Są pewne rzeczy, które każdy czasem chce zrobić, wpadające do głowy głupoty, przed wykonaniem których powstrzymuje nas milion wymówek: a to nie ma czasu, jednak stwierdza się, że to głupie, nie chce się wydawać pieniędzy… albo po prostu zbyt boi się wykonać pierwszy krok i dać sobie prezent od siebie dla siebie. Terry stoi więc przed pozornie łatwym wyborem, głównie pchany dziecięcą ciekawością i chęcią spróbowania czegoś nowego (zaszczepioną w nim radą jego przyjaciółki, a raczej dwiema radami, które brzmiały: “spróbuj czegoś nowego, korzystaj z życia!” oraz “nie masz psychy”), a także powstrzymywany tylko własną niepewnością i brakiem zaufania do obiecywanej skuteczności wszelkich spirytualistycznych praktyk. Pewnie większość osób na jego miejscu stwierdziłaby, że przecież nie ma niczego do stracenia, ale Terry wcale tak nie uważa, o nie. Tak naprawdę ma wiele do stracenia, bo jeśli się ośmieszy, to już nigdy nikt nie spojrzy na niego w tym obozie tak samo, sam wypchnie się w oślepiające światło reflektorów i w usta plotkarzy, spełniając tym samym wszystkie swoje największe koszmary. Każdy jego błąd, który wywoływał w nim przygniatającą go falę zawstydzenia, a w najgorszych przypadkach nawet niewyjaśnione i bezpodstawne wyrzuty sumienia, mocno odbijał się na tym, co myślał, że sądzą o nim inni półbogowie, tak jakby oni przejmowali się nim bardziej niż on sobą. Przejmowanie się zdaniem innych w przypadku Terry’ego potrafi wspinać się na nieosiągalne przez nikogo innego poziomy, wspomagane tendencją chłopca do dopowiadania sobie wszystkich najgorszych rezultatów, nie zważając na żadne okoliczności łagodzące (ani na to, że wszyscy zapewniają go o niepoprawności jego założeń). Od zawsze wolał przemykać się wszędzie jak duch, nie zwracając na siebie uwagi innych osób, pozostawać gdzieś na pograniczu, co najwyżej przyglądając się innym osobom, które, w przeciwieństwie do niego, naprawdę starały się jak najlepiej wykorzystywać oferowane im przez życie dobra.
Dlatego Terry (czego wszyscy mogli się po nim spodziewać), po długim namyśle decyduje się jednak odpuścić, pogrzebać swój pomysł razem z ciekawością bardzo, bardzo głęboko na peryferiach swojego umysłu oraz najlepiej o nich zapomnieć (oczywiście jego mózg i tak będzie mu podsuwał wszystkie niewykonane pomysły i niedokończone koncepty, prześladując go i wmawiając mu jego nieudolność). Tylko czasem, gdy kątem oka zauważa dzieci Hekate, trochę za długo wbija w nie swoje spojrzenie i odwraca je gwałtownie, obracając głowę w przeciwną stronę.
Oczywiście do czasu, bo cóż to byłby za świat, gdyby pech nagle nie zdecydował, że będzie go prześladować (co uparcie robi już od trafienia chłopca do obozu). Nie, żeby wcześniej go nie dręczył, ale im starszy jest Terry i im mniej ma prywatności oraz miejsca dla siebie (bogowie, przeklnijcie te okropne domki), tym mocniej pech się do niego przykleja. Jego łapska chwytają Terry’ego niespodziewanie, znienacka i bez pozostawienia mu choć odrobiny czasu na przygotowanie się i przemyślenie swoich działań.
Pewnego dnia, gdy wzrok Terry’ego na parę sekund za dużo blokuje się na pewnej fioletowej czuprynie, ta niestety również zwraca na niego uwagę. I to już za dużo, żeby Terry potrafił komfortowo odwrócić wzrok i odejść w swoją stronę (choć raczej nikt nie robi tego komfortowo, a raczej w mniejszym lub większym poczuciu zawstydzenia, ale wiadomo — nie zrobiłby tego nawet niekomfortowo). Na zbyt długą chwilę zamiera w bezruchu, w niezdecydowaniu, zatrzymany pomiędzy jednym oddechem a drugim, zbyt zaskoczony, żeby zareagować od razu. W gratisie dostaje od losu nagły zastrzyk stresu, który miesza mu w głowie, spowalniając bieg jego myśli, wzmagając drżenie rąk i przyśpieszając bicie serca. Nie chce wyjść na wariata, który się na kogoś gapi (pewnie nie przyszłoby to nikomu przez myśl), nie chce sprawić dziwnego pierwszego wrażenia (przy czym wydaje mu się, że już to zrobił i nie ma dla niego ratunku) i absolutnie nie ma pojęcia, co innego może zrobić, oprócz podejścia do córki Hekate i, jak gdyby nigdy nic, zapytania jej o to, o co zdecydował, że nigdy jej nie zapyta. Postępuje wbrew sobie, wbrew swoim instynktom, a to coś, czego nienawidzi najbardziej na świecie i w dodatku mu to totalnie nie wychodzi. Nigdy.
— Stawiacie karty tarota? — mówiąc to, przy okazji automatycznie miga, na czym zazwyczaj kończy się jego wieczna niewiedza, co ludzie robią z rękoma, gdy ze sobą normalnie rozmawiają.
Po czym zdaje sobie sprawę z tego, że się nie przywitał, że ani me, ani be, tylko od razu wyjechał z randomowym pytaniem, nad którym może i zastanawiał się przez długi czas, ale przez to, że tak długo wylegiwało się w jego głowie, straciło całą naturalność i dla chłopca zabrzmiało niemożliwie głupio. Chociaż, czego innego mógł się po sobie spodziewać? Tylko niezręcznie wyrzuconych z siebie słów, które na szczęście tym razem przybrały poprawny kształt, zgodny z gramatyką, co w sytuacjach stresowych wychodzi mu zaskakująco rzadko.
Dziewczyna przez chwilę wygląda na nieco zdezorientowaną (Terry dopowiada sobie, że niewiele osób pyta ją o coś takiego i czuje się przez to minimalnie gorzej), ale zaraz odpowiada z uśmiechem:
— Owszem, to jedna z… powiedzmy, naszych usług.
I tyle, żadnego pytania, czy chciałby z niej skorzystać, nic w tym stylu, czyli ślepa uliczka dla Terry’ego, wypowiedź, na którą zdecydowanie powinien jakoś odpowiedzieć, ale nie potrafi znaleźć żadnego punktu zaczepienia, dzięki któremu jego słowa nie brzmiałyby nienaturalnie i nietaktownie. Myśli za dużo, zdecydowanie za dużo, próbując dobrać odpowiednie słowa w sytuacji, w której tak naprawdę nie musi się aż tak starać, bo nikt go nie zabije za jedno złe słówko.
— Bo… chyba zainteresowany — Zacina się na moment, jego dłonie zamierają w powietrzu, po czym najpierw miga, a potem mówi dalej — byłbym. Zainteresowany.
(Powinien popracować nad umiejętnością komunikacji z ludźmi).
Violet?
───
[902 słowa: Terry otrzymuje 9 Punktów Doświadczenia]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz