czwartek, 27 marca 2025

Od Edgara CD Artema — „Sober to death”

Poprzednie opowiadanie

LATO

TW: PRÓBA SAMOBÓJCZA

Puste echo jego głosu obijało się o ściany mojej czaszki, jak nieznośna melodia grająca na ciągłym zapętleniu, której z początku nie mogłom się oprzeć, ale z każdą kolejną sekundą zaczynałom pałać do niej odrazą. Próbowałom wyrzucić z głowy ten dźwięk, ale powracał do mnie po niecałej sekundzie, ilekroć odwracałom od niego swoje myśli.
Czułom się, jakbym popadało w coraz głębszą otchłań, i nie mogłom zaprzeć się rękami ani nogami, tylko musiałom pogodzić się z tym, że nie zdołam się z niej wydostać. Każdy oddech ciążył mi na piersi niczym zbędny balast, jakby organizm kazał mi się go w końcu pozbyć.
Ale moim drugim instynktem było wyciągnięcie telefonu z kieszeni. Przez jakiś moment mój umysł opanował spokój, poczucie pewnej rezygnacji, które sprawiło, że otulające mnie z każdej strony cierpienie złagodniało. Było to uczucie ponętne, wprowadzające w złudzenie, dające ten głupi przebłysk nadziei.
Oriana wyszła z mieszkania w domowych, cienkich dresach i koszulce. Minął prawie miesiąc, odkąd ją widziałem na oczy i pierwsze, co zauważyłem, to trochę inny odcień włosów, jakby nałożyła na nie farbę, ale w trakcie trzymania jej na głowie się rozmyśliła i ją zmyła, przez co nie wyszedł fioletowy, a tylko trochę purpurowy ton.
— Co jest? — spytała na powitanie. — Wiesz, która jest godzina?
Z początku uśmiechała się słabo, ze zmęczeniem i zirytowaniem, ale spoważniała, gdy nie uzyskała odpowiedzi. Usiadła na ławce obok mnie, marszcząc brwi na wyraz mojej zmarnowanej twarzy i momentalnie zacząłem żałować, że do niej napisałem. Zacząłem tak bardzo żałować, że poczułem uwłaczający ucisk w piersi, zwiastujący zamiar ucieczki.
— Chyba potrzebowałem towarzystwa.
Wystarczało to, żeby na moment zamilkła, pozwalając mi skonstruować myśli. Zrobiło mi się jeszcze chłodniej przez to, że siedziała tak blisko.
— Pamiętasz, jak mówiłem ci, że poznałem Artema w barze? To nie była do końca prawda.
Słysząc jego imię, zazwyczaj wzdychała bądź przewracała oczami, ale tym razem, przez nagłe wspomnienie o mężczyźnie, tylko rzuciła mi ponaglający wzrok.
— Kłamałeś… w czymś takim?
— Bo zanim go bardziej poznałem, to go śledziłem dłuższy czas — rzuciłom takim tonem, tak formułując to zdanie, jakbym właśnie jej podawało cholerny przepis na babeczki, przez co zdecydowanie nie odebrała tych słów z powagą. — Dziwisz się, że kłamałem?
Ewidentnie nie odebrała ich z powagą.
— Nie wiem, po prostu — wymamrotałom trzęsącym się głosem, nie wiedząc, co ja, do cholery, robię — nie wiem, o czym wtedy myślałem. Wydawał mi się cholernie interesujący, wiesz? Chodził do tej samej biblioteki i niekiedy go widywałem. Potem przestałem go obserwować tylko tam. Zacząłem za nim chodzić.
Czemu moje słowa muszą brzmieć tak niepoważnie, jakbym się z tego śmiał?
— Zorientowałem się szybko, że jest ktoś, kto robi to samo, co ja. Jego była. Też mnie zobaczyła. Umówiliśmy się, że Artem nie dowie się o tym, co robi, jeśli mi pomoże — zaciąłem się, przełykając ślinę — i potem to ona wykorzystała mnie.
Przerwałem, ale nie chcąc wchodzić w szczegóły, o które Oriana z pewnością by zaczęła pytać, znowu mówiłem, co tylko mi przyszło na język.
— Powiedziała mi, gdzie pracuje i jaki ma grafik dnia, więc mogłem go obserwować w każdej wolnej chwili. Mówiła też, co lubi, żebym mógł udawać, że mam z nim jakieś wspólne tematy. Dziwię się, że potem nie robiło mu różnicy, gdy się okazywało, że wcale nie lubię tych samych rzeczy. Wykorzystałem ją w końcu, aby go chamsko pozaczepiała, bym potem pomógł, czym zwróciłem na siebie jego uwagę. I wtedy właśnie z nim skleiłem jakąś normalną rozmowę. — Uśmiechnąłem się słabo. — Najwyraźniej mu o wszystkim powiedziała, bo się dowiedział. Jestem pewien, że widziała nas w barze i jak potem idę z nim do domu.
— To najgorszy żart, jaki wymyśliłeś do tej pory.
Po patrzeniu na mnie dłuższą chwilę zorientowała się, że to, co mówię, nie jest w żadnym stopniu żartem. Skrzywiła się z politowaniem, choć równocześnie nie wyglądała na zdenerwowaną. Bardziej na zawiedzioną.
— Co ja mam ci, kurwa, na to odpowiedzieć? Wiesz, jak to brzmi? Czemu mi o tym mówisz? — wysyczała na jednym wydechu.
Nie odpowiedziałem, bo nie znałem odpowiedzi na żadne z tych pytań. Te słowa były jak ostateczny cios w serce, dający mi do zrozumienia, że nie ma już odwrotu, że nie będzie żadnego sensu w niczym, co zrobię, że zapewne szukałem poklepania po głowie z jej strony, bo jej ufałem, a w zamian otrzymałem uderzenie ze strony rzeczywistości.
I nie tylko, bo niespodziewanie kobieta uderzyła mnie w twarz z otwartej dłoni, sprawiając, że mój słaby uśmiech zniknął na dobre.
— Jesteś żałosny.
Serce zabiło mi mocniej na te dwa słowa. Zeszła z ławki, a ja wstałem za nią dopiero gdy otrząsnąłem się z ataku. Szybkim krokiem do niej podszedłem i złapałem za ramię, ale otrzymałem w odpowiedzi szorstkie odtrącenie.
— Przestań wplątywać w swoje chujowe życie inne osoby — warknęła. — Samo istnienie przy tobie jest uciążliwe. 

 
Nie zapaliłom żadnego światła, gdy wróciłom do mieszkania. Zrzuciłom z siebie tylko buty, nie roznegliżując się z reszty ubrań.
W lodówce była jeszcze cała zawartość wódki, choć nie pamiętałom dokładnie, skąd ją miałom i jakim cudem pozostała nieruszona. Wyjęłom butelkę, ruszyłom do salonu i otworzyłom szufladę w komodzie. Przez krótki moment wpatrywałom się opakowania z różnymi nazwami, aż nie wzięłom ostatnich pudełek alprazolamu, jakie mi zostały po ostatnim czasie. Usiadłom na kanapie, wsłuchując się w głuchą ciszę pustej, małej kawalerki i wpatrując w swoje przyciemnione odbicie w wyłączonym ekranie telewizora. Nie mogąc znieść swojego widoku, odchyliłom głowę do tyłu, lecz podziwianie sufitu wydawało się równie dobijające przez pękającą gdzieniegdzie, białą farbę.
Pieprzona Oriana.
Powinnom włączyć jakąś muzykę, uczynić tę chwilę romantyczną, ale w środku wiedziałom, że życie w ciągłej fantazji, nawet podczas śmierci, musi dobiec końca. Ciągła symulacja, którą tworzyłem w swojej głowie, teatr, w którym tak szalenie grałem, nie były nic innym jak próbą tłumienia rzeczywistości, w jakiej żyłem i która, tak czy inaczej, co jakiś czas do mnie docierała.
To wszystko jej wina.
Wsłuchiwałom się w tę brutalną, nieskłamaną niczym ciszę tak długo, aż do moich oczu zaczęły napływać łzy. Było to na tyle niespodziewane, że zaczął wydawać się ze mnie dźwięk przypominający wpół płacz i wpół histeryczny śmiech.
Idiota. Kretyn.
Wstałom, podniosłom telefon ze stołu, podłączyłom go do głośników i puściłom rockową muzykę tak głośno, by mogła zagłuszyć moje ewentualne myśli czy krzyki, gdybym się rozmyślił. Pozostało mi mieć nadzieję, że sąsiedzi to zniosą i nie zaczną dobijać mi się do drzwi. Nie sądziłom nigdy, że umrę przy Deftones, co mnie rozśmieszyło (i dobiło) jeszcze bardziej.
Połknąłem tabletki. Najpierw kładąc na język jedną, potem drugą i trzecią, dopiero później siląc się na zażycie pozostałych. Z trudem popiłem pozostałą porcję leków alkoholem, omal się nie krztusząc przez twarde brzegi pigułek. Obrzydliwy smak zbyt dużej ilości alkoholu i gorzkość pastylek wstrząsnęły mną, ale mimo tego, piłem dalej, z chwilowymi przerwami, aż mój przełyk odmówił współpracy, blokując dalszy dostęp do żołądka.
I czekałem.
Po prostu czekałem. Były to najgorsze, jakich kiedykolwiek doświadczyłem, minuty oczekiwania na to, co doskonale zdawałem sobie sprawę, że miało nadejść — dłużące się w nieskończoność, jakby tak naprawdę było to paręnaście godzin. I ta świadomość była w tym wszystkim najbardziej uwłaczająca, ale nie czułem się zaniepokojony. Wręcz przeciwnie. Nie było we mnie naturalnego, zwierzęcego instynktu, który nagle by się obudził i walczył o przetrwanie.
Pieprzony Artem.
Zaczęło mi być zimno.
Nie, nie jestem tchórzem.
Moje ramiona okryły się potem i dreszczem. Choć muzyka wciąż grała, miałem wrażenie, że słyszę przepływ krwi we własnych żyłach.
Nie jestem obrzydliwym kłamcą i manipulatorem.
Wszystkie moje palce zdrętwiały.
Powinnom zrobić to na jego oczach.
Zacząłem powątpiewać w moją zdolność do pojmowania upływu czasu w tym usypiającym stanie, bo przymknąłem oczy i szeroko je otworzyłem dopiero wtedy, gdy dziwny impuls obudził się w moim ciele, gdzieś bardzo, bardzo głęboko. Nie był to do końca ból i nawet nie budził on uczucia dyskomfortu, a bardziej jego wystąpienie jakby chciało mi jedynie coś wskazać, jednak nie potrafiłem zlokalizować jego źródła.
Przyłożyłom dwa złączone palce w miejscu pod szczęką i sprawdziłom swój puls.
Raz. Dwa. Trzy. Cztery. Pięć…
Norma. Rozpocząłem obliczenia od nowa, czując intensywny, podskakujący bodziec pod opuszkami palców.
Raz. Dwa. Trzy. Czte… Nie, jednak zbyt wysokie.
Zaczęło się. A ja już wiedziałem, co przypomina to dziwne uczucie i gdzie się znajduje. To tak, jakby wszystkie moje narządy zaczęły się kurczyć. Skupiłom się na tym rozsadzającym, obejmującym całą powierzchnię skóry, mięśni i kości bodźcu, przemieszczającym się w tę i we wtę, pulsującym na coraz większą odległość.
Nietrzeźwość mieszała się we mnie z działaniem psychotropów. Rzeczywiście, czułem się prawie jak pijany, tylko po prostu ze stokrotną intensywnością, bijącym nierównomiernie sercem, obrazem nie tylko rozmazującym, ale i dwojącym się w oczach, z poczuciem bezwładu w ciele i z palącym, rozgorączkowanym czołem i polikami. Kilka minut trwałem w tym rozkosznie porażającym epizodzie, aż nie zaczęło mi się źle oddychać. Zaczęło dzwonić mi w uszach. Nie słyszałem już muzyki.
I wtedy to wewnętrzne uczucie rozlało się, obdarzając mnie ogromnym bólem.
Wstałem nagle z kanapy. Zbyt nagle. Cały świat zawirował przed moimi oczami i obaliłem się, uderzając łokciami i kolanami o ziemię. Najpierw zaczęły mrowić mi stopy, a po chwili całe nogi. Zacisnąłem zęby, oddychając głęboko, niespokojnie i nierównomiernie. Nie wiem, jak długo tak leżałem i próbowałem się podnieść, gdyż organizm nie chciał mnie słuchać, nagminnie przyciągając mnie do podłogi za każdym razem, gdy udawało mi się podnieść głowę nad poziom stojącego obok stołu, a czołganie się uczyniłoby mnie istotą jeszcze żałośniejszą, niż zawsze byłem. A fakt, że się tym przejmowałem, że w ogóle mi to wpadło do głowy — to dopiero było wyjątkowo żałosne.
Jestem tchórzem.
Wyrwałom telefon z kabla podłączonego do głośników.
Jeśli ode mnie nie odbierze, będę martwy.
Mogłobym zadzwonić do każdego, nawet na ten cholerny ambulans, ale nie, trybiki w mojej głowie najwyraźniej stały już nie przy swoich miejscach, tworząc swoimi poprzestawianymi narożnikami i krawędziami niepasującą do siebie układankę i nie mogły uruchomić mechanizmu, który nazywa się myśleniem. Zaczęłom siarczyście przeklinać same siebie w głowie, jak i na głos, że zachciałom dzwonić akurat do niego. Z trudem odblokowałom telefon, odszukując numer, zakopany pod milionem innych. Głębokie wdechy przynosiły krótką ulgę, jednocześnie wywołując szmer w moich płucach. Gdy usłyszałom nawiązany sygnał i coś powiedziałom, mój głos wydawał mi się zniekształcony, jakby należał do zupełnie innej osoby.
— Halo? — Odezwał się po drugiej stronie. Mogłem aż usłyszeć w jego tonie, jak marszczy z zastanowienia czoło. — Jesteś pijany?
Zaśmiałbym się z powodu bardzo ironicznych okoliczności, gdyby nie to, że właśnie umierałem. Wargi mi drżały, utrudniając zrozumiałe zaartykułowanie głosek. Z każdą sekundą moje ciało coraz bardziej odmawiało funkcjonowania, dając sygnały, że jeśli zaraz czegoś nie zrobię, to się wyłączy na zawsze.
— Możesz… do mnie przyjść? — jęknąłem do słuchawki. Kręciło mi się w głowie. — Chyba… potrzebuję pomocy.
Długa cisza. Tylko tyle. I tylko tyle najwyraźniej wystarczało.
— Będę niedługo.
Nie zwróciłem uwagi na to, czy się rozłączył czy nie, bo telefon sam wypadł mi z ręki.
Bolało.
Bolało.
Bolało.
Bolało.
Bolało.
Bolało.
Bolało.
Bolało.
Tak cholernie bolało.
Moje serce spowolniło swoją akcję, aż w końcu zatrzymało się na trwający wieczność moment, co napełniło mnie paniką, którą nie sądziłem, że jest zdolny odczuwać człowiek.

 
Bijące w oczy, wywołujące tępy ucisk w głowie, białe światło rzuciło mi się w oczy, co nastąpiło zaraz po usłyszeniu pikających odgłosów i wyczuciu charakterystycznego zapachu środków czyszczących oraz dezynfekujących. Ilość bodźców napływająca do mojego organizmu równocześnie, po długim czasie odłączenia od realności, wywołała pewien rodzaj szoku, przez który z opóźnieniem doszło do mnie, gdzie się znajduję i że przy moim łóżku siedzi Gerard.
Jego jasne włosy opadały mu na czoło, gdy pochylał się nad książką. Odłożył ją na stolik, zauważając po chwili, że otworzyłem oczy i się w niego wpatruję.
— Brawo, powróciłeś do świata żywych — powiedział jako pierwsze, a na drugie dodał: — Jesteś idiotą.
Głęboki głos mężczyzny zadudnił mi w głowie. Poruszyłem palcem u ręki, a potem całą dłonią. Podniosłem całe ramię, mając wrażenie, że jestem sparaliżowany, gdyż nie czułem, żebym w ogóle wykonywał ten ruch. Dopadło mnie ukłucie lęku na irracjonalną myśl, że to ciało nie należy do mnie, że może moja dusza odrodziła się i przeniosła na inną osobę, do której musiałem się na nowo przyzwyczaić.
— To dla mnie niesamowite, jak bardzo nie potrafisz się zabić, nieważne jak bardzo przy skraju życia i śmierci jesteś. — Pokręcił głową, a te słowa uzmysłowiły mi, że jestem w swojej własnej skórze. — Hej, następnym razem do mnie nie dzwoń. Co ja jestem, twój numer alarmowy?
Przez moje ciało przelała się następna fala bólu.
Nie wiedziałem wtedy, że będzie boleć do końca życia.

 
Koniec wątku Edgara i Artema. 
──── 
 [2036 słów: Edgar otrzymuje 20 Punktów Doświadczenia]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz