Dahlia zastanawiała się, jakim cudem ta dziwaczna dwójka:
1) przeżyła
2) jest ze sobą od prawdopodobnie dłuższego czasu
Wszystko potoczyło się nie tak, jak oczekiwała. Raz na jakiś czas zdarzało się jej mieć nadzieje, tylko po to, żeby wyrzucić do kosza na pół roku, po jakimś głupim incydencie. Chociaż szczerze mówiąc, bawiła się całkiem nieźle, lepiej niż przez ostatnie dwa lata. Możliwe, że to przez aurę dzieciaka Hermesa. Zaczęło się niewinnie — wybrała dywan, który odpowiadał Lucienowi, stwierdziła, że jednak nie weźmie dywanu w konie ze względu na nagłą reakcję Arnar, które próbowało nieudolnie ukryć. Pamiętała ich pierwszą rozmowę i domyślała się, że to musiało być naprawdę podszyte niechęcią/strachem. Gdy stanęli przy kasie, poczuła nagle falę relaksu. Otępiło jej zmysły, a Arnar i Lucien przekomarzali się jak zawsze, coś mówiąc o falliczności grzybkolampki. Czy raczej muchomorolampki.
– Oi mates. Zastanawialiście się może, co się stanie, jak wszystko będzie zautomatyzowane, a pieniądze będą wyłącznie gdzieś w elektronicznych chmurach? – Poruszyła nagle poważnie temat, którego trzymała w sobie od jakiegoś czasu. Arnar zamrugało głupio, a Lucien westchnął, ale jakby… Zgodnie?
– Zastanawiałem się. I tak już nieco ograniczyliśmy co mogliśmy, ale od wielu rzeczy się nie ucieknie. Sąsiedzi dookoła nas mają coraz lepsze sprzęty i słyszę codziennie jazgot iluśtamcalowego telewizora w HaDe i innymi wynalazkami.
– Mogło być gorze–... – Arnar chyba przechodziło tą rozmowę już któryś raz w życiu – Do tej pory żyjemy, NIKT nie umarł.
Żeby tak nie umieć kłamać to trzeba potrafić. Zwłaszcza będąc grupowym domku jedenastego. Musiało być naprawdę potężne w swojej uczciwej perswazji, że się jenu to udawało. Zbyt usilnie postawiony akcent na „nikt” pozostawił po sobie niezręczną ciszę przerywaną pikaniem terminali.
– Irytuje mnie na przykład to, że musimy przejść do kasy, która jako jedyna przyjmuje gotówkę. Oczywiście ta kasa jest zapełniona starszymi paniami. Oczywiście, że wyciągają pieniądze w tempie, w którym zdążyłbym wyhodować winorośl bez mocy. Oczywiście, że m- PROSZĘ NIE WJEŻDŻAĆ MI WÓZKIEM W ZADEK! – Narzekania Luciena przerwało przypadkowe szturchnięcie wózkiem prowadzonego, notabene, przez starszą panią. Utknęli w dosyć sporej kolejce. – Nie wiem, co zrobię, gdy wprowadzą płatności całkowicie elektroniczne. Wykopię dół w przedmieściach Nowego Jorku i będę żywić się tym, co wyhoduję.
– Myślę, że pasowałby do ciebie ten kapelusz, jaki mają farmerzy, ten słomiany – Arnar się nie zniechęcało. – Może mi się uda w tych automatach zarobić na szopę, wyremontujemy, nazwiemy biznes „Analogowe Kasyno”! Będziesz mógł tam upijać dzieciaki i same będą dawać kasę. W sumie to długa nazwa, może ją skrócimy do „Ana-
– Nie, proszę – Lucien z Dahlią odpowiedzieli jednocześnie, patrząc na siebie przez chwilę bez nadziei. Syn Dionizosa, z grymasem na twarzy, sprzedał kuksańca osobie partnerskiej. Zmizerniał trochę.
– Jak długo się już stresujesz, Lucien? – zapytała w miarę naturalnie, żeby podsłuchiwacze mogli pomyśleć, że rozmawiają o pracy.
– Już od dłuższego czasu. Dzieją się jakieś dziwne rzeczy, coraz więcej naszych znajomych umiera nagle.
– Wiemy o tym z nekrologów.
– Ano. Plus jesteśmy oboje, na kilkudziesięciu metrach kwadratowych i nie wiadomo, czy kiedyś co- ktoś by nie przyszedł z problemem. Niebezpieczna okolica. Dużo eee bojówek i kradzieży. No i osoba, z którą już siedzę na tych cholernych metrach kwadratowych, nie chce mi powiedzieć łaskawie o co chodzi! – Zmarszczył gniewnie brwi do Arnar, które zaczęło pogwizdywać, udając niewiniątko.
– Zastanawiałam się, jak udaje się wam przeżyć. Ale to chyba już kwestia tego, że z wiekiem mniej przyciągamy, uhh, niechcianych gości? Może od czasu do czasu trafi się jakiś uh, sprzedawca garnków firmy „Harpia”. Taki plus urodzenia się w niezbyt bogatej rodzinie.
– Jakie garnki?
– Arnar… Przysięgam na bogów, użyj swojej mózgownicy.
– Przepraszam bardzo, już jakiś czas pracuję w tych automatach i na pewno byłoby nas stać na garnki – Nadąsało się.
– No właśnie nie chciałbyś tych garnków, pajacu. Tak samo, jak nie chciałbyś różowych świnek skarbonek ze skrzydłami.
– Aaah. No to nie chcemy tego. Ale w sumie zobaczę, ile jesteśmy do przodu za to.
Arnar dumnie sięgnęło do portfela. Dahlia wzruszyła ramionami i z kieszeni spodni wyciągnęła metalowe, nieco zmarnowane życiem, pudełko. Na nim była odrapana grafika z jakimiś kotkami. Z niego wyciągnęła plik banknotów, poukładane według jakiegoś systemu, bo była w stanie wyciągnąć bardzo szybko odpowiednią kwotę za dywan. W tym samym czasie do rąk dziecka Hermesa wpadł plik podobnych banknotów, ale zmarszczyło brwi.
– Coś nie tak, Arnar? – Lucien przewidział, co nastąpi – Czyżby coś drobnego?
– N-nie, ależ skąd. Ja zapłacę, stać mnie, stać! Jestem takim providerem dla naszej rodziny – puścił oczko do… W sumie nie wiadomo kogo, chyba do ich obu.
Kasjer z etykietką „jestem Jack, uczę się” spojrzał na osobliwą trójkę, która obserwowała przesuwający się leniwie rulon dywanu. Jack przewertował banknoty i zestresowany, widocznie to był jego pierwszy dzień, spojrzał na Dahlię i nieśmiało wydukał:
– Pański eeee syn??? Dał za mało, brakuje konkretnie dwadzieścia jeden dolarów.
– Jak to?! Przeliczał-
– Połowa z nich to jakieś banknoty, które pierwszy raz na oczy widzę. P-pesos?
Rozłożył przed nimi pieniądze i rzeczywiście nieco się różniły. Lucien uśmiechnął się pod nosem, próbując nie parsknąć ze śmiechu. Ostatnie co by przyszło komukolwiek do głowy, patrząc na córkę Demeter oraz dzieciaka Hermesa, to wskazać ich pokrewieństwo. Byli wysocy, na tym się kończyło. Arnar wyglądało na dotknięte tą uwagą, natomiast Dahlia popatrzyła na niego z wyrzutem. Biedny kasjer wyglądał, jakby miał zapaść się pod ziemię ze wstydu.
– Synu, może jednak potrzebujesz pieniędzy? – powiedziała po dłuższej chwili. Mimo jej całkowitej obojętności Arnar załapało w migi i niczym dzieciak z fiksacją na punkcie teatru odpyskowało:
– Mówiłom, że samo sobie poradzę! Za kogo ty mnie masz? Po prostu pieniądze mi się zawieruszyły i nie zauważyłom tych pesosów wygranych uczciwie!
Przewrócili oczami. Gdy już uregulowali płatność, a Jack mógł w końcu odpocząć, zgodnie stwierdzili, że to czas na porę lunchową. Był tylko jeden problem — średnio było gdzie zamówić cokolwiek zjadliwego. Z dywanem na plecach nowojorscy półbogowie szukali przybytku. W końcu trafili.
Solid Rock Donuts wydawało się ciekawą alternatywą. Zanim jednak trafili, Dahlia kontemplowała zaistniały bieg rzeczy. Poczuła moment takiego relaksu, jakiego nie odczuwała przez dobrych parę miesięcy, może lat. Czy to była kwestia natrafienia na półbogów ze znajomego jej Obozu Herosów, którzy mieli szczęście jakoś przeżyć? Raczej nie, właściwie unikała jak ognia. Czy to była kwestia dogadania się z Arnar? Możliwe, ale tym bardziej nie próbowała kontynuować głębszych relacji. Starała się walczyć z tym uczuciem i o dziwo było ciężko. Bardzo ciężko. Tak, jakby wszelkie lampki ostrzegawcze zniknęły, co już stanowiło poważne przesłanki do uruchomienia gigantycznej żarówki ewakuacyjnej z wielką tabliczką „DANGER!!!”. Której również nie było, ale nawet nie miała jak z tym walczyć. Po prostu weszli, przyciągnięci magią tego miejsca. Ot zwykła piekarnia, nieco skomercjonalizowana przez jakieś korpo, z neutralną estetyką typu „kocham naturę jestem taki ekologiczny”. Jakaś kamienna ściana, eleganckie stoliczki drewniane, niektóre zrobione z palet, poduszki, duperele. Taka kawiarniopiekarnia. Zdecydowanie na czasie. Zerknęła na towarzyszy, którzy byli rozluźnieni i kiwali głową. W przypadku Arnar to po jak najbardziej normalne, ale w przypadku Luciena? Prawdopodobnie oboje wiedzieli, że coś jest nie tak, ale nie mieli jak skwestionować.
Dahlia nawet pączków nie lubiła, a pierwsza podeszła do lady. Obsługiwała ją kasjerka, bez etykietki świadczącej o tym, że się uczy. Była to najdziksza burza loków/afro, niemożliwe do sprecyzowania. Oczy nie były widoczne, bo osoba nie dość, że była niska, to jeszcze miała daszek naciągnięty głęboko na twarz. Głos miała za to sympatyczny.
– W czym pomósss-pomóc? – To był zdecydowanie dziwny akcent.
– Uhm, poproszę donuta z marmoladą?
– Juszzzsię robi.
Gdy heroska otrzymała pączka, czekała wyjątkowo długo na rozmienienie gotówki. Może jej by się ta etykietka przydała? Dahlia zniecierpliwiona ugryzła przekąskę i natychmiast żałowała. Zawartość donuta pozostawiała wiele do życzenia, bo zamiast gęstej marmolady wyciekła od razu czerwona ciecz, która ubrudziła jej koszulkę. Zaklęła cicho pod nosem i już miała poprosić herosów o chusteczkę, ale wstrzymała się na widok ich min. Wyrażały zaskoczenie, nie, lęk. To był prawdziwy strach.
– Rossmienione. Krew półboga za krew gorgony.
────
[1280 słów: Dahlia otrzymuje 12 Punktów Doświadczenia]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz