Słońce już dawno zdążyło zajść daleko za horyzont, dlatego niedziwnym było to, że światła w każdym domku kolejno przestawały się palić. Zawsze był to dla mnie najbardziej wyczekiwany moment w całym dniu — tylko wtedy mogłem odetchnąć od ciągłych interakcji z innymi, od prób przystosowania się do nowego życia, od udawania bycia zwyczajnym chłopakiem. Nic, co działo się w mojej głowie, nie mogłoby zostać uznane za jakkolwiek normalne.
To nie tak, że nie chciałem nim być — oddałbym wszystko, żeby poczuć się jak oni. Beztrosko, komfortowo we własnym ciele, jakbym był we właściwym miejscu. A jednak zawsze, gdy myślałem, że może jednak trochę lepiej, przychodził kolejny moment, kiedy docierało do mnie, że wciąż nic się nie zmieniło i nadal byłem wpychany w ten sam wir bezsensowności. Nic nie było w stanie wyrzucić ze mnie uczuć, które zostały tak mocno zakorzenione w mojej głowie. Były one ze mną od tylu lat, na porządku dziennym musiałem brać je pod uwagę; to było jak ciągła udręka, od której nie istniała żadna ucieczka. Ani na minutę, ani na sekundę. Jakby taki tryb życia został na zawsze wygrawerowany w moim mózgu, po prostu nie mogłem go opuścić.
Dlatego wciąż tkwiłem w miejscu mimo upływu czasu. Już nawet niejako przestawałem się stawiać czemukolwiek, spodziewając się kolejnych napadów panicznego strachu przed powrotem przeszłości lub też następnej fali beznamiętnych stanów emocjonalnych, które za każdym razem się pogarszały. Wydawało mi się, że skoro tak musi być, to lepiej przestać z tym walczyć, bo tylko tracę energię, której i tak mi znacznie brakowało.
Tej nocy było mi wyjątkowo niezręcznie; zazwyczaj, żeby faktycznie przygotować się do snu, musiałem przejść przez pewnego rodzaju rytuał, który miał mnie maksymalnie odstresować, zapobiegając potencjalnym napadom koszmarów. Mimo to nawet po wyczekaniu do odpowiedniej godziny, przeczytaniu kilku rozdziałów niezbyt ciekawej książki pożyczonej od jednej z obozowiczek i dopiciu nieprzyjemnie letniej herbaty, wciąż nie potrafiłem zmrużyć oka. Będąc przyzwyczajonym do bezsenności, nie przejmowałem się wizją kolejnej nieprzespanej nocy; zamiast tego zastanawiałem się, co mógłbym zrobić z tym czasem.
Podszedłem wtedy do okna, patrząc się na ledwo widoczną już ścieżkę. Mniej więcej wiedziałem, dokąd prowadziła; przechodziła ona między do połowy uschniętymi już drzewami, zahaczając o przejście do stołówki, jednak ciągnęła się też nieco dalej. Nigdy jednak nie doszedłem do jej końca, ponieważ zagłębiała się między zarośnięte krzewy.
Pociągnąłem za okienną klamkę, otwierając je na oścież. Chłodny powiew poruszył roztrzepanymi kosmykami, a ja wzdrygnąłem się, czując znajomy zapach jesiennego powietrza. To wtedy zacząłem ponownie się zastanawiać nad własnym życiem. Często myślałem bowiem o tym, co by się stało, gdybym się tutaj nie pojawił, gdybym zostawił wtedy tamtego chłopaka w spokoju i zwyczajnie zawrócił. Czy czułbym się wtedy bardziej spełniony, przeżywając codziennie inny dzień? Czy może to właśnie monotonność miałaby mnie dobijać?
Poczułem wtedy pewien impuls, jakby coś pchnęło mnie do sięgnięcia po wiszącą na krześle kurtce. Zakładając ją, serce zabiło mi nieco szybciej; znów poczułem się tak znajomo, jakbym faktycznie żył. A przecież tylko przechodziłem przez framugę okna i biegłem przez leśną ścieżkę.
***
Czy wsiadanie w przypadkowy autobus, na który udało mi się zdążyć, było dobrym pomysłem? Pewnie nie, zważając dodatkowo na to, że byłem jedną z trzech osób, które po zmroku odważyły się w ogóle do niego wsiąść. Nie przejmowałem się jednak specjalnie potencjalnym zagrożeniem, jaki mógłby stanowić pijany mężczyzna, siedzący na tyłach, ponieważ dalej, tak jak miałem to w zwyczaju, trzymałem w kieszeni kurtki ukochany nóż z wygrawerowanym uchwytem.
Mijane uliczne lampy zlały się z czasem w jedną długą kreskę, rozświetlającą puste ulice. Naturalnie o tej porze część lokali było jeszcze otwartych, jednak nie zachęcały mnie one do ich odwiedzenia. Czułbym się tam tylko jak niewidoczny duch, który nie potrafi się zabawić.
Wysiadając na jednym z ostatnich przystanków, dotarło do mnie ogromne poczucie zagubienia, które równocześnie mieszało się z odrobiną ekscytacji i dobrze znaną swobodą. Momentalnie przypomniałem sobie, jak to było polegać jedynie na własnych przekonaniach i chęciach. Znów mogłem pójść tam, dokąd tylko zaprowadziły mnie nogi.
Powoli spacerowałem między różnymi przejściami, zakrętami i uliczkami, nie szukając żadnego konkretnego miejsca. Trzymałem wtedy dłonie wciśnięte głęboko w kieszeniach kurtki, chcąc ochronić je przed stale spadającą temperaturą. Ogarniająca ulicę cisza sprzyjała też zachowaniu świeżego umysłu, który nareszcie otrzymał wyczekiwaną chwilę wytchnienia od wszystkiego, co działo się wokół. Jednym słowem, czułem się wręcz idealnie, ale niestety — do czasu.
Wnet bez najmniejszego ostrzeżenia, znikąd setki kropel zaczęły kapać wprost na moją głowę. Oczywiście momentalnie zarzuciłem na nią kaptur, jednak nie był on w stanie całkowicie ochronić mnie przed tak soczystym wodospadem. Mimowolnie czułem, jak dziurawe skarpetki zaczynały niemalże pływać w powstałym w moich butach jeziorze, dlatego rozglądałem się za możliwym schronieniem, którym nie był nocny klub dla spragnionych przygód mężczyzn w średnim wieku.
Po minięciu kolejnego znaku stopu na zakręcie, przed moimi oczami ukazała się pięknie oświetlona budowla, która zdawała się kościołem. Otoczony był kamiennymi murami, po których zwinnie piął się bluszcz, a sam budynek piął się do góry tak wysoko, że nie byłem w stanie widzieć jego czubka. Po chwili przypatrywania się jego detalom postanowiłem wejść do środka, mając nadzieję, że nikt nie zauważy kałuży, którą za sobą zostawiłem w przedsionku.
Musiałem wtedy przyznać, że wnętrze zachwycało jeszcze bardziej; wygrawerowane kamienne ławki tworzyły dwa długie rzędy, a pomiędzy nimi mieściło się przejście, którego widok mnie onieśmielał. Bałem się stanąć na środku, czując, jakbym miał obrazić wielbionego w tym kościele Boga, stawiając się przed nim w tak opłakanym stanie. Rozglądałem się więc wokół, ówcześnie schodząc na bok, niemal pod samą ścianę, która trafem była oświetlona najmniej z pozostałych. Jak zauważyłem, tuż nade mną wisiał zabytkowy obraz, przedstawiający młodego mężczyznę, leżącego między niebem a ziemskim zgiełkiem. Jego szaty rozrywane były na strzępy przez wściekłych ludzi, a jednak nie raczył się przed tym bronić. Nie zważając na własne cierpienie, patrzył się w górę, doszukując boskiego znaku; pewnie oczekiwał jakiejś odpowiedzi, pomyślałem. A może i nie? Może wiedział, dlaczego akurat jego spotkał taki los? Mnie jednak po głowie chodziła zagwozdka — co musiał zrobić, żeby zrzucona została na niego taka nienawiść?
Błyszczący pod nogami marmur rozciągał się wokół mnie, tworząc ozdobną ścieżkę. Światło padające z wypalających się na żyrandolach świec delikatnie odbijało się na niemal szklistej podłodze, co skłaniało mnie do spoglądania to w dół, to w górę. Postanowiłem wtedy przysiąść w jednej z ławek, korzystając z tego, że nikt nie zajmował ani jednej z nich.
Zamszowe obicie delikatnie dopasowało się do kształtu zmęczonego ciała, pozwalając mi na rozluźnienie spiętych mięśni. Pomagał w tym także nieskromny widok; złote obramowania naściennych detali lekko połyskiwały, zapraszając do dalszego wpatrywania się w nie. Kładąc głowę na zimnym oparciu ławy, przymrużyłem nieco oczy, trzymając dalej wzrok na rwących się do sufitu filarach. Zastanawiałem się, jak wysoko dosięgały. Wędrując między nimi, ukradkiem spojrzałem też na największą atrakcję dla oka, która znajdowała się w tym kościele; sklepienie udekorowane nietuzinkowymi malowidłami, których nie było widać końca. Z każdą granicą jednego, widać było początek następnego — i tak przeplatały się one przez całą powierzchnię. Mimo swojej różnorodności tworzyły oddzielne części uporządkowanego dzieła. Czułem, jakbym patrzył na nocne, rozgwieżdżone niebo; przedstawione postacie były innych wielkości i kształtów, ale wciąż wyglądały tak samo pięknie. A między nimi, tuż na samym środku, była ta najważniejsza, wielbiona w każdej pieśni, która znajdowała się w kościelnym śpiewniku. Ten, który wypaczony był przez moją egzystencję — Bóg, który w tym świecie nie miał prawa istnieć.
— Tutaj nie można spać — Lekkie szturchnięcie w ramię wybudziło mnie z głębokiego snu.
Odruchowo się wzdrygnąłem, czując obcą dłoń na barku. Na krótki moment zapomniałem o tym, gdzie się znajdowałem, a oślepiające światło dodatkowo mnie zdezorientowało.
Obróciłem się w stronę rozmówcy, który okazał się o wiele młodszym mężczyzną, niż się tego spodziewałem — do tej pory myślałem, że w takich miejscach spotyka się tylko takich z widoczną siwizną lub twarzą przypominającą suszoną śliwkę. Jednak on taki nie był, a mimo to dalej lekko mnie przeraził; jego oczy, jakby zapadnięte i nieco zszarzałe, w połączeniu z bladą cerą nie składały się na twarz człowieka, kto miałby mieć dobre intencje, szczególnie wobec kogoś takiego, jak ja.
Gdy jednak udało mu się bliżej mi przyjrzeć, momentalnie zmienił nastawienie. Jego wzrok jakby złagodniał po zetknięciu z moimi zmęczonymi oczami, które wciąż mimowolnie się przymykały. Liczyłem na to, żeby zwyczajnie zignorował moją obecność, jednak pociągnął rozmowę dalej.
— Nie jest ci tu zimno? — zapytał, dotykając rękawa przemoczonej kurtki. — Rodzice nie martwią się o ciebie?
Nie odpowiedziałem. Zjechałem wzrokiem na jego dłonie; widok delikatnie przebijających się przez skórę żył był dla mnie dziwnie satysfakcjonujący.
— Mogę? — zapytał, wskazując na wolne miejsce obok mnie. Skinąłem jedynie głową na znak zgody, na co on usadowił się z brzegu. Przez chwilę żaden z nas się nie odzywał, a jedynie patrzyliśmy wprost przed siebie.
Nie wiem, na co on zwracał uwagę, ale mnie w szczególności urzekał rozbudowany ołtarz. Wyryte na nim symboliczne postacie zdawały się nie tylko czuwać nad całym kościołem, ale miałem wrażenie, jakby miały do mnie przemówić. Znajdująca się na środku podobizna samego Jezusa wystarczała, żebym czuł pewien niepokój; ponownie myślałem, że stanowczo tu nie pasuję.
— Niesamowite, prawda? — odezwał się, wciąż patrząc w jeden punkt. — Mam wrażenie, że w nocy jest tu jeszcze piękniej.
Zgodziłem się z nim w myślach, nie odpowiadając, ponieważ nadal nie wiedziałem, czy aby na pewno nie był skrycie jakimś szaleńcem, który zagadywał nieletnich w miejscach kultu religijnego. Ukradkiem spojrzałem na jego profil, zastanawiając się nad tym, co dokładnie siedziało mu w głowie.
Po kilku chwilach natomiast odwrócił się do mnie, dziwiąc się złapaniem kontaktu wzrokowego.
— Ile masz lat? Nie wyglądasz na pełnoletniego — stwierdził, wpatrując się w moją twarz. Ja natomiast marszcząc nieco brwi, przewróciłem oczami i zebrałem się na faktyczne odpowiedzenie mu słowami.
— To trochę dziwne pytanie, jak na księdza, nie uważasz? — wytknąłem, uśmiechając się lekko pod nosem. Sam się nawet zdziwiłem, że taki odzew wyrwał mi się z ust.
Ten jedynie westchnął, lecz po chwili także zdobył się na podniesienie kącików.
Przez pewien czas nie kontynuowaliśmy rozmowy. Oboje pogrążyliśmy się w myślach, jednak dalej dostarczaliśmy sobie swojej obecności. Było to dla mnie zupełnie wystarczające; miałem nawet wrażenie, że oboje potrzebowaliśmy zwyczajnie posiedzieć w ciszy i delektować się tym, co tworzyło się przed naszymi oczami.
Przez głowę przelatywało mi wiele tematów oraz połączonych z nimi różnorodnych pytań. Kilka z nich chciałem nawet mu zadać, jednak szybko doszedłem do wniosku, że może lepiej by było, gdybym nie zamęczał go swoimi przemyśleniami tylko dlatego, że był księdzem. Przecież mógł nie chcieć słuchać tych bzdur.
Była jednak wciąż jedna rzecz, która nie dawała mi spokoju. Nie wiedziałem, co mam ze sobą zrobić. Czułem się, jakbym był rozrzucony między różnymi miejscami, ale nigdy nie był całkowicie w jednym konkretnym. Nie mogłem pojąć, dlaczego skoro podświadomie czułem, że siedząc w tej ławie, w tym kościele, między tymi murami całkowicie negowałem jakąkolwiek możliwość istnienia tego Boga, to czułem się tam tak spokojnie?
Judasie?
────
[1772 słowa: Claude otrzymuje 17 Punkty Doświadczenia]