Poprzednie opowiadanie
Sacnite spokojnie siedziała w autokarze, który jadąc, telepał pasażerami na wszystkie strony. Ona jednak nie zważała na niewygody i dzieląc siedzenie z dwójką innych osób, uparcie wpatrywała się w widoki za szybą. Plecak, który trzymała na kolanach, niebezpiecznie podskakiwał, od czasu do czasu uderzając ją w brodę.
— Co twoja matka powiedziała, gdy się dowiedziała? — Sacnite, pytając Jesúsa, nawet nie odwróciła głowy w jego stronę. Z wyczekiwaniem wypatrywała celu podróży, obawiając się, że się spóźnią. Przycisnęła nos do szyby, która od jej oddechu natychmiastowo zaparowała.
— Przyjedzie po mnie jutro. Obawiam się, że mogłem w jej sercu zapalić ogień gniewu, aczkolwiek łudzę się, że do końca dzisiejszego dnia ochłonie.
Sacnite milczała chwilę, przywołując w myślach chwilę, gdy nauczyciele wyciągnęli jej przyjaciela ze schowka na bagaże. Nadal do końca nie wierzyła, że Jesús zdecydował się pojechać z nimi na gapę, podejmując tak wielkie ryzyko, i to po to, by zobaczyć jej start w zawodach.
,,Muszę wygrać, by go i siebie samą nie rozczarować’’ — postanowiła w myślach Sacnite, powolnym ruchem palca rysując na zaparowanej szybie symbol medalu. Nie odwracając wzroku, uważnie obserwowała, jak narysowana odznaka zanika.
— Będziesz do niej dzwonił, by wyjaśnić sprawę?
Dopiero po zadaniu drugiego pytania oderwała wzrok od szyby, kierując spojrzenie na Jesúsa.
— Me serce nie czuje takiej potrzeby.
Sacnite wzruszyła na to ramionami, w środku czując coś na wzór niepokoju zmieszanego z podziwem. Na jego miejscu nie byłaby w stanie nie próbować po swojemu wyjaśnić sprawy. ,,Przede wszystkim ja nie wpakowałabym się do autokaru na gapę.’’
— Może udałoby ci się wynegocjować zostanie na drugi dzień zawodów. Fajnie by było, gdybyś patrzył na cały mój sukces, a nie tylko jego część.
— Zaapeluję z prośbą do rezerwowych. Być może uda im się streamować drugi dzień rozgrywek.
Na te jesúsowe słowa siedząca pomiędzy nimi czarnowłosa dziewczyna, Ana María, jedna z rezerwowych, zmarszczyła brwi, posyłając chłopakowi niezadowolone spojrzenie. Widocznie nie przypadł jej do gustu zaproponowany plan.
Sacnite na nowo wbiła wzrok w szybę, obserwując zmieniające się widoki. ,,Jestem pewna, że za niedługo będziemy na miejscu.’’
Przeczucie nie zawiodło. Nie minęło nawet dwadzieścia minut jazdy na wybojach i słuchania zażartej kłótni kolegów siedzących z tyłu na temat smaku chipsów, a już nauczyciele zakomunikowali, iż dotarli bezpiecznie na miejsce.
Autokar powoli wtoczył się na maciupeńki parking przed obrośniętym roślinami motelem. Wśród dzieci zawrzało; wszechobecny był hałas przekrzykujących się nastolatków, którzy za wszelką cenę chcieli już wyjść z busu. Wychowawcy próbowali przywrócić porządek w grupie, lecz jak na razie ich zabiegi odniosły marny skutek.
Rozemocjonowana dotarciem na miejsce Sacnite wstała z siedzenia, zarzucając na ramię plecak. Przy tym przez przypadek nadepnęła na stopę Any, która natychmiastowo poderwała się do góry z sykiem.
— Dlaczego po mnie depczesz? Ja też tutaj jestem, jakbyś zapomniała — wymruczała po hiszpańsku Ana, łapiąc się za but, na którym został ślad po podeszwie brązowowłosej.
Sacnite, zaczynając przeciskanie się przez tłum rówieśników, odwróciła się z żartobliwym błyskiem w oku.
— ¡Aguas! Hay una serpiente justo al lado de tu pie — odpowiedziała natychmiast, obdarzona meksykańskim poczuciem humoru. Kontynuując przeciskanie się do wejścia, zaśmiała się pod nosem, widząc, jak Ana María podskakuje.
— ¿Deveritas? — zwróciła się do Jesúsa Ana, która od zawsze brała wszystko zbyt dosłownie, przez co rówieśnikom szczególnie mocno przypadła do gustu jako obiekt żartów.
Chłopak, z prostą i dobroduszną naturą, bez najmniejszego zawahania wyprowadził dziewczynę z błędu.
— Chiste, Ana, chiste — odpowiedział najprościej, jak się dało, choć nie mogło umknąć niczyjej uwadze, że kąciki jego ust powędrowały do góry. Tylko Ana byłaby w stanie uwierzyć w węża pełzającego po autokarze.
— Taa, jasne, oczywiście, że żart — odburknęła czarnowłosa, której nagle zaczęło się śpieszyć do wyjścia. — Ale co jak co, esos zapatos son muy padres, więc żeby nikt mi po nich więcej nie deptał.
Akurat w tym Ana się nie myliła. Jej buty rzeczywiście były fajne, ale nawet one nie były w stanie dać gwarancji bycia na zawodach kimś więcej niż rezerwową.
***
Cała grupa miała dwie godziny, by wypakować swoje bagaże i zapoznać się ze swoim pokojem. Każdy uczestnik zawodów okazywał swoje rozczarowanie, które jednak, jak za dotknięciem magicznej różdżki znikało z dziecięcej buzi, gdy tylko oczy napotkały minę nauczycieli.
Sacnite i Jesús, ku niezadowoleniu Any Marí, dostali pokój jedynie we dwójkę — w dodatku jedyny na parterze. Nauczyciele wraz z resztą grupy zajęli pierwsze piętro, przez co nie mieli zbyt dużej kontroli nad Sacnite i jej przyjacielem, co całkiem im pasowało. Na tym jednak plusy się kończyły, gdyż mottem przewodnim architekta, który planował rozkład pomieszczeń w tym motelu najpewniej było ,,Małe rzeczy są wielkie’’, tak więc pokój oferował jedynie wypaloną żarówkę, jaskrawe tapety w kwiatki, dwa najprostsze dziecięce łóżka, które były zaprojektowane prawdopodobnie dla siedmiolatka, gdyż Jesús, kładąc się na jednym z nich, nie był w stanie ścisnąć się tak, by całe jego ciało zmieściło się na materacu. W związku z tym jego nogi wystawały za łóżko, dyndając w powietrzu. W rogu pokoju stało stare krzesło, wzbudzające w człowieku litość od samego patrzenia na nie. Nie mieli też szafy, a jedna komoda, kto by się spodziewał, nie wystarczyła na rzeczy jednej osoby, a co dopiero dwóch. Wobec tego Sacnite postanowiła się nie rozpakowywać, a jedynie przygotować sobie strój startowy.
Właścicielką motelu była starsza pani, która, jak na gust Sacnite, była podejrzanie nadopiekuńcza w stosunku do obcych dzieci.
— Puk puk! — zawołała staruszka ochrypniętym, acz słodkim głosikiem, dziesięć minut po wejściu nastolatków do pokoju. — Proszę, kochani, to coś do schrupania.
Nawet nie czekając na odpowiedź Sacnite czy Jesúsa, starsza kobieta wepchała się do pokoju, ukazując dzieciom talerz ze zdrowymi przekąskami. Co prawda początkowo mówiła nauczycielom, że przygotowała dla dzieci słodycze, ale słysząc od nich, że uczniowie będą startować w zawodach w siatkówkę, zmieniła słodycze na owoce. Jak to określiła, mali sportowcy powinni mieć zdrową dietę.
— Dziękuję.
Kobiecina położyła talerz z owocami na komodzie, nieustannie uśmiechając się. Sacnite, napotykając jej wzrok, nagle poczuła, że zapomniała o czymś istotnym. Każda minuta przesłodzonego uśmieszku staruszki tylko ją w tym utwierdzała, ale w wyrazie zmarszczonej, lecz zadowolonej z życia twarzy było coś hipnotyzującego; coś, co szeptało obserwatorowi do ucha, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Prosto, wesoło, szczęśliwie. Wzbudzało to zaufanie, przywołując na myśl zapach świeżo wyjętego z piekarnika ciasta babci, swojskiej wsi i wakacyjnego słońca, malującego na skórze piegi.
— Przepraszam nieuprzejmość, ale czy jest Pani pewna, że winogrona te są w stanie odpowiednim? — Jesús uważnym spojrzeniem omiótł zbyt soczysty owoc, dotykając go obiema dłońmi. Sacnite, słysząc głos przyjaciela, oderwała wzrok od staruszki, niemal natychmiast czując, jak mózg zaczyna pracę na nowo. Poczucie, że pominęła ważny szczegół, powróciło na nowo ze zwiększoną siłą.
Staruszka ponownie się uśmiechnęła, na co Sacnite z przerażeniem uświadomiła sobie, że mimowolnie odwzajemnia gest, unosząc kąciki ust do góry. Zdając sobie z tego sprawę, zacisnęła wargi, taksując kobietę spojrzeniem.
— Tak, tak! Sama je podlewałam i zrywałam — zapewniła babcia za szybko, by mogło to uchodzić za naturalną odpowiedź.
— Czy nie było to zbyt wielkim poświęceniem? — uprzejmie spytała Sacnite, nadal kontynuując obserwację staruszki. Była pewna, że zaraz sobie przypomni. — Nie wygląda na to, jakby miała Pani kogoś do pomocy, a przecież jedną ręką podpiera się Pani lask-
Słowa, których nawet nie zdążyła przemyśleć, przyniosły olśnienie.
,,Nie ma laski, którą się podpierała wcześniej’’.
I rzeczywiście — staruszka stała pewnie o własnych siłach, jak niespełna dwadzieścia minut temu kuśtykała po korytarzu z laską, rozdzielając wszystkim pokoje.
Najpierw owoce rozsypały się w pył, który na moment osiadł na dłoniach Sacnite, by zniknąć, zupełnie tak jak medal, który wcześniej rysowała na zaparowanej szybie. Na komodzie została pusta taca.
Potem staruszka zniknęła.
Na jej miejscu stała kreatura o kobiecej twarzy, przekrwionych oczach i ciemnych łuskach, otaczających piersi. Stojąc na tylnych nogach z kopytami, wysunęła przed siebie przednie łapy, wymachując pazurami. Sacnite odskoczyła do tyłu, potykając się o swoją walizkę. Nie była w stanie się poruszyć. Wbijała wytrzeszczone oczy w potwora, widząc jedynie mroczki. Jej żebra niemal eksplodowały od rozszalałego serca.
Jesús zaczął wrzeszczeć, chowając się za komodą. Drżał, głośno wołając Boga. Dopiero po chwili zrozumiał, że jego kryjówka nie spełnia swojej roli, więc spróbował wybiec przez drzwi, które jednak zastąpiła mu bestia.
Potwór w rzeczywistości był Lamią — córką Hekate, która zabijała wszystkie napotkane dzieci, by zemścić się na Herze. Żadne z nastolatków jednak nie zdawało sobie sprawy z prawdziwości mitów greckich, tak więc ich wiedza na ten temat ograniczała się do wymienienia dwunastki bogów olimpijskich. Wpatrując się w oczy bestii, widzieli więc postać z horroru, a nie żywy, choć równie przerażający, mit.
Lamia ruszyła do ataku, przecinając powietrze ostrymi jak noże pazurami. Na ten widok w Sacnite obudził się prawdziwy duch walki, a adrenalina gwałtownie podskoczyła w jej organizmie, nakazując jej kontratakować.
Trzynastolatka złapała obiema rękami za stare krzesło, które zatrzeszczało w ostrzeżeniu. Sacnite, nie zważając na protesty mebla, wyzywając jednocześnie potwora, rzuciła w niego krzesłem. Drewniane siedzisko z głośnym trzaskiem złamało się na głowie Lamii, a odłamki posypały się po całym pokoju.
— A MASZ TY, SZMATO! — wrzeszczała Sacnite, podczas gdy Jesús zerwał się do biegu, by uciec przez okno.
Chłopak jednym susem rozbił szybę własnym ciałem, wyskakując na trawę. Świeże powietrze niemal dodawało przerażonemu człowiekowi skrzydeł w ucieczce. Sacnite widząc, jak czternastolatek w panice zapieprza w nieokreślonym kierunku, rzuciła się przez wybite okno za nim, by przypadkiem nie stracić przyjaciela z oczu.
Sacnite udało się dogonić Jesúsa i biegli teraz w ramię w ramię. Dziewczyna słyszała za sobą dudniące kroki Lamii, lecz odległość, jaka dzieliła ich od potwora, była trudna do oszacowania, gdyż Jesús, w trakcie biegu, głośno śpiewał barkę, najpewniej by dodać sobie otuchy.
Trzynastolatka już miała wrzeszczeć na przyjaciela, by ten się zamknął, gdy na horyzoncie pojawiły się sylwetki trzech osób. Dziewczynka nie widziała ich jednak za dobrze, ponieważ jej niezwiązane włosy łopotały na wietrze, co moment zasłaniając jej pole widzenia.
W momencie, w którym do umysłu Sacnite wkradło się przypuszczenie, iż trójka postaci jest być może kolejnymi potworami, trzynastolatka była na tyle blisko nieznajomych, że bez problemu była w stanie zobaczyć ich twarze. Na jej szczęście, nie mieli nic wspólnego z potworami. Gdyby tak było, zarówno z niej, jak i z Jesúsa zostałaby miazga.
— Przybyliśmy tu, by uratować was i zabrać do Obozu Herosów!
Słysząc te słowa, Sacnite zaryła nogami, zatrzymując się tuż przed krzyczącym, chudym blondynem. Obdarzyła go dzikim spojrzeniem rozszerzonych brązowych oczu, w nieskrywanej panice rozglądając się po otoczeniu. Zostawiła Lamię w tyle, i byłaby to wspaniała wiadomość, gdyby nie to, że Jesús również był nieco wolniejszy, niż zakładała.
Sacnite nie zrozumiała dalszych słów nieznajomego blondyna. Mówił po angielsku, a ostatnie, o czym myślała w tamtej chwili, to tłumaczenie angielskiego na hiszpański. Obserwowała Jesúsa, ponaglając go i zaciskając pięści z silnych emocji.
Jedyne, co dotarło, półświadomie, do Sacnite, to dwa kolejne słowa blondyna: ,,Poczekajcie, proszę…’’
Cała zziajana, z narastającą adrenaliną, popatrzyła spode łba na nieznajomego chłopaka, który kontynuował wywód po angielsku, nieświadomy furii trzynastolatki. Dwójka pozostałych ludzi, dotychczas stojących obok niego, rzuciła się na Lamię — jedna osoba miała heterochromię i brązowe kręcone włosy, ale co dziwniejsze, atakowała potwora nieznaną Sacnite bronią, przypominającą granaty. Druga osoba miała bladą cerę, niebieskie oczy i wymachiwała krótkim łukiem. Trzynastolatka widząc, że Jesús dobiegł do niej i blondyna bezpiecznie, a walka nadal trwa, z zaciśniętymi pięściami, miszmaszem furii i przerażenia w oczach, pobiegła za dwójką nieznajomych z powrotem do Lamii.
— Ja mam czekać?! Chyba sobie żartujesz. JA BĘDĘ WALCZYĆ Z TYM CZYMŚ! — wydarła się w przestrzeń, zostawiając za sobą drżącego ze stresu Jesúsa, z którym rozmowę zaczął blondyn, najpewniej w celu sprawdzenia stanu zdrowia Meksykanina.
Pierwszy zaatakował brązowowłosy chłopak, na oko piętnastolatek. Rzucił swoją nietypową bronią w bestię, ogłuszając ją. Lamia spróbowała kontratakować, ale drugi człowiek, sądząc po okrzykach, jakie krzyczało, o imieniu Avery, wycelowało strzałą w potwora, która jednak nie trafiła w cel.
Sacnite, przypominając sobie lekcję walki na pięści, której kiedyś udzielił jej ojciec, postanowiła zrobić użytek ze swoich trzynastoletnich dłoni.
Sacnite wróciła do domu z podbitym okiem.
To była jej cena za pyskowanie w szkole starszemu koledze.
W planach miała szybkie czmychnięcie do swojego pokoju i zamknięcie się w nim, by ani ojciec, ani tym bardziej macocha nie zauważyli siniaka na jej oku. A przynajmniej nie teraz. Bo prędzej czy później, dostrzegliby — nie są ślepi. Ale w tamtej chwili nie mogła sobie pozwolić na tłumaczenie się, opowiadanie tej historii, przypominanie sobie o porażce. Wiedziała, że by się rozpłakała.
Plan się nie udał, bo ojciec dostał telefon ze szkolnego sekretariatu. Wieści o bójkach szybko się rozchodzą.
Czekał na nią tuż przy drzwiach wejściowych.
— Sacnite — zaczął, obserwując córkę z nieodgadnionym wyrazem twarzy. — Jak się czujesz?
Dziewczynka udawała, że szuka czegoś w plecaku, by nie utrzymywać kontaktu wzrokowego z ojcem.
— Dobrze. Higienistka zrobiła mi okład ze startego ziemniaka.
Raúl uniósł brwi.
W pomieszczeniu zapanowała atmosfera pewnego rodzaju zdziwienia, typowego dla niekomfortowych rozmów o szkole.
— Tak. To podobno pomaga — wymruczał Raúl, usiłując podtrzymać rozmowę. — Dobre i tanie.
Sacnite wymruczała coś na znak zgody, podnosząc plecak z ziemi. Zaczęła kierować się w stronę swojego pokoju.
W momencie, w którym nacisnęła na klamkę, a drzwi się otworzyły, ojciec złapał ją za ramię.
— To on pierwszy wystartował z pięściami — wyszeptała Sacnite szybko. Zbyt szybko, by było to naturalne.
— ¡Órale! — odpowiedział Raúl, zadowolony z tego, że to nie jego córka zaczęła bójkę. Uśmiechnął się na chwilę, ale zaraz potem znów spoważniał. — Chodź, chyba muszę ci co nieco doradzić w walce na pięści. Nie, żebym był w tym świetny, ale swojego czasu chodziło się na boks.
Teraz to Sacnite uniosła brwi.
— Nie chcę, byś następnym razem znowu skończyła poturbowana. A umiejętność samoobrony przydaje się w życiu. Nauczył cię tego dzisiejszy dzień, prawda? Pokaż mi zaraz, jakich to chwytów użyłaś.
Sacnite niemrawo pokiwała głową, z powrotem zamykając drzwi do swojego pokoju. Nie wiedziała, co ma pokazywać ojcu — jej styl walki na pięści był złożony z intuicji i refleksu. Po prostu starała się napierdalać w ciało oponenta, nie wrzeszcząc zbytnio, gdy sama otrzymywała łomot.
Przez kolejną godzinę słuchała wykładu Raúla, który nakręcił się na samo wspominanie swojej młodości. Sacnite, zbyt zmęczona po całym dniu, nie zapamiętała tak dużo, jak zapamiętać mogła. Jednak jakaś wiedza teoretyczna w niej została. ,,Najlepszą taktyką w walce na pięści jest baczne obserwowanie ruchów przeciwnika i blokowanie jego ciosów. Szczególnie gdy jest się początkującym. Nie warto być nadto agresywnym i atakować zbyt wiele razy z rzędu, gdyż szybciej się wtedy męczymy i odsłaniamy swoje słabe miejsca’’ — te słowa Raúla wbiły jej się w pamięć.
Przypominając sobie swojego ojca, Sacnite dostała zastrzyk energii. Posyłała w stronę potwora cios za ciosem, choć udało jej się jedynie drasnąć bestię w ramię. Pionowe źrenice i wyszczerzone zęby śmiały jej się prosto w twarz, gdy dziewczyna, zaskoczona swoją marną trafnością, odskoczyła do tyłu, przerywając atak.
Potwór potknął się, próbując w odwecie doskoczyć do Sacnite; widok tracącej równowagę Lamii dał dziewczynce motywację. Dwójka osób towarzyszących Sacnite w walce zaatakowała: zarówno granat, jak i strzała, trafiły w cel, ale potwór nie wydawał się być przejęty nowymi ranami. Trzynastolatka również ponowiła atak, tym razem z lepszą skutecznością — trafiła Lamię w brzuch, choć sama przy tym wybiła sobie palca, na wskutek schowania kciuka w środek zaciśniętej pięści.
Odskakując od potwora, Sacnite spojrzała przez ramię, nagle przypominając sobie o Jesúsie. Widząc go i słysząc przy okazji, gdyż chłopak zaczął się głośno wydzierać, odetchnęła z ulgą. Kątem oka zarejestrowała również ruch blondyna, który z miną wyrażającą najwyższe skupienie budował coś na wzór katapulty. Zanim Sacnite zdążyła poczuć zdziwienie tym dziwnym pomysłem, musiała w tempie natychmiastowym odskoczyć na bok, gdyż kolejny rzucony granat ominął potwora, niemal w nią trafiając.
Przenosząc spojrzenie z powrotem na Lamię, Sacnite zalało zdziwienie — bestia zmieniała swój wizerunek w błyskawicznym tempie. Raz była na nowo uprzejmą staruszką z laską, po chwili piękną i młodą kobietą, by końcowo wrócić w postać bestii. Ten teatrzyk kostiumowy przerwała strzała Avery, która wbiła się w oko Lamii. Potwór jednak nie miał zamiaru się poddawać.
Brązowowłosy chłopak wycofał się z pola bitwy, zaczynając jakiś dziwny rytuał. Gdyby Sacnite ujrzała coś takiego w normalnych okolicznościach, najpewniej uznałaby piętnastolatka o dwubarwnych oczach za osobę chorą psychicznie. Jednak walka z potworem nadal trwała, co nie pozwoliło Sacnite na dłuższe ocenianie czyiś tańców.
Kontynuowała walkę z bestią u boku jasnowłosej osoby. Co dziwne, Avery nie trafiło. Za to Sacnite zaliczyła najlepszą serię ataków swojego autorstwa, trafiając Lamię kolejno w żebra, brodę i rękę.
W międzyczasie mała katapulta została ukończona — średniej wielkości kamień uderzył w kolano Lamii, która z histerycznym wrzaskiem wyciągnęła pazury, przejeżdżając nimi po dłoni stojącej najbliżej Sacnite.
Dziewczynka była bardziej przerażona nagłością tego ruchu, niż jego niebezpiecznością, bowiem rana była płytka. W odwecie spróbowała uderzyć Lamię kolejny raz w brzuch, jednak spudłowała. Avery również nie trafiło.
— Zwiewamy! — krzyknął ktoś, na co Sacnite poczuła kolejną falę strachu. Zastanawiała się, czy po walce uda jej się dotrzymać innym kroku; była zmęczona i w dodatku najmłodsza z grupy. — Jeżeli mamy dwóch niewyszkolonych, nie będziemy ryzykować ich życiem.
Cała piątka poderwała się do biegu. Prowadziła ich czwórka nieznajomych, która pojawiła się kilka chwil wcześniej, ale z powodu walki Sacnite dopiero teraz zauważyła ich obecność. Początkowo dziewczyna nie zobaczyła w nich nic nadzwyczajnego, najpewniej przez fakt, że skupiona była głównie na depczącej im po piętach Lamii.
Dopiero gdy zostawili potwora w tyle, który przez strzałę sterczącą z oka miał drobne problemy z lokalizacją kierunku i mocno się wykrwawiał, Sacnite przyjrzała się czwórce nowoprzybyłych. Mieli oni ludzkie twarze, krótkie, kudłate włosy i sterczące pomiędzy nimi kozie różki. Na ludzkie tułowia ubrali codzienne ubrania.
Ich tylne kończyny były kozie; gęsto owłosione oraz zakończone racicami.
Sacnite nie zaskoczyło to tak bardzo, jak widok Lamii, choć zaczęła mieć świadomość, że właśnie wpakowała się w coś, czego nigdy nie odkręci.
Pomyślała, że to musi być sen — potwory istniały tylko na ekranach filmowych, a miejsce satyrów było na kartach mitologii. Ale czując zadrapania na rękach i wybitego kciuka, uświadomiła sobie, że to wszystko miało miejsce naprawdę. I nadal się dzieje.
Motel został daleko w tyle, podobnie jak potwór, więc postanowiono zwolnić kroku. Szli po chodniku, mijając przechodniów, którzy wydawali się nie uważać satyrów biegających po mieście za coś dziwnego.
— A czemuż to nikt na nas nie zwraca uwagi? — odezwał się Jesús, po tym, jak kolejny człowiek wyminął ich bez słowa, uśmiechając się pod nosem na widok satyrów. — Można by rzec, że jesteśmy dość niepospolitym widokiem.
— A chciałbyś, żeby zwracali na nas uwagę? — odpowiedział pytaniem na pytanie brązowowłosy, chichocząc pod nosem.
Sacnite nie za wiele zrozumiała z tej wymiany zdań, ale sam dźwięk śmiechu wydawał jej się niepasującym do zaistniałej sytuacji, więc, zaskoczona, uniosła lekko brwi. Zaraz potem przystąpiła do procesu odkażania zadrapania na ręce własną śliną, robiąc to możliwie najdyskretniej, by nikt nie zauważył, jak ślini sobie dłoń.
— Gaspar, trzeba im wytłumaczyć… — zaczął blondyn, który na polu walki budował katapultę i opiekował się przerażonym Jesúsem. Posłał Meksykanom zaniepokojone spojrzenie, tym samym zauważając, jak Sacnite ślini sobie rękę. Nawet jeśli był zdziwiony, nie dał po sobie tego poznać.
Sacnite natomiast poczuła się głupio, więc schowała rękę do kieszeni spodni i postanowiła bardziej się skupić na rozmowie, by jakkolwiek ją sobie przetłumaczyć. Przy okazji zakodowała sobie w głowie, że poznała imię kolejnej osoby.
— Przechodnie nie zwracają na nas uwagi, bo widzą inaczej. To zasługa Mgły.
Słysząc to, Sacnite zaczęła się zastanawiać, czy przypadkiem nie popełniła błędu w tłumaczeniu.
— Mgła to rodzaj zasłony… — blondyn zamilknął na chwilę, jak gdyby próbując sobie ułożyć w myślach całą wypowiedź. — Mgła to magiczna zasłona, przez którą widzą śmiertelnicy. Zniekształca ona rzeczywistość, bo zwyczajni ludzie nie byliby w stanie poradzić sobie z tymi wszystkimi dziwactwami. Widzą tak, jak są w stanie widzieć. Na przykład Lamia, ten potwór pożerający dzieci w ramach zemsty na Herze, z którym walczyliśmy wcześniej, mógł być dla nich jakimś psem czy czymś podobnym…
— ¿Mande? — Sacnite przerwała blondynowi, będąc pewna swojej pomyłki w tłumaczeniu. ,,Mogłam się uczyć angielskiego, to z pewnością nie słyszałabym teraz takich głupot’’. — Znaczy się, yyy… Słucham?
Trójka nowo poznanych ludzi wymieniła ze sobą spojrzenia, najpewniej zastanawiając się, od czego mają zacząć.
— No dobrze, to może inaczej… — blondyn potarł w zakłopotaniu swoją szyję. — Jestem Lucas Vene.
Chłopak popatrzył się z wyczekiwaniem po pozostałych.
— Gaspar Farkas.
— Avery Evans.
Jesús również nie chciał być gorszy, więc szturchnął delikatnie Sacnite, komunikując jej, że teraz ich kolej.
— Jesús Sántos, niech gwiazda świeci nad godziną naszego spotkania — przedstawił się czternastolatek, typowym dla niego barwnym stylem wypowiedzi.
— Moje imię to Sacnite Xoco de la Rivera Y García — powiedziała następnie trzynastolatka, pełnym zdaniem, tak jak uczono ją na angielskim w szkole. Posłała przy tym wszystkim zadowolone spojrzenie.
Wszyscy mrugnęli synchronicznie.
Z wyjątkiem satyrów, które zaczęły głośno kłócić się o drogę. Dopiero, gdy Lucas zakomunikował im, którędy mają iść, ruszyli na nowo przed siebie.
— Jak już mówiłem, śmiertelnicy nie widzą za wiele, gdyż Mgła nakłada iluzję na wszystkie rzeczy, które ich otaczają i kłócą się z ich wizją świata.
Lucas przerwał na chwilę, gdyż przechodzili przez ulicę. Nie po to uciekali Lamii, by dać się rozjechać samochodom. Dopiero gdy znaleźli się na bezpiecznym chodniku, rozmowę kontynuowano.
— Są jednak wyjątki. Zdarza się, że niektórzy ludzie widzą przez Mgłę. Wtedy raczej kończą pożarci, albo zamknięci w psychiatryku.
— Takimi ludźmi jesteśmy my? — spytał Jesús, z uwagą przyglądając się Lucasowi, jakby miało mu to pomóc w rozumieniu jego słów.
— Nie do końca. Znaczy się tak, widzimy przez Mgłę, ale to dlatego, że jesteśmy półbogami.
Sacnite obdarzyła osłupiałym spojrzeniem Jesúsa, jak gdyby pragnąc się upewnić, czy przypadkiem źle czegoś nie zrozumiała. Mina przyjaciela jednak jej w tym nie pomogła, gdyż jesúsowa twarz wyrażała jedynie głębokie skupienie.
— Och. To arcydziwne. Który z bogów jest moim ojcem?
— Nie wiadomo — Lucas narzucił szybsze tempo, bacznie rozglądając się po okolicy, jak gdyby nie chciał przegapić właściwego miejsca. — Teraz idziemy do Obozu Herosów, z którego przybywamy. Jest to bezpieczne miejsce dla półbogów, osób półkrwi. Boscy rodzice mają obowiązek przyznania się do swojego dziecka. Co prawda czasami o tym zapominają, przez co odkrycie, kto jest czyim rodzicem, może się trochę opóźnić, ale zwykle proces ten jest dość sprawny.
Sacnite poczuła się, jakby ktoś zrestartował jej mózg. Nic nie mówiąc, patrzyła się w niedowierzaniu na pozostałych. Nie, żeby to odkrycie nie pasowało do jej życia, bo często miała wrażenie, że coś ją różni od pozostałych dzieci. To odkrycie wydawało jej się po prostu dziwne i sprzeczne z wewnętrzną wizją świata, którą dotychczas założyła.
— Ile upłynie czasu, nim dotrzemy do Obozu Herosów? — kolejne pytanie wyszło z ust czternastolatka, który wydawał się być znacznie mniej zdziwiony niż jego przyjaciółka.
— Obóz jest co prawda w USA, ale mamy Labirynt, który pozwala nam się sprawnie przemieszczać po całym świecie. Gdzieś tutaj powinno być przejście… — blondyn przerwał, rozglądając się po okolicy. Sacnite, mimo tego, że przed chwilą jej mózg rozsypał się na tysiąc drobnych kawałeczków, patrząc na Lucasa, pomyślała sobie, że chciałaby mieć takie niebieskie oczy, jak ma on. — Ale zakładając, że będziemy nadal przemieszczać się takim tempem jak teraz, to… — Lucas zamilknął, widocznie obliczając coś w głowie. — To pewnie tak… Bo ja wiem… 10 minut? Tak, 10 minut.
— Tędy, panie kalkulatorze — Gaspar wyprzedził satyrów, skręcając w boczną uliczkę. — Przejście było za tą restauracją.
Sacnite niepewnie podążyła za innymi półbogami, zatłoczona lawiną informacji. Obeszli małą, meksykańską restaurację, którą dziewczyna kojarzyła głównie z faktu, że miała bardzo słabe opinie. Mimo że była na zewnątrz, dobrze słyszała głośno puszczoną muzykę, której skoczna melodia ulatywała przez uchylone okno, razem z zapachem spalonej patelni i przekleństwami.
Satyry jako pierwsze podbiegły na swoich kozich nóżkach do rosnącego za lokalem starego drzewa. Roślina osiągnęła naprawdę spore rozmiary, rzucając przyjemny cień na połowę restauracji. Mimo że miejscami jej kora była spróchniała, wydawała się dość stabilna, a liście miały piękny odcień jasnej zieleni.
W pniu drzewa widoczna była sporych rozmiarów dziura; Sacnite przypomniała sobie, że kiedy była mała, uwielbiała wchodzić w takie drzewne jaskinie.
Była dość zaskoczona, gdy satyry zaczęły przepychać się, by po kolei wejść w dziurę w pniu. Była jeszcze bardziej zdziwiona, gdy, wkładając głowę do wnętrza drzewa, nie zobaczyła żadnego z satyrów.
— To przejście do Labiryntu — uspokoił ją Lucas. — Dalej, wchodź. Wszystko powinno być w porządku.
Sacnite wbiła palce w suchą korę, szybko analizując sytuację: jakby na to nie patrzyła, nie miała zbyt wiele możliwości, choć równocześnie nie czuła wielkiej ochoty na wchodzenie za satyrami do spróchniałego drzewa, które miało być drogą do jakiegoś nieznanego jej Labiryntu.
Lekko popchnięta przez kogoś z tyłu, nabrała głęboko powietrza w płuca i weszła do środka.
Nie widziała zbyt wiele. Kładąc ręce na korze, powolutku, krok za krokiem, szła do przodu, w każdej chwili gotowa na to, że uderzy się nosem o ścianę drewna. Minęła sekunda, dwie, potem trzy, a tak się jednak nie stało.
Szeleszcząca ściółka pod jej adidasami po chwili została zastąpiona przez twardą posadzkę. Pomieszczenie wokół niej powiększyło się, a ona sama mogła się już spokojnie wyprostować. Dostrzegła też w oddali ciepłe światło pochodni, jednocześnie słysząc niewyraźne głosy satyrów i ich kopyta uderzające o podłogę. Przyśpieszyła kroku, chcąc jak najszybciej do nich dotrzeć.
Nie musiała długo iść. Z każdym kolejnym stąpnięciem widziała wszystko wyraźniej; na kamiennych ścianach umieszczono pochodnie, które ciepłym blaskiem oblewały twarze satyrów, jak i samej Sacnite, gdy dziewczyna stanęła obok nich. Z rosnącym zaciekawieniem obserwowała otoczenie — brązową posadzkę, różnorodne ściany — w tym korytarzu były z kamienia, ale jeśli popatrzyło się w głąb Labiryntu, można było dostrzec, że w niektórych zaułkach są marmurowe, ceglane, lub gliniane. Sacnite zastanawiała się właśnie nad zamysłem architekta, gdy stanęli obok niej pozostali półbogowie.
Wszyscy byli w komplecie, więc ruszyli dalej. Ich kroki niosły się echem wzdłuż korytarzy, a Sacnite już po pięciu minutach zaczęła tracić orientację — w tym Labiryncie było coś, co przeszkadzało jej w myśleniu. Zastanawiała się, czy przypadkiem po prostu nie powinna częściej chodzić na jakieś atrakcje turystyczne pod ziemią, by się lepiej z tym zaznajomić. Uświadomiła też sobie, jak wielkie szczęście mają — ona i Jesús — że ci półbogowie ich znaleźli. Pomijając to, że gdyby nie otrzymali pomocy, byliby właśnie trawieni w brzuchu Lamii, to jeszcze na pewno nie dotarliby do tego Labiryntu, ani nie znali drogi do żadnego bezpiecznego miejsca.
Labirynt — z jego zmieniającymi się co kilka kroków ścianami, starodawnymi pochodniami i echem każdego stąpnięcia odbijającym się od korytarzy — był dość niepokojący, lecz cisza, która w nim była, spokój, który z niego emanował, dawał chwilę wytchnienia i czasu na przemyślenia. Prowadzili satyrowie z Lucasem, za nimi szedł Gaspar, a Sacnite podążała za innymi w ciszy, idąc obok Jesúsa. Grupę zamykało Avery, również milczące. Od czasu do czasu prowadzący robili krótką przerwę, by wybrać dalszą drogę — przynajmniej tak trzynastolatce powiedział Jesús, bo ona sama nic nie rozumiała z tamtych rozmów w języku angielskim. Po prostu cieszyła się z chwili spokoju, podążając za prowadzącymi. Była zmęczona, a w dodatku dotarło do niej, że jej pierwsze sportowe zawody, na które się dostała, i to w dodatku w siatkówce, którą uwielbiała, uciekły jej sprzed nosa. Była tym faktem bardzo rozczarowana i mimo że jakaś cząstka mózgu kazała jej się w ogóle cieszyć, że przeżyła atak potwora, Sacnite nie potrafiła oderwać się myślami od tematu zawodów. Pogarszał jej nastrój fakt, że Ana María nie będzie jedynie rezerwową, bo zajmie jej miejsce zawodniczki na pełen etat.
Dopiero po tym, jak skończyła wyzywać Anę w myślach, uświadomiła sobie, że mogła być dla niej milsza.
W jej głowie zabrzmiały słowa Lucasa —,,Na przykład Lamia, ten potwór pożerający dzieci w ramach zemsty na Herze, z którym walczyliśmy wcześniej, mógł być dla nich jakimś psem czy czymś podobnym…’’
Przełknęła ślinę, uświadamiając sobie, że Lamia najpewniej wróci do motelu i zabije wszystkich uczestników zawodów, być może też nauczycieli. Na pewno bestia nie przepuści takiej szansy, by zamordować kilkanaście dzieci. ,,No, chyba że wykrwawi się w drodze powrotnej do motelu’’, pomyślała Sacnite, choć również wątpiła, by zadali Lamii poważne obrażenia. Skoro bestia była w stanie walczyć ze strzałą wystającą z oka, inną wbitą w udo, ogłuszona granatami i ciosami w brzuch, to raczej była silniejsza niż wszyscy ludzie, których znała. I wszyscy półbogowie, których znała.
— Już niemal jesteśmy — głos Lucasa odbił się echem od ścian, w akompaniamencie skwierczących pochodni i przyśpieszonych, pełnych ulgi kroków.
Sacnite wyjrzała zza Gaspara, chcąc zobaczyć ostatnią prostą, którą mają do pokonania.
Ujrzała ciasny korytarz zanurzony w mroku i chichoczącą czwórkę satyrów, która, bez zawahania, w nim zniknęła.
Jesús?
◇──◆──◇──◆
[4607 słów: Sacnite otrzymuje 46 Punktów Doświadczenia]