Od kiedy zamieszkało w Nowym Jorku, spacery stały się jego codziennością, która powoli zaczyna graniczyć z niespodziewanie przyjemnym hobby. Każdego ranka i wieczoru można spotkać Arnara w najbardziej zapyziałych bocznych uliczkach miasta, na śmierdzących blokowiskach, gdzie ono raźno stawia swoje kroki na popękanych płytach chodnikowych, przez których szczeliny przebijają się słabe źdźbła trawy. W pewnym momencie przestaje po prostu bez zastanowienia przemieszczać się między dwoma punktami w mieście, a zaczyna wychodzić z domu nawet dwie godziny wcześniej, niż by wypadało, żeby mieć zapas czasu na wędrowanie cichymi uliczkami, gdy jeszcze jest ciemno i nikt nie ma na tyle odwagi, żeby przechadzać się w takich miejscach całkowicie samemu (w dodatku bez gazu pieprzowego w kieszeni). Arnarowi, co jest trochę ironiczne, odwagi dodaje zawsze znajdujący się w jego kieszeni żeton do pokera, który w wybranym przez półboga momencie może zmienić się w jego xiphos. Całkiem pożyteczne, prawda?
Dzisiaj scenariusz też się powtarza: Arnar zrywa się skoro świt i pół godziny później rozpoczyna swoją podróż. Kluczy labiryntem wąskich ulic, rześkie, zimne powietrze trochę gryzie go w płuca. Po zastanowieniu się po prostu stwierdza, że może i jest zimne, ale raczej nikt nie opisałby nowojorskiego powietrza ,,rześkim”.
Słońce powoli zaczyna wychylać się spomiędzy ścian wysokich budynków i Arnar chłonie świat wokół niego, możliwe, że nawet napisałoby na jego temat jakiś poemat, który po jego śmierci osiągnąłby międzynarodowe uznanie, gdyby nie… wiedźmin? Arnar zaskoczone mruga oczami, masuje obolałe od zderzenia ramię. Osoba, która na niego wpadła, nie wysila się na tyle, żeby rzucić chociaż szybkim ,,sorry”. Znaczy, Arnar byłoby wdzięczne, jakby rzuciła do niego cokol…
— Spierdalaj.
Tego się nie spodziewało.
— Co? — prycha zszokowane, dopiero teraz zauważa, że wiedźmin chyba nie jest w najlepszym stanie. Chyba, to jest na pewno. Arnar nie jest pewne, gdzie na jego ramieniu kończy się krew, a zaczyna długa, poszarpana rana. — Potrzebujesz może po-
— Mówię: spierdalaj, nie rozumiesz? — cedzi przez zęby, mierzy Arnara ostrym spojrzeniem. Kosmyki jej włosów posklejały się na jej czole od potu, powieka lekko mu drga. Mięśnie ramion dźwigają ciężką spathę ostatkiem sił, jej czubek drży, ledwo utrzymywany ponad powierzchnią ziemi. — Chyba że, ten, też chcesz umrzeć.
Umysł Arnara zazwyczaj działa wolno, a działa jeszcze wolniej w sytuacjach stresowych. Dopiero rozdzierający bębenki w uszach krzyk potwora budzi w nim wyćwiczone przez lata spędzone w obozie ruchy. W jego dłoniach momentalnie pojawia się xiphos, staje ramię w ramię do nieznajomego. Z braku fachu, Arnar kontynuuje nazywanie go w myślach ,,wiedźminem”, bo to pierwsza rzecz, z jaką kojarzą mu się białe włosy i ogromny miecz. Chociaż wiedźmini nie nosili przy sobie ostrzy wykonanych ze spiżu, tylko ze srebra i żelaza pochodzącego z…
Arnar potrząsa głową, teraz nie ma czasu na takie rozmyślania.
— Okej, spoko. — To tyle byłoby ze zszokowanej reakcji na pojawienie się znikąd drugiego półboga. — Zraniłam ją — nieznajoma wypluwa te słowa z nienawiścią — ale, ten, rozproszyłem się na moment, dosłownie na moment i, kurwa, podrapała mnie, jebana kera.
Dla Arnara jej rana wcale nie wygląda na zadrapanie, ale skoro ona tak twierdzi… no, nie będzie się sprzeczać.
— To znaczy, ile ich jest? — pyta, czujnie rozglądając się na boki.
— Było sześć, została jedna.
Kobieta z nietoperzymi skrzydłami pojawia się w ich polu widzenia, Arnar na chwilę zapomina, że jest półbożem i ma ochotę po prostu wziąć nogi za pas. Nie może zostawić rannego herosa na pewne pożarcie, posiada jeszcze jakieś resztki honoru. Zaciska dłonie na rękojeści miecza, jego kostki bieleją. Kera widocznie ma problemy z poruszaniem się w tak wąskiej przestrzeni, niezręcznie składa skrzydła, które nie mieszczą się między ścianami budynków.
Trzeba korzystać z okazji: Arnar, poruszając się z zawrotną szybkością, próbuje dosięgnąć ostrzem klatki piersiowej potwora, co kończy się płytkim nacięciem. Przeklina pod nosem, ponawia atak. Jego miecz dosięga potwora, ale rany przez niego zadawane zawsze są zbyt małe, żeby rzeczywiście odniosły jakiś skutek. Arnar bardziej skupia się na unikaniu ciosów wściekłego monstrum, które zajadle walczy o swoje życie, zapewne jeszcze bardziej zajadle niż w pełni zdrowa przedstawicielka tego gatunku. Czy na potwory też działa adrenalina? Czy ktoś w ogóle przeprowadzał takie badania? Gdyby Arnar nadal był uczestnikiem Obozu Herosów…
Nie rozkojarzaj się, bo umrzesz.
Wiedźmin wykorzystuje Arnara, które rozpraszając kerę, tworzy idealną okazję do czystego ataku. Zaciska zęby, spina wszystkie mięśnie, gdy ostatkiem sił zadaje cios. Nie jest idealnie, nie może być idealnie, jest zbyt osłabiona, straciła już zbyt wiele krwi. Kera wydaje z siebie pełen wściekłości krzyk, na sekundę zamiera, gdy nie może zdecydować się, czy dobić wiedźmina, czy skupić się na zdrowym smarkaczu, który skacze dookoła niej.
Nie zdąża się zdecydować. Smarkaczowi nareszcie udaje się wykorzystać chwilę, wbija miecz w ciało kery, po której zostaje powoli opadający na ulicę, zabierany przez wiatr proch.
Zadyszane Arnar odwraca się do wiedźmina, który powoli zaczyna się poddawać. Końcówka ostrza jego miecza żłobi płytkie rowki w betonowych płytach chodnika, a on jedną ręką opiera się o najbliższą ścianę.
— Masz może… ambrozję, kurwa ten? — mruczy zachrypniętym głosem.
— Nie noszę ze sobą ambrozji do pracy.
— A powinieneś.
Wiedźmin powoli osuwa się po ścianie, siada na ziemi. Jego spatha z brzękiem upada obok niej. Co Arnar ma niby zrobić? W żadnym szpitalu nie opatrzą takiej rany, najwyraźniej oboje nie mają przy sobie ambrozji i kończy im się czas, więc… są udupieni.
— Słuchaj, jakoś… jakoś skontaktuję się z moim chłopakiem… ale nie mam telefonu… Coś wymyślę. W każdym razie on nam przynie-
— Starzeję się — przerywa mu wiedźmin. Arnar marszczy brwi w konsternacji, próbując odnaleźć kontekst wypowiedzianych słów. — Wiedziałam, że to się tak skończy. W jakiejś obsranej uliczce, z zasmarkanym gówniarzem. — Wzdycha głęboko. — Ej, ten. — Arnar rozumie to jako: ,,podejdź tu”, co też posłusznie robi. — Kat Tumbleweed, zapamiętaj sobie. I ten, noś przy sobie ambrozję.
Tego dnia Arnar nie zjawia się w pracy. Jego szef dostaje krótką wiadomość o tym, że ,,nagle wyskoczył mu pogrzeb i nic na to nie poradzi”. W rzeczywistości Arnar większość dnia leży przewieszony przez podłokietnik kanapy, pustym wzrokiem gapiąc się w drzwi. Lucien wie, że jest naprawdę źle, gdy wraca do mieszkania i Arnar wygląda w ten sposób, a nie pochyla się nad pasjansem, siedząc po turecku na podłodze.
— Hej, wszystko okej…? — pyta niepewnie. Piwne oczy Arnara koncentrują się na twarzy Luciena, przez chwilę zawisa między nimi cisza.
— Czy powinno być mi smutno, gdy umarł ktoś, kogo kompletnie nie znałom?
───
[1039 słów: Arnar otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia, a Kat w końcu ktoś umiera]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz