Zawartość listu:
„Moi Drodzy półbogowie,
Z okazji dnia zakochanych, chciałabym poprosić was o pewną przysługę.
Na polu golfowym schowały się dusze zakochanych, które za nic w świecie nie chcą wrócić do podziemi; są jednak skłonni powrócić pod jednym warunkiem — dziecko boga musi wygrać z nimi w golfa.
Nie musicie się bać. Zjawy nie szkodzą żywym.
Zapraszam waszą dwójkę pod adres: Szczypiorkowa 6/9. Pamiętajcie, by przed wejściem wziąć jeden kij golfowy.Zimne uściski, Psyche”.
Atlas był zbyt przyzwyczajony do obecności gołębi, żeby zauważyć coś dziwnego.
Nie bez powodu nazywano go mieszczańskimi szczurami; gołębie były wszędzie. Ich obecność w dużych miastach wydawała się mu uzasadniona, ale tutaj, na totalnym wygwizdowie, z barierami odgradzającymi obóz od zwykłych śmiertelników (i zwykłych zwierząt) było to nieco dziwne. Przynajmniej było dziwne na początku, tak samo jak nie mógł uwierzyć w istnienie orłów wielkości człowieka czy boga penisów (tak, on jak najbardziej egzystował i nazywał się Priap, ale Atlas jeszcze nigdy go nie spotkał i nie wiedział, czy jest aż tak ciekawy, żeby mieć na to nadzieję).
Tymczasem gołębie niezaprzeczalnie zadomowiły się w Obozie Jupiter. Nie wiedział kiedy i jak, choć zapewne wydarzyło się to jeszcze na długo przed tym, jak zjawił się w obozie i jak bogowie wymyślili sobie walentynkowe wykorzystywanie herosów. Nie było tu może wron czy innych szpaków (zarówno Atlas, jak i jego autor, średnio znali się na ptakach), ale były miejskie szczury, dokarmiane głównie przez dzieci Wenus i okazjonalnie wykorzystywane jako kurierzy.
Kiedy więc jeden z ów szarych osobników zaszedł go jak najbardziej oswojony piesek, Atlas nie zwrócił na niego uwagi. Nie raczył się nawet odwrócić w jego stronę, zamiast tego machając ręką i osłaniając cynamonową bułkę całym swoim ciałem.
Ostatni raz cynamonowe bułeczki podawali im na stołówce półtora roku temu. Walker na pewno wiedział jedno — Rzymianie byli raczej monotematyczni. Miał wrażenie, że smak kleistej, obozowej owsianki będzie czuć jeszcze długo po śmierci. Co ukradł ze stołówki to jego i nie miał żadnego zamiaru dzielić się swoim skarbem z latającym szczurem.
— Sio.
— Gruu.
To był jego koniec. Musiał odwrócić się i spojrzeć w naglące, paciorkowate oczy zwierzęcia. Oczy pełne smutku i cierpienia spowodowanego życiem na ulicy. Dopadną go wyrzuty sumienia, że śmiał odgonić biednego, głodującego ulicznego ptaka i odda mu ostatnie okruchy swojej najcudowniejszej bułeczki na świecie. Potem dobrowolnie odda się w ręce władzy (to jest Cheryl Amoret, Elianne Brimnes) i wyzna na kolanach swoje grzechy. Zejdzie na zupełnie inną ścieżkę, drogę dobroci, miłosierdzia i osiągania celów poprzez ciężką pracę.
Gołąb trzymał w dziobie list.
Była to najdziwniejsza rzecz, jaka wydarzyła się w życiu Atlasa w ciągu ostatniego tygodnia.
No bo kto do cholery mógł wysyłać mu listy? Nie, żeby był najpopularniejszą osobą w Obozie Jupiter. Czy w Obozie Herosów. Czy w Kanadzie, w której się urodził. (Chociaż, jeśli chodzi o to ostatnie, to istniała możliwość, że kiedyś został wystawiony za nim list gończy). Będąc szczerym: Atlas po prostu nie miał znajomych, o rodzinie też nie mówiąc. Z dudniącym sercem odebrał od gołębia pocztę, nagle wdzięczny, że zwierzę od początku nie miało niecnych zamiarów i nie chciało ukraść mu bułki.
List był zapieczętowany czerwonym sercem. I kiedy już przerwał pieczęć i wyciągał z koperty świstek papieru, nagle przypomniało mu się, że istniał jeszcze drugi powód, dlaczego w Obozie Jupiter pojawiały się gołębie, bo dziwnym trafem ich zwiększona ilość krążyła zawsze w okolicach cholernych walentynek.
Czytał treść listu, a gołąb wykorzystał jego chwilę nieuwagi i ukradł mu niedojedzoną bułkę z ręki, radośnie odlatując jak ostatni zdrajca, ale Atlas był zbyt skupiony na tym, w jakim szambie się znalazł, żeby o tym myśleć.
***
O dziwo, największy problem Atlasa wcale nie polegał na samej misji. Misja zlecona przez boginię to była… wielka sprawa, nawet jeśli polegała na głupim graniu w golfa i walentynkach. Atlas nigdy nie był szczególnie zainteresowany swoim otoczeniem, ale obecność na stołówce zmuszała go do słuchania bolączek i plotek innych ludzi. Nie brał co prawda zbyt wielkiego udziału w tych dyskusjach, ale mimowolnie podzielna uwaga spowodowała, że usłyszał parę rzeczy — mimo wszystko grzał dupę w Obozie Jupiter już blisko cztery lata. Musiał co nie coś wiedzieć. W ten właśnie sposób słyszał o tych cholernych walentynkach. Pamiętał, że osoba o blond włosach (kojarzył ją z tego, że często wybuchała toalety. Nie pachniała również ładnie, ale nie wiedział, czy była to też kwestia upodobania sobie ów toalet) opowiadała przy czekoladowej owsiance, jak to dwójka herosów z Obozu Herosów nie zignorowała żądań Hery i nie otrzymywała później od bogini prezentów w postaci krowiego gówna.
Atlas mało wiedział o Psyche, ale doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że była to bogini duszy. Co mogła mu zrobić w odwecie? Zesłać na niego klątwę terminu do psychologa za trzy lata? Nie chciał się przekonywać. Dobrze mu było, nie robiąc nic w Obozie Jupiter. Mógł się czasem postarać, ten jeden dzień w roku, i wykonać żądanie jednej pomniejszej boginki. To przecież tylko gra w golfa, a nie mycie kibli.
Mógł też po prostu znaleźć osobę, która odwaliłaby czarną robotę za niego.
Wszystkie wyżej wymienione rzeczy sprowadzały się jednak do jednego zadania: Atlas musiał znaleźć osobę towarzyszącą. Była to nieodłączna część walentynek i wyraźny akapit w liście, który otrzymał od gołębia, ale też równocześnie największy jego problem związany z walentynkami: bo kto go znał — albo właśnie nie znał, bo o to przecież chodziło — wiedział, że Atlas po prostu nie miał znajomych.
Większość imion z kohorty zlewało mu się w jedno. Znał Cherry i Elianne z oczywistych powodów, przecież były centurionkami. Była ta blondwłosa osoba wybuchająca kible. Jakiś fioletowowłosy demon, który często wrzeszczał bez powodu. Gość, który spał nad nim w baraku.
No dobra, może jedyne imię, które realnie pamiętał z własnej kohorty, brzmiało Arisu Hayashi i nienawidził siebie za tak wybiórczą pamięć.
Im dłużej o tym myślał, tym bardziej zdawał sobie sprawę, że Arisu była też jedyną osobą w Obozie Jupiter, z którą rozmawiał częściej niż „cześć” i „podasz mi sól z drugiego końca stołu?”. Może nie były to najmilsze rozmowy, bo zazwyczaj Atlas wychodził z tego z paroma siniakami, ale nadal były to rozmowy, a to już duży postęp w stosunku do jego relacji międzyludzkich.
Prawie wydeptał dziurę w ziemi, kiedy krążył w kółko pod barakiem dziewczyn Czwartej Kohorty.
Gwoli ścisłości: to nie była randka. Atlas powtarzał to sobie, gniotąc w rękach list od Psyche. To nie była randka, tylko cholerna misja od bogini. Miała romantyczną otoczkę przez to głupie, komercyjne święto, ale nie miała nic wspólnego z randkami. Równie dobrze mogliby dostać zlecenie na zabicie Minotaura. Wystarczyło zagryźć zęby i zrobić to, co Psyche kazała, chyba że wolał skończyć jako kwiatek. Arisu na pewno zrozumie, że to nie jest randka i że muszą to zrobić, bo igranie z bogami to nie takie hop siup. Gorzej, że wtedy dowie się, że jest przegrywem, a jego jedyną znajomą jest dziewczyna, która nawet go nie cierpi, pobiła go miotłą i zdecydowanie nie pójdzie z nim na randkę. Bo to nie jest żadna randka, oczywiście. A może lepiej by było, gdyby zapytał pierwszą lepszą osobę, która wyjdzie z tego baraku? W ogóle pierwszą lepszą osobą. Każdy zrozumie, że to jest bardzo poważna, walentynkowa misja. I że to NIE JEST RANDKA, powtarzam, TO NIE JEST RANDKA. I ten ktoś przynajmniej nie pobije go miotłą. I…
Drzwi otworzyły się.
Stanęła w nich Arisu.
Oczywiście to nie tak, że wypytał Cherry, sprawdził harmonogram i dowiedział się, że o tej godzinie w tym dniu Arisu zostanie przydzielona do tego obowiązku. To był absolutnie zupełny przypadek, że w drzwiach stanęła akurat ona, kiedy już przygotowywał się do zapytania pierwszego lepszego człowieka.
Przez chwilę na jej twarz wstąpiło zaskoczenie z jakąś nieznaną mieszanką strachu, czego Atlas zupełnie się nie spodziewał, ale zaraz cała fasada została zastąpiona starą, dobrą irytacją.
— Mammisjęodboginii — wypaplał na jednym wdechu.
Arisu zmarszczyła brwi, zgrabnie próbując go wyminąć.
— I?
Na taki scenariusz nie był przygotowany.
Tak w sumie co miał jej powiedzieć? Czy to była jej sprawa, że on ma misję od bogini? Mógł wybrać sobie jakąkolwiek inną osobę. To, że nie miał innych znajomych w Obozie Jupiter, to już jego sprawa. Co go podkusiło, że musiała to być ona (oprócz oczywistych rzeczy, które Atlas przerobił w swojej głowie już trzydzieści razy)?
On nawet nigdy nie był na randce. A już tym bardziej nie na randce zleconej przez boginię. Kiedy był młodszy, zdarzało mu się czasami flirtować z ludźmi, ale relacje takie ucinał wyjątkowo szybko i na pewno nie miało to nic wspólnego z jego strachem przed przywiązywaniem się do ludzi i uzasadnionym poczuciem, że nie nadaje się do związku. Miał też kogoś, kogo mógł nazwać swoim chłopakiem, ale trwało to miesiąc i skończyło się niezbyt przyjaznym nazywaniem go od pewnej części rowerowej przez rówieśników.
Ale to przecież nie była randka. Sam to podkreśla. Równie dobrze mógł ją okłamać, powiedzieć, że Psyche wyznaczyła akurat konkretnie ich dwójkę, ale…
Zaświeciła mu się żarówka w głowie.
— To przez te… walentynki — wymamrotał, już bardziej składnie. Jeśli Arisu uniosła brwi, widząc rumieniec na twarzy Atlasa, na pewno musiało jej się wydawać. Słońce padło pod niefortunnym kątem. — To znaczy, dostałem misję. Od Psyche. I muszę znaleźć kogoś do tej misji. I pomyślałem, że to będzie dobry moment, żeby pokazać, że tak naprawdę świetnie ze sobą współpracujemy, jesteśmy odpowiedzialnymi ludźmi i w ogóle, a Cherry da nam spokój. — Znowu zaczął gadać zbyt szybko.
Podał jej list. Bardzo niepewnie, jakby kartka miała zaraz spłonąć na jej oczach albo Atlas miałby znowu zamknąć ją w składziku, odebrała od niego kopertę i zaczęła czytać.
Przez chwilę miał dodać jeszcze jeden raz, ten ostatni, że to WCALE nie jest randka, ale z jakiegoś dziwnego, nęcącego powodu, ugryzł się w język. Brońcie bogowie, Arisu wcale mu się nie podobała — miała w sobie wszystkie cechy, które powodowały, że Atlas chciałby uciec z Obozu Jupiter, zmienić imię, wyprowadzić się cholera wie gdzie i założyć hodowlę lam. To i tak było oczywiste, że nie cierpieli się ze wzajemnością i nie godziliby się na żaden wspólny układ, pod warunkiem, że nie polegałby na wspólnych korzyściach albo wydłubywaniu sobie wzajemnie oczu.
Tyle, że cokolwiek Arisu o nim nie sądziła, nie potrafił się zdobyć, żeby jej nienawidzić. Irytowała go jak mało kto, to jasne, ale nie zmieniało to faktu, że była pierwszą osobą od miesięcy, z którą wymienił więcej niż dwa zdania. Na swój sposób było to całkiem miłe.
Może po prostu miał syndrom sztokholmski.
Sądząc po jej wodzeniu wzrokiem po kartce i zmarszczonym nosie, Arisu przeczytała podany jej list więcej niż raz.
— Nie.
— Czekaj, co?
Poczuł się jak kompletny idiota. No tak, Arisu, w przeciwieństwie do niego, miała przecież swój mózg. Jak mógł w ogóle pomyśleć, że raczy przyjąć jego zaproszenie? Dobrowolnie znosić jego obecność?
— No nie. — Wcisnęła mu list z powrotem do rąk.
Była zła. Nagle spanikował. Nie miał przecież żadnego planu B, będzie musiał podejść do przypadkowej osoby albo pójść zagrać w golfa sam. Przeklął Obóz Jupiter, swoje beznadziejne, półboskie życie polegające na byciu niewolnikiem wyższych bytów, przeklął Arisu za bycie sadystką i masochistką, skoro najwyraźniej wolała sprowadzić na siebie gniew Psyche, niż iść z nim na durną randkę.
(Gdyby to była randka, rzecz jasna. Ale nie była).
Walker był zbyt pogrążony we własnej rozpaczy i beznadziei, żeby zauważyć, jak Arisu marszczy brwi i przypatruje mu się uważnie. Naprawdę była sadystką — wyglądała, jakby sprawiało jej przyjemność oglądanie go w stanie załamania nerwowego. Został przecież przez nią pokonany, i to do tego stopnia, że nawet nie odpowiedział jej wredną ripostą. Stał, z rozdziawionymi ustami, durnie wpatrując się w adres na liście.
Ostatecznie ledwo słyszalnie syknęła pod nosem i popchnęła go w ramię. Nawet nie posługując się miotłą, była całkiem niezła w robieniu mu siniaków.
— Pieprzony farbus — syknęła. — Powiem Cherry. Ty pójdziesz po orły.
— Przecież…
— Zamknij. Się.
***
Atlas miał dość ptaków na najbliższy miesiąc. Nie, żeby kiedykolwiek zwracał na nie większą uwagę. Teraz pewnie jego uwadze nie umknie żaden obsrany gołąb, ażeby miał mu coś przekazać albo ukraść mu bułkę.
Obozowe orły zostawiły ich na kompletnym zadupiu San Francisco. Po wyjątkowo krótkiej jak na ich dwójkę kłótni, doszli do kilku wniosków:
Po pierwsze, żadne z nich nie posiadało telefonu. Równało się to z niemożnością skorzystania z Google Maps.
Po drugie (to już był wniosek wysnuty tylko i wyłącznie przez Arisu, a on nie miał nic do gadania), Atlas nie mógł nikomu ukraść telefonu i skorzystać z ów Google Maps.
Po trzecie, i najważniejsze, od czego powinni byli zacząć — żadne z nich nie wiedziało, gdzie do cholery są.
Ostatecznie stanęło na tym, że skorzystali z lokalnego punktu turystycznego. Arisu zmusiła Atlasa do kupienia mapy miasta, co samo w sobie było absurdem, zwłaszcza zaznaczając słowa „kupienia” i „punkt turystyczny”. Kto w ogóle nadal korzystał z fizycznych map?
— Szczypiorkowa jest przecież w tamtą stronę — zasyczała na niego Arisu.
Gwoli ścisłości: adres na mapie był jasny, to oni nie potrafili ze sobą współpracować. W pewnym momencie oboje zaczęli upierać się przy swoich racjach tylko po to, żeby nie zgodzić się z drugim.
— Nie ucz ojca dzieci robić — prychnął, łopocząc trzymaną mapą. — Jestem dzieckiem M e r k u r e g o, jakbyś nie pamiętała.
— G ł u p i m dzieckiem Merkurego.
Okrążali dzielnicę już drugi raz, a nadal nie zauważyli tabliczki z nazwą ulicy Szczypiorkowej. To znaczy, takowa zdecydowanie istniała, jednoznacznie widać było ten adres na mapie, ale kiedy chodzili wzdłuż alejki, wokoło wszystkie znaki wskazywały na ulicę Duszną.
W San Francisco było zaskakująco dużo parków. Wszędzie łaziły też te pieprzone gołębie, przez które Atlas w ogóle się tutaj znalazł: żaden jednak nie wyglądał ani na tego, który ukradł mu cynamonową bułeczkę, ani na takiego, który zostałby wysłany, żeby ich poprowadzić. Zaczynał wątpić, że ulica Szczypiorkowa w ogóle istniała. Może wcale nie dostał realnego walentynkowego listu, tylko głupi prank od innych dzieci Merkurego? Akurat w to byłby w stanie uwierzyć. Może tym razem dopadła go karma za jego sukcesywne lenistwo.
Arisu podążała chodnikiem, zbyt wczytana w mapę, żeby zwracać na niego uwagę. Marszczyła nos i analizowała każdą literkę, każdy narysowany pagórek i widoczną skalę, jakby miała wywiercić dziurę w papierze samym spojrzeniem. Atlas czuł się jak pieprzony pies pasterski, chodząc przy jej nodze i spychając ją lekko na bok, kiedy zaczynała zbyt bardzo zbliżać się do ulicznej latarni albo okolicznego hydrantu. Potem zdał sobie sprawę, że wcale nie musiał tego robić i wręcz powinien patrzeć z nienawiścią jak wpada w latarnię i wywala się na głupi ryj, bo przecież na to zasłużyła.
Dopiero kiedy odwrócił swoje myśli od pilnowania Arisu (która, mimo wszystko, nadal nie spuściła swojej gardy i sama doskonale potrafiła ominąć latarnię, obok której przechodzili) zaczął przykładać większą uwagę do otoczenia.
Na przykład do tego, że nagle zrobiło się cicho, a przecież byli w San Franscisco.
Ulicami nie jeździły samochody — hydrant, na który prawie wpadł on sam, był ich najbardziej rozmownym towarzyszem. Słyszał turkot silnika, ale dobiegał on do jego uszu z oddali, przynajmniej dwie przecznice dalej. Wokół nie było żywego ducha.
I wtedy zdał sobie sprawę, że stali przed polem golfowym.
— Arisu?
— Próbuję się skupić — ofukała go.
— Skup się na tym, że jesteśmy na miejscu.
Podniosła wzrok. Przed nimi rozpościerała się brama przypominająca raczej wejście do cmentarza, ale czego Atlas mógł się spodziewać? Psyche wyraźnie zaznaczyła, co ich tutaj czeka. Nie mówiąc już o tym, że wokoło nie było żywej (ha!) duszy.
Atlas postanowił nie rozmyślać za dużo o tym, jak i kiedy się tutaj znaleźli. Równie dobrze kilka hektarów świeżo ściętej trawy mogło dopiero obok nich wyrosnąć, a on nawet nie mrugnąłby okiem. Byłby to tylko nieco mniej atypowy dzień dla półboga.
Zanim Arisu zdążyła cokolwiek powiedzieć, zastanowić się, czy powinni w ogóle przechodzić przez bramę i czy to nie jest pułapka, zgrabnie przeszedł obok niej i podjął decyzję, że ma to w dupie.
Od razu poczuł się, jakby nie powinien tu być. Nie dlatego, że była to głupia misja zlecona przez boginię, absolutnie, do tego już się przyzwyczaił — pole golfowe po prostu nie było miejscem dla niego. Nigdy nie grał w golfa. Sport zawsze kojarzył mu się z bogatymi ludźmi i Brytyjczykami, a on nie należał ani do jednej grupy, ani do drugiej. Czuł się jak grzesznik stawiający stopę w niebie, kiedy odważył się przejść po idealnie przystrzyżonym trawniku i chwycić dwa czekające na nich kije golfowe.
— Ej, orientuj się. — Rzucił jeden kij w stronę Arisu i poprawił chwyt na swoim, jakby dzierżył miecz. — Grałaś kiedyś w golfa?
Spojrzenie, które mu posłała, przypominało rozwścieczoną harpię. Albo inną istotę z Podziemia, skoro już i tak byli w temacie umarłych. Szkoda, że w pobliżu nie było ani umarłych, ani żywych — tylko on i Arisu, a jeśli mieli przebywać w swoim towarzystwie kolejne piętnaście minut sam na sam, prawdopodobnie któreś z nich jednak dołączy do grona duchów.
Atlas był świetny w czytaniu innych ludzi: spojrzenie mówiło, że nie grała nigdy w golfa i że pragnie go zabić. Był urodzonym empatą.
— No tak — parsknął. — Dobrze więc, że jesteś córką bogini zwycięstwa. Przydasz nam się też, jak będziemy musieli wywabić te duchy.
Czy duchy mogły mieszkać w jednym z widocznych na polu dołków? Oczywiście nie miał zamiaru tego sprawdzać. Wolał ruszyć w stronę rzędu stolików piknikowych, gdzie tylko jeden nie stał pusty, jak gdyby czekał na ich przyjście. Po blacie walały się pojedyncze landrynki o różnych smakach. Atlas odpakował cukierka o zielonym kolorze i wepchał go sobie do ust, zanim Arisu zdążyła przeczytać ukrytą pod słodyczami karteczkę. Nie podzieliła się z nim treścią małego liściku, więc nachylił się nad jej ramieniem, żeby przeczytać, równocześnie rozgryzając landrynkę.
Odsunęła się jak oparzona.
— „Umarli kochają słodycze” — Atlas zdążył przeczytać. — No cóż — wzruszył ramionami i wyciągnął rękę po kolejną landrynkę — jaka szkoda, że ich tutaj nie ma.
Jak się zdawało, oprócz bycia empatą, Atlas potrafił także świetnie wywoływać duchy.
W powietrzu zawisła lodowata aura. Był środek lutego, a jednak od razu rozpoznali, że nagłe oziębienie pogody nie ma nic a nic wspólnego z zimowym miesiącem. To był chłód, który wywoływał gęsią skórkę, ale raczej od nieoczekiwanego poczucia grozy i tego, że coś się wydarzy.
Pole golfowe przykryła mgła — albo raczej Mgła, Atlas nie był do końca pewien. Mgła przepełzła obok jego nogi i zaczęła przyjmować niebieski kształt czegoś, co po chwili przybrało postać człowiekopodobną.
Wszystkie włosy na karku stanęły Walkerowi dęba, kiedy poczuł, że coś pojawiło się za jego plecami i nachyliło blisko, zbyt blisko, mimo że przed dwoma sekundami jeszcze tam nie stało.
A potem to coś wyciągnęło w jego stronę blade, na wpół transparentne palce i wyciągnęło mu ze strachu zapomnianą landrynkę z dłoni.
— To mój ulubiony smak — powiedział duch z powagą. Z każdym słowem wokół robiło się o stopień chłodniej i Atlas czuł, że zaraz zaczną mu się oszraniać brwi. — Jest ostatnia.
Dewiza życiowa Atlasa brzmiała: jeśli duch zabiera ci ostatnią landrynkę, to nie możesz powiedzieć nic. Czy jakoś tak. Był zbyt skupiony na tym, żeby nie obsrać gaci, podczas gdy duch kulturalnie odwijał papierek.
Był dorosłym mężczyzną, zdecydowanie od niego starszym. Określiłby jego wiek gdzieś pomiędzy dwadzieścia pięć a sto trzydzieści — nie wiedział, jak dokładnie ocenia się duchy, równie dobrze mógł tu być od dawna. W każdym razie miał brodę, krzaczaste brwi, a do tego był wyższy i lepiej zbudowany. Atlas wystraszyłby się go, gdyby za życia stanął za nim w kolejce w sklepie, a co dopiero kiedy był blady, zimny i bezpardonowo zabrał mu landrynkę.
Dopiero kiedy spojrzał na Arisu, zobaczył, że obok formuje się już drugi człowiekopodobny kształt. Smuklejszy, choć nadal dużo wyższy od stojącej dziewczyny. Miał krótko przycięte włosy, owalną twarz i kilkudniowy zarost, a jego czoło zdobiły zmarszczki, które najwidoczniej nie zniknęły nawet po śmierci. Materializując się, położył dłoń na ramieniu Arisu (która nagle histerycznie zbladła i Atlas zastanawiał się, czy można się zarazić byciem duchem), nachylił nad stolikiem i wziął cytrynową landrynkę.
— Półbogowie — przywitała się nowa dusza. Miał ciepły, niski głos, silnie kontrastujący z zimną aurą. — Przepraszam za Gorda. Nie lubi, kiedy ktoś mu coś zabiera. Zwłaszcza, jeśli chodzi o słodycze. — Odchrząknął, patrząc wyraźnie w oczy Atlasowi. — Nie lubi też głośnych ludzi.
Och.
Arisu otworzyła usta, zapewne żeby ich przedstawić, ale duch kontynuował.
— Jestem Jaden — powiedział, uśmiechając się delikatnie. — A to mój partner, Gord. Spokojnie, wiemy po co tu jesteście.
W końcu łaskawie puścił ramię Arisu i zamiast tego chwycił za rękę Gorda, nagle mniej zainteresowanego landrynkami.
— Jestem Arisu — przedstawiła ich dziewczyna bardzo żołnierskim tonem. — To jest Atlas.
— A-aha. Atlas Walker. Partner Arisu.
I wyciągnął w ich stronę rękę jak skończony dureń.
Omiotli go wzrokiem. Atlas wolniej niż to zrobił, pomyślał o dwóch rzeczach: cholera jasna, jego ręka prawie przeniknęła Gorda. Po drugie: cholera jasna, „partner Arisu” w tym kontekście brzmiało bardzo źle.
Dopiero po chwili Gord się zaśmiał.
— Lubię tego gościa, Jaden.
— Oczywiście, że go lubisz, cukiereczku. Przypomina mi trochę ciebie, jak byłeś młodszy. I sprawniejszy…
Zachichotali do siebie jak zakochani nastolatkowie. Atlas skrzywił się i modlił, żeby Gord tego nie zauważył, bo „Cukiereczek” wcale nie wyglądał tak słodko i nie miał zamiaru przekonywać się, czy Jaden mówił do niego też „Misiaczek” (był zasadniczo duży i owłosiony… czemu on o tym myślał?) albo „Terminatorek” (jeden rudy dzieciak w Obozie Jupiter miał piekielnego ogara o takim imieniu, a jednak ślinił się trochę mniej. Pies, oczywiście).
Jaden wskazał im na stół piknikowy. Zostawili kije golfowe oparte o blat i usiedli po obu stronach, Atlas i Arisu ramię w ramię, zachowując od siebie bezpieczny, piętnastocentymetrowy odstęp, Jaden i Gord nieco zbyt blisko siebie. Wyglądało to jak idiotyczna, paranormalna podwójna randka.
Arisu odchrząknęła nieco zbyt wymuszenie.
— A więc — mówił dalej Jaden — chcemy, żebyście pokonali nas w golfa. Miło jest zobaczyć, jak inne pary razem grają. Ja i mój króliczek — w oczach Atlasa wezbrały łzy, żeby powstrzymać napad śmiechu — często graliśmy w golfa, kiedy jeszcze żyliśmy. W zasadzie to tak się poznaliśmy. — Gord nachylił się, żeby pocałować Jadena w półłysą głowę. — Ale najpierw odpowiecie nam na trzy pytania. Chcemy was lepiej poznać.
Atlas… sam nie wiedział, jak się w tym momencie czuł. To znaczy, ściskało i przewracało mu się w żołądku, choć nie był pewien, czy była to reakcja na stres czy na nazywanie dorosłego, prawie dwumetrowego mężczyzny króliczkiem.
Przede wszystkim nie wiedział co robić. Z jednej strony nie powinni byli kłamać na temat swojego, cóż, statusu, z drugiej — zasadniczo nic nie powiedzieli. To duchy same wysnuły wnioski. Mógł tylko wymieniać ukradkowe spojrzenia z Arisu, liczyć na jej inteligencję (nie wierzył, że to się dzieje) i głęboko w środku wić się, jak gdyby jego matka właśnie prawiła mu morały o „bardzo uprzejmej koleżance” i innych takich rzeczach. No, z tą różnicą, że nie miał matki, a Arisu nawet nie była jego uprzejmą koleżanką, bo był pewien, że jak tylko poradzą sobie z duchami, to uprzejmie wsadzi mu kij golfowy w dupę. I wcale nie miał tego na myśli pod tym miłym względem.
— …jak się poznaliście?
To było łatwe pytanie. Nie musieli wręcz kłamać. Nawet Arisu poczuła się nieco pewniej.
— Na obozie — odpowiedziała za niego.
— Przetrwania — dopowiedział Atlas, zanim zdołał się ugryźć w język.
Jaden uniósł brew. Arisu spiorunowała go spojrzeniem.
— Och?
— Zostaliśmy… przydzieleni do samobójczej misji — paplał dalej jak debil, żeby wybrnąć. — Musieliśmy razem współpracować. Trzeba było… sabotować własną akcję. Potem razem trafiliśmy przed oblicze władzy. To nas połączyło.
Teoretycznie nie skłamał. Tylko podkoloryzował.
Gord pociągnął nosem.
— Jakież to piękne… — westchnął.
Jaden pokiwał głową.
— Dużo przeżyliście jak na jeden związek — potwierdził. — Jak długo jesteście razem?
Czerwona lampka w mózgu Atlasa zaczęła się palić. „Jesteście razem” wcale nie musiało oznaczać związku, prawda? Technicznie rzecz biorąc byli razem. Teraz, na misji. Albo w Obozie Jupiter, przydzieleni do tego samego odrabiania czarnej roboty w ramach kary. Zdecydowanie robili część rzeczy razem, to, że polegało to na obijaniu się miotłami, a nie trzymaniu się za ręce, było już najwyraźniej kwestią gustu.
— Miesiąc — powiedziała w końcu Arisu lakonicznie. Atlas dokonał szybkich matematycznych obliczeń w głowie. — Ale znamy się dłużej.
Jaden uniósł trupią rękę Gordona i pocałował wierzch jego dłoni, równocześnie ukazując ich dwójce widoczną na palcu obrączkę.
— Tak myślałem, że jesteście świeżym związkiem… — wymruczał, uśmiechając się. — Okazujecie sobie tak mało czułości. My, starzy wyjadacze, wiemy już, że nie mamy chwili do stracenia. Weźcie sobie tę radę do serca, naprawdę!
I kiedy Atlas już miał walnąć głupią ripostą, Arisu zdobyła się na najodważniejszy krok, jaki w życiu u niej widział, a przecież zdzielała go mopem po łbie, znając go ledwie dwie godziny. Bardzo delikatnie, jakby miał ją ugryźć, wsunęła swoje palce w jego dłoń, tak sprytnie, żeby duchy to zobaczyły.
Było to wymuszone. Widział to i czuł. Dopadły go wyrzuty sumienia, chociaż to nie on wpadł na ten pomysł. Jej dłoń była mniejsza od jego. Lodowate palce dopełniały wrażenie Atlasa, że Arisu równie dobrze mogłaby być martwa. I, jak bardzo nie próbowała tego ukryć, jej ręce drżały.
Pomyślał, że jest taka ludzka, kiedy nie okłada go mopem. Żywa, w przeciwieństwie do ich towarzyszy. Odczuwała emocje zupełnie jak on, chociaż do tej pory uważał ją za jednostkę wybitnie nieustraszoną i wybitnie wkurwioną.
Nie był pewien, czy może. To był jego odważny ruch tego dnia. Ścisnął jej rękę pod stołem, delikatnie, tylko po to, żeby pokazać, że siedzi obok i są w tym wariactwie razem. Jeszcze nigdy nie walczył z duchami, ale gdyby była taka potrzeba…
Wmawiał sobie, że nie czuje przywiązania do pozostałych legionistów z Czwartej Kohorty, ale w głębi serca wiedział, że udzielanie im swojej odwagi było najbardziej błahą rzeczą, którą mógł im oddać w zamian za dom.
— Uczucia raczej okazujemy sobie sam na sam — bąknęła, próbując wybrnąć z sytuacji.
Atlas nadal był debilem.
— Oj, zdecydowanie sam na sam.
Może i oberwał łokciem w żebra, ale przynajmniej duchy się zaśmiały.
Popatrzyli sobie w oczy. Ich twarze dzieliły centymetry i było to coś bardzo niezręcznego do oglądania — pewnie dlatego, że Walker intensywnie zastanawiał się, czy duchy w ogóle mogą się całować i jeśli tak, to jak bardzo okropne to będzie. Czy mógłby zobaczyć ich języki przez widmowe ciała?
Jaden w końcu westchnął i spojrzał tęsknie w pole golfowe.
— Nasze ostatnie pytanie — zaczął tym razem Gord, dając swojemu mężowi chwilę na nostalgię. — Czy zamierzacie być ze sobą aż do śmierci?
Pomyślał, że to było mniej podchwytliwe dla nich pytanie, niż mogłoby się wydawać. Byli półbogami, mogli przecież umrzeć w każdej chwili. Równie dobrze duchy mogły zaraz na nich naskoczyć i… czym w ogóle atakowały duchy? Czy miecz Atlasa z cesarskiego złota by przez nie przeniknął? To nie było ważne. Śmierć, walcząc przy boku członkini tego samego legionu, wydawała mu się całkiem honorowa, a „honor” było antonimem jego życia.
Poza tym, biorąc pod uwagę jak mocno Arisu walnęła go między żebra, równie dobrze mógłby mieć teraz pękniętą śledzionę i przekręcić się jeszcze przed startem gry.
— Jasne — prychnął. — Prawdopodobnie dlatego, że ona mnie zabije.
Gord zaśmiał się.
— Kiedy jeszcze żyliśmy, to Jaden cały czas chciał mnie zabić za to, że nie spuszczałem wody w toalecie.
Fuj.
♡
[4330 słów: Atlas otrzymuje 43+20 PD]
Jak wygrać z kimś, kto, po pierwsze, nie żyje, a po drugie jest wkurwiającym zakochańcem? Z parą trzeba najwyraźniej postąpić inaczej, odejść od typowej gry i... może rozproszyć?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz