czwartek, 27 marca 2025

Od Edgara do Artema — ,,High to Death"

JESIEŃ

Budzą mnie nudności i poczucie nienawiści.
Po pozbyciu się niepokojąco wyglądających, żółtych treści żołądkowych z czerwonym akcentem, nudności chwilowo znikają, ale uczucie się nasila, gdy patrzę na swoje odbicie w lustrze. Nie przyglądam się sobie bardzo szczegółowo i od razu myję zęby, choć doskonale wiem, że nie powinienem. Nie pozbawia mnie to cierpkiego posmaku z ust i próbuję go przepić najpierw wodą z cytryną, potem kawą, a na dokończenie kieliszkiem wódki, która leżała na stoliku, ale nawet to nic nie daje.
Omijam stos nieumytych kubków i szklanek, porozrzucane na jednym krześle, niewyprane ubrania, niewyrzucone, stojące przy drzwiach wyjściowych worki śmieci i niepościelone łóżko z niewymienioną od trzech miesięcy pościelą. Biorę telefon z szafki nocnej, odczytuję wiadomości od paru osób — Gerarda, Oriany i dwóch znajomych z pracy — na które nie odpisuję i rzucam z hukiem urządzenie tam, gdzie przedtem leżało, gdy widzę, że mimo podłączenia go do ładowarki na noc pokazuje dwadzieścia procent baterii. Chcę zapalić, więc wychodzę na balkon, ale orientuję się wtedy, że przecież parę dni (albo tygodni?) temu skończyły mi się papierosy, przez co pozostaje mi żywić się równie toksycznym powietrzem mglistego poranka, rozdzieranego przez promienie słońca.
Zaczyna mnie boleć żołądek od pustki i poczucie chęci zwymiotowania powraca ze zdwojoną siłą. Kręci mi się w głowie, a nogi nie chcą utrzymywać ciężaru mojego ciała w pionie dłużej, niż kilka minut, z powodu czego muszę wrócić do środka i usiąść na łóżku, aby się nie obalić. Jednak ta pozycja mi ani trochę nie pomaga, więc kładę się, czego od razu żałuję, bo przed oczami jeszcze mocniej zaczyna wirować mi cały świat.
Nie mam pojęcia, jak wyjdę z domu w takim stanie, a czuję, że jeśli spędzę w kołdrze choćby jeden dzień dłużej, to w nie wsiąknę swoim ciałem, zatapiając w materac wszystkie kończyny i własną duszę, kończąc jako posiniaczony trup, którego odór wyczuje każdy mieszkający w bloku. Nie mam pojęcia też, ile minęło, odkąd ostatni raz wziąłem prysznic, co zdecydowanie wzmogłoby ten smród. Nie mam pojęcia, co ze sobą zrobić, a tym bardziej nie wiem, ile dni minęło, odkąd usłyszałem ludzki głos. 

ZIMA

Śni mi się, że próbuję go zabić.
Patrzę bezczelnie w te ciemne oczy o nieskończonej głębi, równocześnie zaciskając powoli dłonie na jego szyi. Rozkoszuję się widokiem powoli upływającego powietrza z jego ciała i blaknącej twarzy, przy towarzyszących mi spazmach ekscytacji, które przemieszczają się przez elektryczne impulsy po mojej skórze i wywołują gęsią skórkę. Serce wali mi w piersi, aż całe ciało podskakuje w rytm ciężkich uderzeń, oblewając się wilgocią. Moje mięśnie zaciskają się i rozluźniają na zmianę w nieregularnym tempie, a palce gładzą z afektem delikatną, naciągniętą skórę, aż nie zaciskają się do granic ich możliwości. Wtedy krew dopływa do wszystkich zakamarków moich żył, a wargi zaczynają drżeć, wydając z siebie cichy, niezamierzony wydech.
Szczyt otumanienia ogarnia mój umysł. Moje płuca dopasowują się do ruchów jego klatki piersiowej, a gdy ona przestaje działać, przestaję oddychać wraz z nim. Opadam na niego, chłonę jego martwy zapach, wyczuwając woń skóry, w której miękkości się zatapiam. Mam wrażenie, że moja krucha dusza łączy się z jego cielesnym, nieczystym wnętrzem, które mam ochotę zniszczyć, rozszarpać i się nim pożywić, by przestać odczuwać, że jest oddzielną ode mnie, niepasującą, częścią — by stało się ze mną jednością, której nie można wyodrębnić.
Gdy się budzę, upewniam się, czy aby na pewno nie leży przy mnie jego martwe, zwiotczałe ciało.

 

WIOSNA

Po kolejnej kawie zaczynają trząść mi się ręce. Patrzę na swoje niesforne palce z suchymi, popękanymi knykciami i próbuję się na nich skupić, by odzyskać przytomność, ale czuję, że moje powieki wciąż są ociężałe i mrugają ze spowolnieniem. Wstaję z krzesła, rozciągam się i wykonuję parę kroków z dala od biurka, ale jedyne, co mi to przynosi, to krzywy wzrok mojego współpracownika, siedzącego przy stanowisku obok mnie. Nie komentuje tego ani słowem, tak samo jak tego, że idę do ekspresu i mimo kołatań serca znowu wsypuję ziarna kawy do zbiornika w urządzeniu.
— Ed. — Słyszę nagle zza siebie głos następujący po czyimś wejściu do pomieszczenia. — Weźmiesz jedną sprawę? Mam dla ciebie robotę.
Odwracam się i patrzę na niego bez żadnego wyrazu, a ekspres zaczyna wydawać świszczące, głośne dźwięki, zagłuszające wszystkie inne odgłosy.
— Jaką?
— Ten dzieciak, który zmarł tydzień temu — rzuca. — Wygląda na to, że może nie być jedyny i jest to bardziej skomplikowane. Mężczyzna podaje mi akta sprawy. Drapię się w kark przez kłujące mnie w skórę, zbyt odrośnięte włosy, gdy zaczynam czytać opis znalezionych zwłok osiemnastolatka. Już wcześniej słyszałom o nim dużo, ale nie zagłębiałom się w szczegóły. Telewizja w końcu burczała wiadomościami o brutalnie potraktowanym, zabitym w biały dzień chłopaku. Dopiero teraz mogę zobaczyć zdjęcia jego truchła z każdej możliwej perspektywy, okrytego ranami ciętymi i krwią. Co było jeszcze bardziej komplikujące i szokujące, stało się to w tłumie innych ludzi i nikt obecny w momencie jego śmierci nie widział, co się stało.
Gdy przerzucam stronę, widzę imię i nazwisko innej osoby, przy której już nie ma żadnego zdjęcia, ale są za to spisane okoliczności zaginięcia wskazujące na to, że miała ona dużo wspólnych związków z martwym, oraz to, że uznaje się ją także za nieżywą, mimo nieznalezionego jeszcze ciała.
Powracam do poprzedniej strony, przyglądam się jej uważnie i w moment zbiera mi się znowu na wymioty — nie przez dokładną deskrypcję stanu, w jakim znaleziono ciało, a wtedy, gdy widzę adres baru, w którym zamordowano ofiarę. Czuję napływ dużej ilości śliny i gorzki posmak, który podchodzi mi do gardła. W idealną porę przełykam zawartość, która poprzednio była w moim żołądku, orientując się, że od dłuższej chwili wpatruję się bez ruchu w tę parę zapisanych małym drukiem liter.
Cierpkość rozchodzi się po moim podniebieniu i oblewa mnie fala gorącego potu.
Gdy chcę coś powiedzieć, moje podniebienie jest suche i nie wydaje z siebie żadnego dźwięku.
— Aha, właśnie — mówi jeszcze, zanim odchodzi, nie słuchając mojej niemej odmowy. — Miałem przekazać, że masz się wziąć w garść. Musisz się bardziej skupić. 

 ★

Jest koniec tygodnia i prawie trzecia w nocy.
Patrzę ostatni raz na godziny zamknięcia baru, upewniając się, że jest to już pora sprzątania. Waham się po raz kolejny, nim łapię słabym chwytem klamkę i wchodzę bez zaproszenia do środka, a skrzeczące drzwi zamykają się za mną z hukiem, który odbija się echem po całym, pustym już prawie barze, dając mi znak, że nie cofnę już swojej decyzji.
— Jest zamknięte. — Słyszę donośny głos, zanim go widzę.
Chłód pomieszczenia sprawia, że wkładam dłonie do kieszeni płaszcza. Wykonuję parę zataczających się, niepewnych kroków w głąb baru i wychodzę na widok mężczyzny. Nie podnoszę spojrzenia, dopóki nie słyszę dźwięku tłuczonego szkła.
Artem cały drętwieje na mój widok. Odłamki szklanki, która wypadła mu z ręki, poleciały aż pod moje buty. Jego twarz oblewa się bladym wyrazem, jakby uciekło z niej życie. Znane mi, zimne, brązowe oczy patrzą na mnie z obcym wyrazem, jakby przez te sześć miesięcy, podczas których mnie nie widział, kompletnie zapomniał, kim jestem — a raczej, jakby doskonale wiedział, kim jestem, ale uznał mnie za martwego i był przekonany, że widzi mojego ducha.
— Jest zamknięte — powtarza, bardziej szorstko.
Jego niewzruszony ton uderza we mnie jak milion ostrzy, wbijających się głęboko we wszystkie, podatne na bodźce, wrażliwe strefy, których byle lekkie draśnięcie mogłoby już spowodować stan krytyczny. Otwieram usta i od razu je zamykam, mając nadzieję, że tego nie zauważa. Przez jakiś czas próbuję wydobyć z siebie jakiekolwiek słowa, ale nie potrafię skleić moich myśli w całość, gdy go widzę.
— Nie przychodzę, żeby się napić — mówię słabo i przełykam ślinę, chociaż w tej chwili z niewyobrażalną chęcią bym się nie tylko napił, ale i schlał.
— A to nowość.
Szybko do mnie dochodzi, że próba nawiązywania z nim kontaktu poprzez niezobowiązujące rozmówki i droczenie się jest bezsensowna. Muszę w jakiś sposób zachować się profesjonalnie, ignorując jego zaczepki — powinienem przejść do rzeczy, zanim stracę kontrolę i dam się mu otumanić.
— Jesteś podejrzany o morderstwo.
Widać, że jest skonsternowany przez te słowa.
Ale nie mija nawet dużo czasu, a parska śmiechem i na jego twarz wstępuje przenikliwy uśmiech. Jest prawie taki, jakiego go zawsze znałem — cięty, tak cholernie atrakcyjny i olśniewający, przyciągający swoją dominującą aurą wszystkich, którzy tylko na niego spojrzą kątem oka.
Ale jest to tylko chwila, bo bardzo szybko ten obraz zastąpiony zostaje osobą, którą chciałbym kompletnie skreślić ze swojego życia. Pozbyć się wszystkich dowodów na to, że kiedykolwiek istniał. Wyrzucić wszystkie rzeczy, które mi dał. Usunąć jego zdjęcia, numer i nasze wiadomości. Wyciąć wszystkie płaty mojej skóry, których dotykał.
Udawać, że te dwa lata wcale nie przeminęły mi na codziennym rozmyślaniu o cynamonowych tęczówkach i długich rzęsach, których nigdy nie miałem okazji dotknąć.
Zrobiłbym to wszystko, ale i tak nie pozbyłbym się z głowy tonacji rosyjskiego akcentu, a moje ciało nigdy nie zapomniałoby sposobu, w jaki jego miękka skóra ocierała się o moją.
— Czy ty masz mnie za jakiegoś pierdolonego idiotę, Edgar? — Gdy wypowiada (celowo) moje imię, wyraźnie (celowo) się krzywi. — Wiem, i ty także wiesz, że nie potrafisz udawać, że nic się nie stało. I co ty w ogóle tutaj, do kurwy nędzy, robisz? — Podchodzi do mnie. — Zrobiłeś to specjalnie. Doskonale wiem, że chciałeś tutaj przyjść.
Drgają mi mięśnie szczęki. Jest już tak blisko, że mógłbym go uderzyć.
— Uwielbiasz to robić. Zatruwać mi życie swoją obecnością w nadziei, że zwrócę na ciebie uwagę, bo nie potrafisz beze mnie żyć. Obydwoje jesteśmy tego świadomi. I skoro tak bezczelnie mnie obwiniasz o coś, co dobrze wiesz, że nie jest prawdą — pochyla się nade mną — to może porozmawiajmy o tym, czego ty na pewno jesteś winien?
Oddech mężczyzny rozpala moją zmarzniętą szyję.
— Wypierdalaj stąd — syczy zaraz przy moim uchu.
— Nie mogę.
— To wyciągnę cię siłą.
— Jeśli mnie wyrzucisz, to i tak ktoś inny za mnie przyjdzie — mówię spokojnym tonem, próbując ignorować, że mężczyzna specjalnie narusza moją strefę osobistą.
Przeraża mnie, jak dobrze mnie zna.
— Pieprzy mnie to. Nie chcę cię widzieć.
— Mógłbyś ze mną współpracować, bo też nie chcę patrzeć na ciebie dłużej, niż muszę — warczę. — Skończysz z tym pierdoleniem?
— Bo co zrobisz?
Sam nie rozumiem, czemu jestem aż tak uparty i po prostu nie zostawię go w spokoju, skoro im dłużej na niego patrzę, tym bardziej zaczyna się we mnie wrzeć krew. W końcu, czego kompletnie nie planowałem ani się nie spodziewałem, a przecież i tak miałem go przy sobie, jakbym przewidywał przebieg wydarzeń, łapię za pistolet, który mam włożony za pasek spodni. Powoli wyciągam go przed siebie i przykładam końcówkę lufy do jego klatki piersiowej. Naciskam na nią bardziej, a jedyną reakcją mężczyzny jest kolejny szyderczy uśmiech.
— Rany, rany. I co chcesz ze mną zrobić, panie policjancie? — szepcze z kpiną. — Już nauczyłeś się to odbezpieczać?
Od mocnego, kwaśnego zapachu cytryny oraz wody kolońskiej kręci mi się w głowie i robi mi się niedobrze.
Uderzam Artema w twarz z broni, ale mężczyzna (jak mogłem się spodziewać) nawet się nie zatacza. Odskakuje do tyłu ze zdziwienia, ale stoi zupełnie stabilnie, jakbym go tylko uszczypnął. Jego policzek oblewa się czerwienią.
Widzę w nim napływ energii, którą zawsze widziałem jedynie skierowaną na innych, ale nigdy, przenigdy na mnie. Wszystko dzieje się tak szybko, że zapamiętać dokładnie mogę tylko dziki błysk w jego oczach, których brąz napłynął krwistym odcieniem. Nie jestem przez to w stanie się zastanowić nad swoimi dalszymi krokami, bo Artem, w przeciwieństwie do mnie, nie musi myśleć, gdy cokolwiek robi — więc równocześnie nie pozwala mi tego zrobić. Rządzi nam ten sam motyw, ale zupełnie inne popędy. Podczas gdy moje emocjonalne reakcje naznaczam ziarnem racjonalizacji, on — gdy w grę wchodzą uczucia — przechodzi do czystej akcji, od której bije tylko i jedynie mechaniczna, gwałtowna agresja. Dotychczas mi to w jakiś sposób imponowało.
Dotychczas.
Atakuje od razu. Unikam wycelowanego we mnie uderzenia z pięści, cofając się, ale nie ratuje mnie to na długo, a pistolet zostaje wytrącony z mojej dłoni i ląduje w niewiadomym mi miejscu. Artem łapie za kołnierze mojego płaszcza i zaczynamy się szarpać między sobą, walcząc o równowagę, gdy próbuję wyrwać się z uścisku, ściskając jego ramiona z całej siły.
Depcze po moich stopach, zapewne zupełnie nieintencjonalnie. Pcha mnie na ścianę, a jego kolano wbija się w mój brzuch, co normalnie spowodowałoby okropny, przeszywający ból, gdyby nie moje pędzące myśli, skupione w tej chwili na tym, że, o kurwa jasna, on naprawdę chce mi zrobić w tym momencie krzywdę i nie powinnom nawet być zszokowane, skoro to ja zaczęłom. I tak jak moje nocyceptory nie reagują, to reaguje za to coś innego, bo czuję w buzi nutę metalicznej mazi. Jest to posmak na tyle przywracający do zmysłów, że momentalnie, w niespodziewanym tempie prostuję się i odwdzięczam, uderzając go w nos. Z triumfu uśmiecham się, licząc na to, że kolejny uraz mechaniczny na moment go obezwładni.
Ale nie, kurwa, bo to pierdolony Artem.
Rzuca mną na jeden ze stolików. Dosłownie rzuca, jakbym było kawałkiem szmaty. Wydaję z siebie stęknięcie, a moje ciało wygina się w łuk, gdy przechodzi przez nie bolesna ekstaza. Przyciska mnie bardziej do blatu, a jego dłoń owijają się wokół mojej szyi — nie w intencji podduszenia kogoś dla zabawy, a w brutalnej, czystej mierze pozbawienia kogoś tlenu na zawsze. Nic nie robi sobie z moich kopiących go, wierzgających desperacko nóg i wbijających się głęboko w jego nadgarstek paznokci, patrząc mi prosto w oczy przy tym akcie, pławiąc się widokiem mojej uległości, mojego poczucia małości przy nim. Po jakimś czasie czuję, jak kończą mi się zapasy powietrza i nie jestem w stanie zaczerpnąć normalnego, głębokiego tchu.
Tak bardzo chciałem go zabić, a wygląda na to, że zaraz to on zabije mnie.
Poddaję się.
Poddaję się, a Artem chyba to zauważa.
W momencie, gdy już myślę, że dostąpię zaszczytu bycia zabitym z jego rąk, rozluźnia uchwyt. Odruchowo łapię głęboki wdech, aż me płuca oblewa dziwne uczucie świerzbienia. Cała moja szyja pulsuje, próbując na nowo przyzwyczaić się do wolności. Sufit przede mną na zmianę rozmazuje się i odzyskuje ostrość.
Artem jest wciąż pomiędzy moimi udami, pochylony nade mną, opierając się dłonią o stół, zaraz przy mojej głowie.
— Skończyłeś już? — pyta.
Rzucam mu pobłażliwe spojrzenie.
I nie byłobym sobą, gdybym nie wykorzystało tej szansy.
Odbijam się od stołu i pchając go, przewracam nas obydwóch na ziemię. Zaczynam okładać go pięściami po twarzy, oglądając z satysfakcją, jak jego obrzydliwie malinowe usta zostają pokolorowane krwią, a pod jednym z jego okropnych, brązowych oczu tworzy się purpurowy ślad.
Nigdy wcześniej nie pomyślałom o tym, jak wielką przyjemność może mi sprawić pastwienie się nad Artemem.
Łapie moje ramię, zanim uderzam go już któryś, niezliczony raz i przez moją chwilę nieuwagi, tym razem ja kończę z hukiem pod mężczyzną. Ale gdy Artem już ma się odwzajemnić, nagle nieruchomieje. Jego oczy otwierają się szeroko w wyrazie szoku. Patrzy na mnie z góry, zaciskając mocno zęby i jestem pewne, że w tej chwili ma wyjątkową, piekielną ochotę mnie zabić.
Zimny metal krępujący jego nadgarstki najwyraźniej szybko dał mu do zrozumienia, że nie ma sensu, aby dalej walczył.
— Widzisz, jaki z ciebie grzeczny chłopiec?
Uśmiecham się do niego czarująco i wybucham natychmiastowo śmiechem, wyczuwając, jak drży z irytacji.
— Zapominasz czasem, że jesteś tylko człowiekiem. 

  Artem? 
──── 
 [2469 słów: Edgar otrzymuje 24 Punkty Doświadczenia]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz