sobota, 22 marca 2025

Od Kurta — „Klubowa vixa" — część 2 [Walentynki]

Zawartość listu:
„Nowy klub poCAŁUNek zaprasza półbogów i inne, mityczne stworzenia, na otwarcie!
Już w tym tygodniu zaplanowane zostało karaoke z Centaurami oraz rozmaite gry planszowe. Dodatkowo oferujemy -15% zniżki od każdej pary na wszystkie zimne napoje.

Choć, kto wie, czy to nie tutaj spotkasz prawdziwą miłość…
a może poznasz gorzki smak miłosnego zawodu.
Anteros!”.
Zdanie „to od pretora, dlatego tak jakby nie masz wyboru”, jak na złość dźwięcznie wypowiadane głosem Claude’a, odbijało się w głowie Kurta jak pieprzona pingpongowa piłeczka.
Czy Kurt w ogóle wiedział wcześniej coś o walentynkach? Nie. Szczerze mówiąc, do tej pory był przekonany, że go to nie dotyczyło. To było komercyjne święto dla zauroczonych idiotów, nie dla kogoś, kto dzień w dzień trenował na uklepanym już skrawku Pola Marsowego i rozmawiał co najwyżej ze swoim bratem albo jego psem.
Może dlatego w jego głowie nie zaświeciła się czerwona lampka, kiedy Claude go poprosił o pomoc. Nikt nigdy nie odważyłby się go dobrowolnie zaprosić na misję zleconą przez boga miłości. Nie przyszłoby mu to nawet do głowy, że mógłby być kandydatem. Misja od pretora to jednak już inna sprawa — pewnie chodziło o jakieś super tajne, podziemne zadanie, w którym będzie musiał nadzorować Claude’a, bo przecież to ostatni żółtodziób, który nigdy nie zostałby wybrany…
Jego towarzystwo było poniekąd ciekawym (Kurt bardzo unikał słowa miłym) dodatkiem. Targały nim sprzeczne uczucia — ostatnie, czego chciał, to zakłócanie jego świętego spokoju. Claude nadal go irytował i zdecydowanie nie był idealnym towarzyszem, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że wywoływał w rudzielcu kaskadę zupełnie innych emocji, które tak usilnie starał się ignorować. Kojarzył go z chodzącym nieszczęściem. I z rozchodzącym się ciepłem w piersi, za każdym razem, kiedy go widział. (Nie cierpiał tego, oczywiście). I z próbami zdrapania gumy do żucia spod stołu za karę.
Ale to zdanie „misja od pretora” podziałała na niego jak marchew na osła. Nareszcie ktoś go zauważył. Wszystko, co robił dla Obozu Jupiter, nie obchodziło się jednak bez echa.
A potem stanęli pod klubem. Kurt Munroe stanął pod cholernym klubem. Gapił się z rozdziawionymi ustami w neony, malujące jaskrawe światła na kręconych włosach stojącego obok Claude’a. Z wewnątrz dobiegała muzyka, która kojarzyła się Kurtowi z werbalnymi torturami i odejmowała mu przynajmniej sto punktów do aury emosa. Słyszał zgiełk, tłumy, których szczerze nienawidził, idiotyczne śmiechy nakrapiane pijańskimi czkawkami, stukot kopyt (tego akurat się nie spodziewał), powtarzam, tabun ludzi (ludzi?), który nie równał się nawet z Obozem Jupiter, bo impreza w klubie oznaczała tłoczenie się na małej powierzchni z taką samą liczbą osobników, jaka mogła zebrać się na codziennej musztrze.
Czerwony znak. „PoCAŁUNek”. Claude, który mamrotał do niego coś o wybuchających strzałach. Długa kolejka przed nimi. Najwidoczniej to nie był żart, a on sam wiedział, że bogów można było spotkać w najdziwniejszych miejscach. Kurt w tamtym momencie zdał sobie sprawę, że istniał tylko jeden sposób, w jaki ta misja nie zakończyłaby się morderstwem lub samobójstwem: musiał się kurewsko najebać.
 
Claude był dużo łatwiejszy do zgubienia, niż Kurt mógłby pomyśleć, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że od kilku dobrych miesięcy uczepił się rudzielca jak rzep na dupie i pojawiał się wszędzie i zawsze wtedy, kiedy Kurt go najbardziej nie chciał. Usiadł na stołku barowym, jeszcze całkowicie trzeźwy, czekając, aż barman przestanie obsługiwać nieco zbyt podchmielonego już centaura i zwróci na niego uwagę.
Miał wrażenie, że czas zwolnił. Przecież nie zaczął nawet pić. I wtedy poczuł, że ktoś się do niego dosiada.
Był mężczyzną, na oko starszym od niego o dobre kilkanaście lat. Kurt skrzywił się i zaczął wodzić wzrokiem po pomieszczeniu, żeby opcjonalnie znaleźć Claude’a i oddalić się od przypuszczalnie niebezpiecznego starego oblecha, ale wtedy coś przykuło jego uwagę.
Kurt nie mógł do końca stwierdzić, jak wygląda mężczyzna siedzący obok niego. Im dłużej mu się przypatrywał, tym i młodszy się wydawał. Tylko że ta twarz była tak znajoma, z całą pewnością już ją kiedyś widział…
Na przykład na osiedlu, na którym mieszkał, kiedy był jeszcze dzieciakiem. Wyglądał jak starszy brat syna sąsiadów, z którym się wtedy kolegował. Wtedy Kurt jeszcze nie wiedział, co tak bardzo przyciągało go w nieco starszym chłopaku — dopiero kilka lat później potrafił nazwać to uczucie swoim pierwszym zauroczeniem.
Nie pamiętał nawet jego imienia. Pamiętał tylko jego twarz i słowo „pedał” wypowiadane zawsze głosem nieznajomego.
Zanim na dobre odblokował swoje wspomnienia, rysy twarzy mężczyzny rozmazały się przed jego oczami. Nagle zaczął wyglądać mu zupełnie inaczej — jak syn Wulkana z Trzeciej Kohorty, z którym Kurt często flirtował w trakcie treningów, dopóki nie doszedł do wniosku, że ma ważniejsze rzeczy na głowie i zaczął traktować chłopaka jak powietrze.
Tylko że to nie mógł być on. Kurt był świadkiem żałoby, która nastała w Obozie Jupiter, kiedy Tilden nie wrócił z misji żywy.
Przez chwilę nieznajoma twarz zamigotała i przybrała postać Claude’a, ale chwila była tak krótka, że Kurtowi mogło równie dobrze się wydawać. Zaraz potem obce rysy stężały i Kurt nie mógł już dłużej rozpoznać w mężczyźnie kogoś, kogo znał.
A siedział przy nim bóg, tego był pewien. Nagle się speszył — Kurt jeszcze nigdy nie siedział tak blisko prawdziwego boga. Walczył z potworami, całe życie wpajano mu rzymską mitologię, ale jeszcze nie widział na własne oczy ów mitycznego obiektu kultu, ironicznie tak podobnego do człowieka. Nawet jego własna matka, Invidia, nigdy nie zaszczyciła go swoją obecnością.
— Chyba nie masz dwudziestu jeden lat, hm? — Kurt wcisnął się bardziej w swój stołek barowy, ale bóg się zaśmiał. — Nie martw się, nikomu nie powiem. To w końcu mój klub. Tylko nie przesadzaj, młody.
W ten właśnie sposób pierwsza szklaneczka trunku wylądowała w dłoniach Kurta.
— Chociaż nie przypominam sobie, żebym akurat ciebie zapraszał…
Kurt zmarszczył brwi, odliczając w myślach od pięciu, żeby szklanka z alkoholem nie wylądowała na głowie bożka.
— Dostałem zaproszenie — wycedził przez zaciśnięte zęby — od kogoś innego.
Od pretora. Znaczy, od Claude’a. Który dostał zaproszenie od pretora. Wybrał go pretor.
Bożek zachichotał.
— Och, doskonale wiem, kto cię zaprosił. Wcale nie jesteście od siebie tacy różni. — Przejechał palcem po półksiężycu zostawionym przez szklankę. — Jestem Anteros. Bóg miłości odwzajemnionej. A może nieodwzajemnionej? To zależy. Kto wie, którym będę dzisiaj. — Zaśmiał się. — No nic, nie będę ci już dłużej przeszkadzał. Baw się dobrze, Kurt.
Kurt był pewien, że wcześniej mu się nie przedstawił.
Czas wrócił do normalności. Barman, nieco otyły cyklop, zauważył siedzącego rudzielca, więc Kurt poprosił o coś najmocniejszego.
Kiedy wyrósł przed nim Claude, przez chwilę wystraszył mu się, że znowu nawiedził go Anteros. Na szczęście to zdecydowanie był on — z tym błyskiem w oczach, który nawiedzał sny Kurta, z niesfornie spadającym kosmykiem włosów na czoło. W niczym nie przypominał boga. Uczucie ulgi, które pojawiło się w jego piersi, Munroe zrzucił na fakt, że Claude jest o połowę mniej niebezpieczny od Anterosa, zdecydowanie nie na to, że był powodem, dla którego Anteros w ogóle raczył z nim porozmawiać twarzą w twarz.

 ***
 
To nie tak, że Kurt był zupełnym odludkiem społeczeństwa. Chociaż większość swojego czasu spędzał na treningach i obozowych obowiązkach, to jednak czasem nadal sobie przypominał, że jest nastolatkiem. Zazwyczaj próbował zgrywać wielce dorosłego i wielce samotnego, ale prawda była taka, że nie mógł opuścić do końca swojej niedojrzałej części.
„PoCAŁUNek” nie był jego pierwszą wizytą w klubie. Drugą, może i tak — ale na całe szczęście nie pierwszą, za co Kurt dziękował sobie w duchu, bo na pierwszy raz prawdopodobnie zupełnie by zwariował. Pierwsza wizyta w klubie odbyła się w całkowicie platonicznym towarzystwie, z jego przyjaciółką z Trzeciej Kohorty, Bee Winemiller, kiedy mieli szesnaście lat i zdecydowanie nie powinni byli się w ów klubie znajdować.
Na imprezie, na której był z Bee, znajdowało się tuzin mniej centaurów. Nie występowali też żadni bogowie, o cyklopach już nie mówiąc. Było za to karaoke i Kurt już wtedy wiedział, że wolałby napieprzać się z cyklopami, niż znowu odbyć sesję śpiewania Nicki Minaj. A teraz, na domiar złego, znajdował się w miejscu, gdzie były i centaury, i jeden irytujący bóg, i cyklopi, i karaoke, i Nicki Minaj.
Tym razem był także najebany jak święta ziemia i kurewsko zauroczony w jakimś idiocie, któremu plątały się słowa rockowej piosenki. Nie, żeby Kurt był lepszy — ale Claude robił wszystko, żeby Kurt nie patrzył w stronę ekranu z tekstem. A kiedy mówię wszystko, mam na myśli zmuszenie Kurta Munroe do tańca i pocałowanie go na oczach mitologicznych stworów.
Kurt chciałby powiedzieć, że była to magiczna chwila. Że kiedy Claude złączył ich usta, cały świat stanął w miejscu, magia zaczęła wisieć w powietrzu, a sam Kurt stał się odmienionym człowiekiem, który postanowił zejść ze ścieżki bycia ostatnim skurwysynem. Tyle, że tak się nie stało. Jeśli miał być szczery, daleko im było do nazwania tej chwili jakkolwiek magiczną.
Było cholernie, cholernie duszno. Kurt był pod wpływem procentów i czuł rozchodzący się po ciele gorąc, narastający wraz z każdym dotykiem stojącego obok chłopaka. Czuł uderzające o siebie emocje w jego wnętrzu, na przemian wstyd i złość, wybuchające jak małe supernowy. Czuł palący wzrok gwiżdżących centaurów i kątem oka był w stanie zobaczyć swoje zaróżowione policzki na telebimie.
Był o krok od zemdlenia. Mokra koszulka przyklejała mu się do ciała i wcale nie pomagało to, że Claude trzymał dłoń na jego piersi.
Dłoń na jego ciele do niego nie pasowała. Nie pasowała do niego niższa i szczuplejsza sylwetka, która musiała stanąć na palcach, żeby jakkolwiek się do niego dopasować. Nie pasowały do siebie ich usta w niezręcznym, półprzytomnym tańcu, kiedy Kurt próbował wyczuć sposób, w jaki druga osoba się całuje, a na przeszkodzie stały im ich nosy.
Przez chwilę pomyślał, że później go za to zabije. Albo nie. Może po prostu pocałuje go drugi raz, a potem go zabije. Był tak upojony wszystkimi zmysłami, że podobało mu się to zdecydowanie zbyt bardzo — albo nie był wcale upojony, tylko nie dopuszczał do siebie myśli, że mogłoby mu się to podobać.
Pierwszą rzeczą, którą Kurt zauważył, kiedy go od siebie odepchnął, były te jego pieprzone piwne oczy, które prześladowały go miesiącami. Wyobrażał je sobie śledzące go w różnych sytuacjach i och, byłby kłamcą, gdyby powiedział, że ani razu nie myślał o oczach Claude’a wodzących po jego twarzy i ciele w taki sposób. Drugą rzeczą był wielki telebim z tyłu, za centaurami, na którym wyświetlały się urywki z ich pocałunku ozdobione idiotycznym napisem „kiss cam”. Trzecią były wiwaty. Jeszcze nigdy dotąd nie słyszał bandy centaurów piszczącej jak nastoletnie dziewczynki na koncercie idola.
Nie słyszał własnych myśli, kiedy Claude pociągnął go za przegub ręki i próbował ściągnąć ze sceny. Przy nich prędko znalazł się dźwiękowiec i zmienił playlistę na coś zdecydowanie bardziej zmysłowego, mimo że mogłoby się wydawać, że tutaj ich zadanie zostało zakończone. Kurt był w zbyt wielkim szoku, żeby zwracać na to wszystko uwagę. Centaury zablokowały im przejście. Idiotycznie się między sobą przepychały i stukotały kopytami w rytm muzyki. Rozpierzchły się tylko na chwilę, robiąc miejsce dla wysokiego mężczyzny w koszuli z cekinami, który wtarabanił się na scenę obok dwójki chłopaków.
Myśl, że obok niego stanął bóg, tylko trochę przywróciła Kurta do świadomości. Tylko trochę. Mgła zachodziła jego myśli i prawie już nie pamiętał ich rozmowy z wcześniej, kiedy byli sam na sam, a Kurt jeszcze nie zdążył poczuć kropli alkoholu ani ust drugiej osoby.
— Kto by pomyślał — zaczął mówić Anteros, wymachując warczącym mikrofonem z różowym futerkiem, któremu bardzo nie spodobało się ponowne znalezienie w towarzystwie osób, które wcześniej wyrzuciły go w tłum — że naszych dwóch półbogów stanie się najlepszą parą wieczoru. Panie, panowie i państwo, przedstawiam wam Kurta Munroe i Claude’a McCallistera z Obozu Jupiter!
Czuł na swoim ramieniu uścisk potężnej ręki Anterosa próbującą wywrzeć na nim presję, ale jego myśli, cholernie nieświadomie, pędziły w kierunku palców Claude’a, które nadal zaciskały się na jego nadgarstku.
Znowu okrzyki.
— Gorzko, gorzko!
Anteros wyszczerzył się złośliwie w stronę Kurta.
— Och, czyżby widownia oczekiwała powtórki? — Wystawił różowy mikrofon w stronę bandy centaurów. Jakiś młody, półnagi centaur próbował przedrzeć się przez tłum, krzycząc: „JESTEŚ TAKI PIĘKNY, CLAUDE, PODPISZ MI SIĘ NA ZADZIE”. — Nie możecie zawieść widowni, prawda, chłopcy?
Ze wszystkich rzeczy, które wydarzyły się tego wieczoru, to było właśnie zdanie, które otrzeźwiło Kurta.
Anteros. Cholerny bóg miłości odwzajemnionej i nieodwzajemnionej. To właśnie dlatego zagadał go przy barze, to dlatego przez chwilę w oczach Kurta jego iluzja wyglądała jak Claude. Przywitał go, bo był cholernym bogiem miłości odwzajemnionej i nieodwzajemnionej i w sferze uczuciowej był prawdopodobnie bardziej świadomy niż sami Kurt i Claude.
Zresztą, co on wcześniej powiedział? To zależy, którą wersją miłości dzisiaj będzie?
Miał czelność go gnębić, zmuszać go do publicznych wyznań i zachowywać się, jakby wiedział o nim wszystko, jakby Kurt był na jego terytorium i był głupią zabawką w jego osobistej bawialni? Naprawdę myślał, że błazeńskie zauroczenie, które dopadło Kurta, będzie powodem, dla którego miałby stać się pośmiewiskiem?
Krew szumiała mu w uszach. Wstyd został całkowicie zastąpiony złością — i jakimś całkowicie nowym, prawie obcym Kurtowi uczuciem, które powodowało dziwne motylki w brzuchu i upojenie niemające nic wspólnego z alkoholem.
— Gorzko, gorzko!
Kurwa, jakie to było idiotyczne. A podobno wszystkie jego decyzje życiowe doprowadziły go do tego momentu.
W melodii Telephone Lady Gagi i Beyoncé odebrał Anterosowi różowy mikrofon, wziął głęboki wdech i zastanowił się na pół sekundy, żeby powiedzieć w końcu do widowni:
— A, pieprzyć was.
Chwilę później wystawił środkowy palec do bandy centaurów, prychnął wściekły, że dla dobra misji (oczywiście) musi robić z siebie debila, przytrzymał wolną ręką żuchwę Claude’a i znowu go pocałował.
Może i to nie był jego najlepszy pocałunek w życiu. Tym razem wiedział, czego się spodziewać i czego Claude od niego oczekuje. Poczuł wargi chłopaka i pomyślał, że wszystko jest w najlepszym porządku, że tym razem go to nie zaskoczyło.
Miał to pod kontrolą. Żaden bałwański bożek miłości go do tego nie zmusił. Żaden Claude, który próbował wygrać za ich dwójkę konkurs piosenki. Zrobił to, bo chciał, i wszystko było na swoim miejscu.
 
Takie właśnie zdjęcie wyświetliło się piętnaście minut później na ekranie. Był to prosty urywek, nieco oddalony od sceny, żeby mógł ukazać ich dwójkę w pełnej okazałości. Przedstawiał on dwóch chłopaków, nieco do siebie niepasujących, jeden nieco niższy i szczuplejszy od drugiego, z wyraźnie podkreślonymi, zaróżowionymi policzkami. Nie zauważali aparatu, skupieni na oddaniu pocałunku ze specjalną dedykacją dla publiki klubu poCAŁUNek. Jedynym odstającym elementem był znajdujący się w samym centrum obrazka środkowy palec Kurta, nieprzystojnie wymierzony w kamerę.
Potem ktoś wcisnął im bukiet kwiatów (które Kurt bardzo szybko podał Claude’owi, bo już wystarczająco w tym dniu naraził swoją dumę i nie miał zamiaru narażać jej jeszcze bardziej). Zaraz na ich nadgarstkach wylądowały niezgrabnie zrobione bransoletki z koralików z ich imionami (tylko że imię Kurta zostało zapisane jako Curt, a Claude jako Klaude). Inny centaur założył im na szyję kwiatowy, hawajski wieniec. (Kurt nie wiedział, skąd go wytrzasnęli, ale były to jak najbardziej prawdziwe kwiaty).
— Będziecie pięknie wyglądać na ścianie pamiątkowej — dodał ktoś inny i wcisnął w ręce Claude’a pluszaka przypominającego wkurwionego misia trzymającego wkurwione serduszko. (Miś został przypadkowo naciśnięty i okazało się, że potrafi także mówić wkurwione „kocham cię”. Był także wkurwiająco pomarańczowy).
Ściana pamiątkowa. Wychodząc z klubu poCAŁUNek, obładowany misiami, bransoletkami i bogowie wiedzą czym, Kurt rozważył spalenie tego miejsca, żeby ukryć wszelkie dowody. Zaraz zdał sobie sprawę, że oprócz głupiego zdjęcia, które będzie wisiało na ścianie, i tak niedługo nikt nie będzie o tym incydencie pamiętać.
Może oprócz niego i Claude’a. Pierwszy raz, odkąd się poznali, Kurt nie unikał patrzenia mu w oczy. W te wredne, zielonkawe tęczówki, których zawsze szukał w tłumie, a kiedy już je znajdywał, udawał, że ich nie rozpoznaje.
 
Kolejnego dnia, na całe swoje nieszczęście, Kurt wytrzeźwiał. Znaczyło to przede wszystkim kilka najważniejszych rzeczy: po pierwsze, Kurt zdał sobie sprawę, że zrobił z siebie debila przed całą zgrają przypadkowych centaurów i bożkiem miłości. Po drugie, Kurt przypomniał sobie, że pocałował Claude’a. Dobrowolnie. Nieprzymuszenie (no, częściowo). Łączyło się to z tym, że zrobił z siebie jeszcze większego debila. Po trzecie, dla Kurta chyba najgorsze: kiedy obudził się we własnym łóżku w Obozie Jupiter, zaspał. Nikt go nie obudził, a barak był już widocznie opustoszały.
Tymczasem on nadal miał na sobie durną, ręcznie robioną przez centaury biżuterię. I wszyscy musieli to widzieć.
Durna bransoletka z imieniem „Curt” drażniła go, kiedy naprędce mył zęby i przebierał się w nieco świeższe ciuchy. Zdjął wszystkie wisiorki, a pluszaki rzucił na pożarcie Terminatorowi, ale ta głupia koralikowa bransoletka w jakiś dziwny sposób mu się podobała. Wychodząc z baraku, szybko złapał za oparty o ścianę pilum i wypadł z budynku, nosząc niedobraną parę skarpetek prawdopodobnie pierwszy raz w życiu.
Raz, dwa, trzy. Wyuczony, żołnierski marsz w stronę Pola Marsowego. Spóźnił się, znowu, podkreślając: pierwszy raz w życiu, a jakimś cudem czuł, że ma dobry humor. Raz, dwa, trzy. Trzy kroki bliżej treningu.
Kurt obrócił się na pięcie i pobiegł w stronę baraków Piątej Kohorty.
Bogowie, był takim idiotą, ale im prędzej będzie miał tę konfrontację za sobą, tym szybciej zajmie się innymi rzeczami.
Jeszcze nie wiedział, co powie Claude’owi. Nie był przyzwyczajony do bycia, cóż, nieprzygotowanym. Codziennie dbał o to, żeby jego umysł był starannie zorganizowaną szafeczką, do której zawsze sięgał i zawsze wiedział, gdzie i co może znaleźć. Przy Claudzie czuł się tak, jakby chłopak otwierał jego ułożoną szafeczkę bez pozwolenia, wywracał do góry nogami i zamykał, czekając, aż Kurt wróci i naprawi wszystko wedle swojego porządku. A on, jak ostatni debil, cały czas wracał do tej szafeczki, nawet jeśli wiedział, że znowu ją otworzy i zastanie niepoukładaną, jak bardzo by się nie starał. Claude zawsze wracał i mieszał w jego życiu, a on nie był już pewien, czy mu się to podoba, czy chciałby zamknąć chłopaka w ów szafeczce na złoty klucz i już nigdy go stamtąd nie wypuszczać.
Zapukał do jednego z domków należących do Piątej Kohorty. Raz, drugi, a kiedy nie odpowiedział mu nikt, z dudniącym sercem, chyba nawet bardziej niż wtedy, kiedy walczył z pieprzoną chimerą, nacisnął klamkę i wszedł do środka.
— Claude? — rzucił w nicość.
Chimera była całkiem trafnym porównaniem. Gdyby miał wybór pomiędzy mierzeniem się z własnymi uczuciami a kolejną walką z krwiożerczym potworem, wybrałby potwora bez mrugnięcia okiem. Przynajmniej było to coś, do czego się szkolił i na co był przygotowany. Ze swoimi emocjami czuł się jak naiwne dziecko we mgle.
Była końcówka zimy. Wchodząc głębiej, Kurt zdał sobie sprawę, że jest sam wśród kilkunastu piętrowych łóżek i wiatru, który wkradł się do środka przez uchylone przez legionistów okna. Niósł się zapach najbliższej stajni i Kurta wezbrało na mdłości przez stres wymieszany z tym nieszczęsnym smrodem.
Otaksował najbliższe łóżka nieco zbyt ciekawskim wzrokiem. Claude był zasadniczo pierwszą osobą z Piątej Kohorty, z którą Kurt wymienił bardziej rozwinięte zdania (i dwa pocałunki) niż krótkie półsłówka typu „cześć” i „spierdalaj-zanim-wetknę-ci-tę-dzidę-w-dupę”. W ich baraku nie przebywał do końca legalnie i nagle zainteresowało go ich życie.
Od zawsze był zapatrzony w siebie i doskonale o tym wiedział. Wodził wzrokiem po rozwieszonych na ścianach plakatach, po pogniecionych ubraniach walających się po podłodze i łóżkach, po obklejonych naklejkami walizkach ukrytych pod łóżkami. Był tak zapatrzony w siebie, że czasami zapominał, że otaczali go inni ludzie, że oni też wiedli swoje życie. Nie znał żadnego z nich, a na podstawie ich łóżek był w stanie ocenić te jakże nieznajome charaktery i zainteresowania, relacje z rodziną i to, jak bardzo zadomowili się w Obozie Jupiter.
Łóżko Claude’a rozpoznał od razu. Nie było ono szczególnie charakterystyczne — po prostu walała się na nim przerażająca ilość pluszowych misiów, bransoletek i koralików.
I list przykryty poduszką.
Zza pościeli wyglądała rozerwana, czerwona pieczęć. Kurt zmarszczył brwi, niepewnie wyciągając świstek papieru.
 
Przeczytał list cztery razy, kiedy ktoś wparował do środka. Był zbyt wściekły, żeby się przejąć tym, kim ta osoba była, ale sądząc po większym braku reakcji, domyślał się, że zna tę osobę doskonale. Przesuwał palcami po pomarańczowych koralikach bransoletki z nieswoim imieniem, miętolił trzymaną kartkę i ostatnimi resztkami silnej woli powstrzymywał się, żeby nie zmieść kartki w dłoniach i nie rzucić jej prosto w twarz osoby, która weszła.
Jak mógł w ogóle pomyśleć, że pretor mógł go wybrać?
Był taki naiwny. Taki łatwowierny. I, co najgorsze, dał się okłamać, bo opuścił gardę. To miała być misja od pretora. Kurt miał być po raz pierwszy wybrany do misji, nie iść na jakąś pieprzoną randkę z kłamcą.
— Claude — wycedził przez zęby, kiedy sylwetka stanęła obok niego — akurat cię szukałem.
— Kurt-...
— Fajnie się bawiłeś na tej misji od pretora?
Kurt powinien przecież skakać z radości przez to, że to akurat Claude zaprosił go na Walentynki. Ale prawda była taka, że Claude nie miał nawet wyboru — Kurt był prawdopodobnie jedyną osobą w Obozie Jupiter, z którą jakkolwiek (chociaż dosyć burzliwie) się dogadywał.
I okłamał go. Okłamał go, uderzając Kurta tam, gdzie najbardziej go bolało. Miłostki były tylko poboczną i niepotrzebną częścią życia Kurta. Był skończonym idiotą, bo myślał, że ktoś nareszcie go zauważył w tym pieprzonym obozie i nie miał na myśli Claude’a. Claude był przecież tylko poboczną częścią jego osobistej fabuły: a żeby sobie samemu to udowodnić, musiał tylko wyrzucić scenariusz do kosza.
Zgniótł list w rękach i cisnął nim prosto w pierś Claude’a.
Sytuacja była całkiem bliźniacza do innej, która wydarzyła się już wcześniej w życiu Kurta, ale starał się od siebie odepchnąć tę myśl i schować głęboko do szafki swojej pamięci twarz podobną do jego własnej.
— Żeby było jasne — kontynuował Kurt, zbliżając się do wyjścia — nie wiem, co ty sobie myślałeś, ale to nie była żadna pieprzona walentynkowa randka. — Prawie spalił się ze wstydu mówiąc to. — Poszedłem tam z tobą tylko dlatego, że myślałem, że to misja od pretora. — Półprawda. Odganiał od siebie myśl, że naprawdę chciał spędzić z nim czas poza wycieraniem stołów po obiedzie. — I całowaliśmy się, bo tego chciał Anteros, żebyś sobie nie pomyślał.
Słowa wypadały z jego ust jak kule armatnie, ale on nie żałował ani jednego. Robił to, żeby wbić Claude’owi szpilę i nawet się z tym nie ukrywał.
— Jeśli komukolwiek rozgadasz to, co się wydarzyło, osobiście dopilnuję, że pocałujesz się z moją włócznią. — Z pełnią siedemnastoletniego dramatyzmu zerwał sobie z ręki kretyńską bransoletkę przyjaźni, pretensjonalnie pomachał nią Claude’owi przed twarzą, rzucił o podłogę i rozdeptał koraliki wojskowymi buciorami. — Lepiej to posprzątaj. Śmieciu.
Wychodząc z baraku Kohorty Piątej, nie obejrzał się za siebie ani razu.

 ♡ 
[3577 słów: Kurt otrzymuje 35+20 PD]
Jak romantycznie, jak pięknie! Ta dwójka poradziła sobie ze zleceniem fenomenalnie, dostarczając przy okazji rozrywki Anterosowi i zgrai centaurów. Gdyby tylko Kurt zaakceptował swoje nieheterowskie podejście do rzeczywistości, to może nie zakończyłoby się to sprzeczką.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz