wystarczy, że znowu znajdują się w pobliżu znienawidzonych przez niego latających puszek.
— Czy jest gdzieś potwierdzone, że samoloty są stuprocentowo bezpieczne? — pyta Kal już po zapięciu pasów, rozglądając się nerwowo wokół siebie. — Jak często mają wypadki, nie dolatują do celu?
— Wolałbyś nie znać statystyk. Przecież wiesz, że nic nie jest „stuprocentowo bezpieczne” — zapewnia go Eli. Wygodnie układa się w fotelu, kładzie dłoń na współdzielonym przez nich podłokietniku w jednoznacznym dla nich znaku. Dziewczyna już wie, czego może się spodziewać (a raczej co z pewnością nastąpi) i Kal, może tylko trochę spięty, kładzie swoją dłoń na jej, szukając pocieszenia i wsparcia na moment przed prawdziwą katastrofą.
W odpowiedzi na jej uwagę tylko wzrusza ramionami, bo nie chodzi tutaj specyficznie tylko o jego strach. Nie może negować tego, że panicznie boi się lotów, znajdowania się tak daleko od ziemi, na takich wysokościach, przy czym najbardziej przeraża go startowanie. Zmiany ciśnienia, przewracanie się wszystkich jego narządów wewnętrznych, jego ciało pragnące wywrócić się na drugą stroną. Oraz najgorsze: ściskająca jego głowę panika, napływająca ze wszystkich stron, przerażenie z domieszką ekscytacji, obrzydzenie i strach wszystkich ludzi zgromadzonych wokół niego, którzy również śmiertelnie boją się startu, wszystko to próbuje wcisnąć mu się do głowy, opętać go, sprawić, że zatraci siebie w emocjach innych osób. Nigdy nie prosił o taką moc, a w takich momentach zdecydowanie wolałby jej nie mieć.
Próbuje wziąć głęboki wdech, gdy samolot rusza po pasie startowym. Próbuje się przygotować, ale nikt nie byłby w stanie przygotować się na coś takiego.
Pierwsze uderzenie strachu, głębokiego przerażenia pomnożonego przez setkę ludzi zgromadzonych w tej latającej puszce.
Półświadomie zaciska dłonie, jedną w pięść, drugą na palcach Eli, jego oddech na moment traci równy rytm, w klatce piersiowej pojawia się panika, zagnieżdża się tam, wbija w jego serce swoimi długimi pazurami.
Samolot przyspiesza, inni ludzie zamykają oczy, zakładają słuchawki, zaciskają dłonie, a nawet się modlą.
Kal bliski jest zwymiotowania, kurczy się w sobie, lekko kuli. Wdech, wydech, nos, usta, powoli, spokojnie.
W jego piersi trzepocze strach, chce dostać dla siebie więcej miejsca w jego ciele. Mięśnie Kala napinają się, gdy wreszcie startują, gdy zaczynają się unosić i wyimaginowany pęd powietrza, którego nie da się poczuć w środku samolotu, zapiera mu dech w piersiach, nie pozwala nabrać powietrza do płuc.
Najgorszy moment, najmocniejsze uderzenie paniki.
To tylko kilka sekund, wszyscy mówią, że to tylko kilka sekund, ale dla niego to chwila przepełniona przerażeniem otaczającym go ze wszystkich stron na zewnątrz i rozrastający się wewnątrz potwór strachu, odcinający mu kontrolę nad własnym ciałem i myślami, wszystko w nim zaczyna pędzić, a świat wokół zwalnia, sekundy ciągną się jak miód, a zęby boleśnie się zaciskają.
Po czym powoli wszystko mija, ucisza się, dłonie się rozluźniają, oddech wraca do normalnego rytmu, Eli masuje swoje palce. Kal otwiera oczy, szybko mruga, by przegonić kilka łez w kącikach. Prostuje się w fotelu, odpędza od siebie uczucie upokorzenia, wywołane jego jak zawsze zbyt emocjonalną i gwałtowną reakcją, wzbogaconą istniejącym tylko dla niego, trzaskającym w powietrzu wokół niego napięciem, połączeniem zbyt ogromnego stresu i strachu, by człowiek mógł go znieść bez żadnej reakcji.
Naprawdę bardzo nie chce tu być. Czemu nie może być jak dzieci Ceres, które mogą teleportować się z jednego miejsca na drugie dzięki roślinom? Albo jak potomkowie Plutona, przedzierający się przez cienie? Wszystko byłoby lepsze od tego.
— Już jest okej? — pyta Eli, gdy już upewniła się, że Kal nie złamał jej żadnego z palców.
Choć jego serce wciąż trzepocze w szaleńczym tempie maratończyka, chłopiec kiwa głową, nie ufając swojemu głosowi i suchości wypełniającej jego gardło. Uczucie jest podobne do tego, gdy człowiek zdziera sobie gardło, zbyt głośno wrzeszcząc przez długi czas, przez co przez następne kilka dni brzmi jak pięćdziesięcioletni palacz.
Lądowanie zawsze jest troszkę lepsze, bo ludzie są na tyle zmęczeni podróżą, że nie mają już siły tak panikować. Kal w duchu im za to dziękuje, gdy ze spuszczoną głową próbuje pamiętać o tym, że musi oddychać, aby się nie udusić, a pod jego skórą buzuje napięcie.
Nareszcie w domu! O ile tak można nazwać ich przepiękny, zazwyczaj znienawidzony, Obóz Jupiter, choć po tym wszystkim Kal ma ochotę upaść na kolana i całować tę brudną ziemię lub w jakiś inny sposób wyrazić swoją chwilową, nieokrzesaną miłość do tego miejsca. Albo jednak nie. Nigdy nie posunąłby się aż tak daleko.
Nawet już ich nie obchodzi żadna nagroda, żaden wyraz uznania — w pewnym momencie nie wiadomo było, czy oboje wrócą z tej wyprawy żywi i aktualnie chyba to liczy się dla nich najbardziej. To, że wciąż mogą myć okna i oblewać się potem na treningach, że znów mogą zatracić się w swojej codzienności bez ciągłej obawy o swoje życie. Brzmi jak niezła nagroda, prawda? Nie potrzebują nic więcej, a już na pewno wystarczy im wszystkich stresujących wydarzeń (do czego zaliczają się też niespodziewane spotkania z bogami, kiedy zmuszeni są na uważanie na każde swoje słowo, głębokie zastanawianie się nad swoim językiem ciała i próby przegonienia szarpiącej ich nerwami obawie, że drgnięciem małego palca obrażą nadludzką istotę).
Jednak bogowie mają tę swoją egoistyczną tendencję do darzenia nieskończoną miłością swoich planów, które muszą zostać spełnione co do najdrobniejszego szczegółu. Czasem, a raczej praktycznie zawsze, kończy się to po prostu na dręczeniu wykończonych herosów, którzy naprawdę nie chcą widzieć zadufanych w sobie bogów przez następne dwadzieścia lat, a najlepiej to do końca ich życia, które pewnie i tak nie będzie długo trwało, zważając na ich bardzo zdrowy i bezpieczny tryb życia.
Zanim Kalowi i Elianne uda się postawić stopę za bezpieczną granicą obozu, przed nimi znikąd pojawia się wysoka kobieta, której czerwona kurtka mocno kontrastuje z ogólną szarością zimowego krajobrazu za jej plecami. Krótkie, czarne włosy okalają jej podłużną, trochę wychudzoną twarz, w której największą uwagę obserwatora przyciągają złote, błyszczące i niemal świecące własnym światłem oczy. I chociaż ani Kal, ani Eli nigdy nie widzieli Nemezis (oraz nigdy nie zamierzali jej widzieć, nawet sobie nie wyobrażali, że mogliby się z nią spotkać), od razu wiedzą, że to ona, bo tę świadomość dostaje się chyba w pakiecie z takim właśnie objawieniem, gdy dostrzega się tak niepasującą do otaczającego ją świata postać, to po prostu się wie, że to nie człowiek. A jeśli to nie człowiek, to opcje są dwie: bóg lub potwór, przy czym trudno stwierdzić, co jest gorsze. Jedno przynajmniej można zabić, drugie zdecydowanie może zabić ciebie i nie masz z nim najmniejszych szans. Próby zamordowania nieśmiertelnych raczej nikomu nie wychodzą na dobre.
— Hej! — swobodnie wita ich bogini, zupełnie tak, jakby witała swoich starych przyjaciół. Na jej twarz przykleja się przebiegły uśmiech, lekkie uniesienie kącików ust i rozchylenie warg, żeby można było dostrzec jej ostre zęby. Czy to ładnie opakowane ostrzeżenie? — Całkiem nieźle się spisaliście, jak na herosków. Lusterko niezniszczone, intruz odczarowany, robota wykonana.
Każdy półbóg wie, że to moment, w którym wbrew własnej woli oraz instynktowi należy podziękować bogini, tak jak szefowi, który próbuje przekonać swoich wiernych pracowników, że to on wykonał najlepszą robotę i dzięki niemu ta firma nadal działa. Dlatego Kal i Eli mówią monotonne i pusto brzmiące „dziękuję”, które najwyraźniej zadowala Nemezis, bo czasem bardziej liczy się treść niż ton wypowiedzi. Zwłaszcza w przypadku skupionych na sobie egotopów, którzy dopasowywują sobie okoliczności sytuacji oraz zachowanie i swłowa innych ludzi do swojego własnego wyobrażenia rzeczywistości oraz jej sposobu odbierania ich wspaniałej osoby.
— Zleceniodawcy zawsze obiecują swoim pracownikom nagrodę, taki już jest ten kodeks pracy — mówi bogini lekkim, beztroskim tonem. Brzmi jak ktoś, kto wykonuje takie przedstawienie codziennie i porównuje je do obowiązku codziennego karmienia swojego zwierzaka, co po pewnym czasie wchodzi w nawyk, zwykły odruch, o którym nigdy się nie zapomina, bo robi się to automatycznie (chociaż nikt nie ma wątpliwości, że część bogów tak właśnie traktuje herosów: jak swoje zwierzaczki, którym mogą wydawać niezliczone komendy i tylko czasem nagrodzić je jakimś smaczkiem). Nemezis wbija swoje dłonie ozdobione długimi, ostrymi hybrydami w kieszenie i wygrzebuje z nich dwa ciasteczka z wróżbą w idealnym stanie, tak idealnym, że wyciągnięcie ich z kieszeni zdaje się być konceptem zupełnie niemożliwym i już po chwili Kal wmawia sobie, że Nemezis wcale ich tam nie przechowywała. — Macie, wasza nagroda. Domowy przepis. Jak będziecie na to gotowi, pomyślcie życzenie i rozkruszcie ciasteczko, a powinno się ono spełnić. Tylko proszę, nie zamawiajcie Ferrari. Niektórzy półbogowie mają nieziemskie wymagania, nie przesadzajmy. Gdzieś trzeba postawić granicę — Uśmiech Nemezis nie wydaje się być szczery. Ani trochę. Jej słowa bardziej niż niewinny żart, brzmią jak posypana cukrem pudrem groźba, śmiertelnie poważna i niebezpieczna.
Kal i Eli posłusznie przyjmują podarunek (wymacane przez boginię ciasteczka, pychota), znowu powtarzają bezmyślne i zmęczone „dziękuję” i nawet nie zwracają uwagi na to, że Nemezis unosi im dłoń na pożegnanie, robi krok w bok i znika, jak to bogowie mają w zwyczaju. Im więcej spektakularnych ruchów i czynów, tym czują, że zrobili lepsze show i wszyscy z pewnością ich kochają i już za nimi tęsknią.
— Myślisz, że też nie pokruszy mi się w kieszeni? — pyta Kala Eli, przyglądając się ciasteczku, dokładnie takiemu samemu jak to, z którego wyciągnęli swoją pierwszą wróżbę. Pewnie też najgorszą, jaką kiedykolwiek wydobędą z takich ciastek.
„Nie patrz dzisiaj w wodę”.
— Nie wiem. — Kal wzrusza ramionami, przyjmując lekceważącą postawę, choć Eli coś się wydaje, że jednak jest całkiem zadowolony z prezentu. To coś w jego stylu, takie ciastko do spełniania życzeń. — I tak nie zamierzam go użyć.
— Tak tylko mówisz. — Uśmiecha się Eli i nie do końca przekonana co do bezpieczeństwa tego czynu, ostrożnie wsuwa ciasteczko do kieszeni. Może ma jakąś ochronę przed nierozważnym pokruszeniem. Gdyby tworzył je człowiek, to pewnie by miało, ale bogowie często nie przejmują się takimi niedotyczącymi ich drobiazgami.
— W tym czymś — macha jej ciasteczkiem przed twarzą — pewnie też jest jakiś haczyk.
— Teraz to już wymyślasz sobie teorie spiskowe. Czasem jesteś po prostu niemożliwy.
Kal nie podziela rozbawienia Eli, z irytacją poprawia włosy i również chowa ciastko w swojej kurtce, zamiast wyrzucić je w pole. Zarzeka się jednak (zarówno przed sobą, jak i przed Eli, bo powtórzy jej to jeszcze kilka razy w nadchodzącym tygodniu), że go nie użyje, chyba że w ostateczności, w chwili największej desperacji, gdy już nic innego nie będzie mogło mu pomóc i… dobrze wie, że tej obietnicy nie dotrzyma.
[6666 słów: Kal otrzymuje 66+20 Punktów Doświadczenia]
Misja zakończona sukcesem oznacza ponowne spotkanie z Nemezis. Grecka bogini zdaje się zadowolona z waszych wyników — lusterko nie jest uszkodzone i będzie czekało na dnie aż zjawi się ktoś, komu przeznaczona jest klątwa. W nagrodę wręcza wam dwa ciasteczka z wróżbą, mówiąc: „pomyślcie życzenie i rozkruszcie ciasteczko, a powinno się ono spełnić. Tylko proszę, nie zamawiajcie Ferrari”. Teraz macie spokój.
Przynajmniej na rok.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz