WIOSNA, ROK TEMU
W głowie pana Grupowego znajduje się dokładnie zero (momentami pół) myśli i przez chwilę po prostu gapi się na Luciena, podczas gdy jego resztki szarych komórek desperacko próbują przetworzyć jego słowa. Tyle dobrze, że oczy Arnara nie zaczęły go jeszcze piec od wzbierających w nich łez zażenowania, jedynie kąciki jego ust drżą w dziwnym półuśmiechu, który chyba chce przemienić się w pełny uśmiech, ale Arnar uznaje, że byłoby to bardzo nie na miejscu, uśmiechać się w takim momencie. Czuje się zupełnie jak w sytuacji, w której za nic nie może się śmiać, ale właśnie przypomniał sobie najzabawniejszy żart, jaki kiedykolwiek usłyszał i powstrzymanie się od wybuchu śmiechu wymaga wszystkich jego sił.
— Żebyś wiedział — mruczy stosunkowo normalnym (tylko trochę skrępowanym i drżącym) tonem — ale więcej mnie tak nie nazywaj — ostrzega Luciena i miało wyjść bardziej zabawnie, niż surowo, ale po nim zawsze trudno stwierdzić, co właściwie miał na myśli.
— Po prostu o tym zapomnij — mamrocze Lucien, a jego mózg urządza mu skręcający jego wnętrzności pokaz slajdów z momentu, gdy stwierdził, że “ładny” to “miły” po francusku. Czuje się zdecydowanie zbyt podobnie do tego, jak czuł się wtedy.
Arnar pozwala sobie na głupawy uśmiech, ale na rzecz stanu psychicznego Luciena powstrzymuje się od komentarza. Rzeczywiście prowadzi go w szeroko pojęte “gdzieś” i jedyne, co wie, to że planuje z daleka ominąć domek jedenasty (co tak właściwie w pełni nie wyklucza jakiejś formy hazardu, bo Arnar bez talii kart w kieszeni jest jak harcerz bez szyszek pod namiotem), a poza tym nie planuje mówić Lucienowi, gdzie właściwie zmierzają. Z jednego, prostego powodu: faza wymyślania dobrego miejsca nadal jest w toku. Ubierając to w zgrabniejsze i łatwiejsze do przyswojenia słowa, Arnar nie ma bladego pojęcia, co robi, czemu to robi i jaki jest jego cel, jak zresztą w większości przypadków, gdy decyduje się cokolwiek zrobić. Lucien powinien był się już do tego przyzwyczaić, bo życie z Arnarem raczej wygląda tak, że razem z nim miotasz się po ciemnym pomieszczeniu z opaską przewiązaną na oczach, a w duchu modlisz się, że wszystko będzie dobrze. Co będzie dobrze? Coś na pewno, ale za nic nie możesz przypomnieć sobie, co.
— Ej, ale może ja serio chcę grać w karty — rzuca Lucien, przerywając ciszę, która na moment zapadła między nimi.
— W co? W uno? — Arnar trochę szyderczo uśmiecha się pod nosem.
— Znam też inne gry. — upiera się Lucien, a uśmiech Arnara tylko się poszerza.
— Makao?
— Na przykład. — Ton Luciena do złudzenia przypomina ton dziecka, które uparło się, że to ono ma rację i nic tego nie zmieni.
— Makao to takie uno, ale gdy nie masz kart do uno, idioto.
To skutecznie zamyka Lucienowi usta. Przynajmniej… przynajmniej wszystko jest jak dawniej, prawda? Jak wtedy, gdy obchodzili wszystkie swoje uczucia na około i skupiali się na tym, żeby bezsensownie droczyć się i rozmawiać na tyle płytkimi półsłówkami, by tak właściwie w ogóle nie rozmawiać, a potem załamywać się nad tysiącami niedopowiedzeń, które przykleiły się do nich na stałe. Arnar wyraźnie czerpie dziwną przyjemność z tego, że nie mówi Lucienowi wszystkiego, jakby to była jego własna, osobista gra, w którą nigdy nie przestaje grać.
— Myślisz, że żółty by ci pasował? — Ni stąd, ni zowąd z ust Arnara ucieka pytanie, które miał zamiar zadać sobie sam w myślach, ale w ciągu tego procesu coś poszło nie tak. Mistrzowsko udaje, że od początku miał zamiar to powiedzieć i powiedział to bardzo naturalnym tonem, a nie jak słaby aktor, który w dniu premiery wciąż ma problem ze spamiętaniem swoich kwestii.
Lucien marszczy brwi, nagłe pytanie zaskakuje go jeszcze bardziej, niż powinno. Przez moment próbuje jakoś połączyć fakty, ale nieszczególnie mu się to udaje. W końcu wydusza z siebie zacinając się niepewnie:
— W sensie… No, chyba… chyba tak? Ale…
— Super — przerywa mu Arnar, który wydaje się być niesamowicie z siebie zadowolony. Zadowolony z czegoś, co istnieje tylko w jego głowie i najwyraźniej ma jakiś związek z kolorem żółtym. — To przydaj się do czegoś i nazbieraj mi mleczy.
— Mleczy?
— Mhm, takich z długimi łodyżkami.
I bez zbędnego tłumaczenia puszcza dłoń Luciena, żeby zerwać dwa najbliższe, jaskrawo żółte kwiaty. Po czym zerwać kolejne, i kolejne, dziwny bukiet składając w jednym miejscu na trawie. Lucien, nie bez ociągania się, zaczyna mu w tym pomagać i już po chwili Arnar siedzi pochylony nad chwastami, próbując sobie przypomnieć, przez jaką dziurkę trzeba przeciągnąć łodyżki, żeby wszystko w miarę trzymało się kupy. Szybko kończy z nieco lepkimi od białego, gorzkiego płynu palcami, a uśmiech na jego twarzy igra ze skupieniem i koncentracją, które rzadko można u niego zaobserwować.
— Robisz koszyk? — pyta Lucien, gdy stwierdza, że już nazbierał dużo za dużo mleczy i dosiada się do niego obok kupki kwiatów. To, co trzyma Arnar nie przypomina mu niczego, co według niego mogło wyjść spod jego palców. Albo po prostu Lucien odmawiał świadomości, że Arnar potrafi robić coś więcej od wciągania dzieci w hazard.
— Koszyk? Z kwiatów? — Unosi brwi w niedowierzeniu, że takie przypuszczenie mogło w ogóle pojawić się w czyjejś głowie, a już zwłaszcza w głowie Luciena.
— Tak to wygląda. — Wzrusza ramionami, spod przymrużonych powiek obserwując to nieco bezkształtne coś, co rozciąga się na kolanach Arnara. — Po tobie można było się tego spodziewać. W sensie, że zabierasz mnie na jakieś odludzie, żeby razem pleść koszyki.
— Zawodzisz mnie. Jesteś piekielnie niedomyślny — stwierdza Arnar, ale nie mówi mu, czym w takim razie jest jego domniemany koszyk. Lucienowi skończyły się pomysły, albo po prostu skończyła się jego umiejętność myślenia, gdy jego umysł skupia się na tym, że gdy siedzą w ten sposób, ich kolana prawie się ze sobą stykają, i gdyby nie te głupie mlecze, to może… może nie zachowywałby się jak zaślepiona własnym zauroczeniem nastolatka (bardzo chciałby przestać porównywać się do tego gatunku człowieka). Raczej nie, ale zawsze warto mieć nadzieję. — Nie patrz przez chwilę — Arnar ostrzega Luciena i gdy ten posłusznie zamyka oczy (stwierdzając, że pytanie po co i dlaczego nie ma najmniejszego sensu), Hermesiak przez chwilę męczy się z chęcią sklejenia swojej robótki klejem, bo na śmierć zapomniał, jak się to kończyło.
Po chwili mrożącego krew w żyłach przerażenia, że jednak nic mu nie wyjdzie, udaje mu się jakoś zrobić ze swojego kwiecistego łańcucha obręcz, która prawdopodobnie nie rozpadnie się w ciągu pięciu minut, a przynajmniej Arnar ma ogromną nadzieję, że tak nie będzie. Już po chwili Lucien może poczuć płatki kwiatów łaskoczące go w uszy i dłonie Arnara poprawiające mu włosy.
— Oto twój koszyk — oznajmia Arnar, z dumą podziwiając swoje dzieło (albo podziwiając coś innego, ciężko stwierdzić).
— Zrobiłeś mi… wianek? — Lucien delikatnie dotyka pierścienia z kwiatów, który leży na jego głowie niemal idealnie. Może jest trochę za duży.
— Okej, jeśli serio wolisz grać w karty, to możesz go wyrzucić — Natrój Arnara momentalnie się zmienia i chłopak natychmiastowo markotnieje, jak balon, z którego spuszczono powietrze — ale się starałem. Poza tym, żółty serio do ciebie pasuje. — Prawie dodaje: “a to był bardzo długi eksperyment mający na celu sprawdzenie tego”, ale jego nadzieja na nieco inną reakcję Luciena w porę zamyka mu usta.
Lucien?
────
[1149 słów: Arnar otrzymuje 11 Punktów Doświadczenia]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz