— Okej, już raz to przerabialiśmy, nie, Lucien? — Usta Arnar rozciągają się w uśmiechu przepełnionym przerażeniem. Zimny pot spływa nu po karku, pustym wzrokiem wpatruje się w marmoladową krew spływającą po brodzie Dahlii. — Pączki i te… i te sprawy.
— Szo je cieje? — wykrztusza heroska z policzkami wypchanymi ciastem i (prawdopodobnie nie) marmoladą.
— Długa historia — mówi Lucien. — Nie połknęłaś tego, prawda? Nie połknęłaś? — pyta spanikowany, bardziej skupiając się na niej, niż na innym, bardziej bezpośrednim zagrożeniu. Jego umysł wciąż próbuje wyprzeć to, że znowu będzie musiał z czymś walczyć, z czymś, co prawdopodobnie zabiło już kilku nowojorskich półbogów.
— Krefff gorgony sssa krefff półboga — powtarza miła kasjerka, żeby o sobie przypomnieć i przechodzi nad ladą, powoli, niczym z horroru. Nie na tyle powoli, żeby zaraz nie rzucić się na herosów. Arnar próbuje uniknąć jej niezwykle ostrych tipsów, którym udaje się lekko zadrasnąć jeno policzek. Żeton od pokera prawie wylatuje nu z palców, gdy próbuje dobyć swojego miecza.
Lucien zachowuje resztki zdrowego rozsądku, dopada do drzwi. Szarpie klamką, ale nie daje to wiele – nie wiedzą kiedy, ale gorgonie udało się zamknąć drzwi. Może wystarczyło pstryknięcie jej kościstych palców, stuknięcie doklejanych paznokci i już, nie ma ucieczki. Dahlia wyrzuca lepkiego pączka w kąt, wypluwa obślinione resztki na podłogę. Arnar, gdyby nie było właśnie zajęte walką przypominającą ciuciubabkę, wymamrotałoby ciche „fuj” (ono akurat nie powinno się odzywać po tym, jakie przedstawienie odwaliło poprzedniego wieczoru).
— Arnar, otwórz te drzwi! — woła Lucien, w jego dłoni pojawia się parazonium. Ceremonialny sztylet, wspaniale wybrał!
— Do tego to ja się muszę skupić, wiesz?!
Staje ramię w ramię z Dahlią, ona z szablami, ono ze swoim mieczem. Jest sens walczyć z gorgoną? Która to z sióstr? Czapeczka i ogromne afro jasno sugerują największe zagrożenie, jakie mogli sobie wylosować. Na wszelki wypadek Arnar od początku walczy ze zmrużonymi oczami, jak kret próbuje dostrzec gorgonę przez cienkie szparki zamazane zasłoną rzęs. Służbowa czapka z daszkiem frunie na cukierniczą szybę, rozwiane włosy kasjerki szybko zmieniają się w miliony syczących węży. Kościste palce wydłużają się, obrzydliwe tipsy zmieniają się w haczykowate szpony, uniform kasjerki rozdziera się na plecach, żeby wypuścić szare skrzydła na wolność.
— Przecież wypraliśmy te ubrania! — wrzeszczy pomiędzy unikami przed ciosami gorgonich szponów. — Kupiłom perfAAAAAARG! — Te słowa zlewają się z wibrującym krzykiem bólu. Zaciska powieki, tnie na oślep, żeby odpędzić od siebie gorgonę, które szpony wbiły się w jeno bok. Przytrzymując no tak, potwora próbuje dobrać się do jeno twarzy. Gdyby nie szable Dahlii, mogłoby pożegnać się z głową. Szpony z nieprzyjemnym mlaśnięciem wysuwają się z ciała Arnar, potwora z szyderczym chichotem odskakuje przed ostrzami.
— Przymknij się! — warczy Dahlia, próbując ciąć jak najcelniej, ale gorgona rusza się zbyt szybko, a heroska za mało widzi. — Zajmij się tymi cholernymi drzwiami!
Arnar posłusznie wycofuje się za Luciena i Dahlię, nagle najzwyklejszy zamek zdaje się sprawiać nu podobną trudność jak włamanie się do sejfu największego banku na świecie. Nie jest w stanie się skupić, gdy próbuje równocześnie obserwować, czy nikt za niem nie umiera, gdy ostry ból rozdziera jeno bok. Dahlia odkrywa, że wszystkie rośliny w cukierni tak naprawdę są sztuczne, a Demeter jeszcze żadnego dzieciaka nie obdarzyła kontrolą plastiku. Winorośle Luciena próbują przecisnąć się przez szczelinę pod drzwiami, Arnar przypadkowo nadeptuje jedną z nich. Podłoga jest zbyt gruba, żeby jakakolwiek łodyga mogła się przez nią przebić.
W skrócie – znaleźli się w idealnej, antyherosowej pułapce. Że też tego wcześniej nie wyczuli!
Szczękają ostrza szabli i sztyletu, Arnar zaczyna się pocić. Przykłada drżące palce do zamka, powtarza sobie, że od nieno zależy wszystko (ich życie, marzenia, dywan) i odkrywa, że to wcale nie pomaga. Głęboki oddech, uspokój się, przypomnij sobie medytacje dzieciaków Hypnosa. Osłaniają cię. Na tyle, na ile potrafią.
— Pospiesz się! — wrzeszczy do nieno Lucien, krew na ramieniu i klatce piersiowej przesącza się przez materiał jego bluzy. Dahlia zaczyna potykać się o własne nogi, gdy próbuje odbijać ciosy potwory za dwóch. Sztylet Luciena ani razu nie sięgnął gorgony, krótkie ostrze nie jest w stanie dosięgnąć jej obrzydliwego cielska podczas walki na oślep; może gdyby mógł się bardziej zbliżyć, popatrzeć, gdzie tak właściwie chce zadać cios…
— Weź mój miecz! — Arnar upuszcza ostrze na podłogę i kopie je do chłopaka, w nadziei, że nie odetnie mu przy tym pięt. Lucien nawet nie dziękuje, tylko chwyta rękojeść i próbuje się nie przewrócić, zataczając się z nieodpowiednio dla niego wyważonym xiphosem w dłoniach.
Zamek, zamek, zamek. Nie królewski, nie od kurtki. Bez ciążącego w jednej dłoni miecza, Arnar przykłada obie dłonie do drzwi, jakby to mogło nu w jakiś sposób pomóc. Spina się, marszczy brwi, próbuje wyrzucić ze swojego umysłu jakikolwiek strach, ból, stres, poczucie śmiertelnego zagrożenia czyhającego nad jego ramieniem. Satysfakcjonujące kliknięcie sprawia, że podskakuje, nagle zszokowany swoimi umiejętnościami. Więc jednak…? Klamka ugina się pod jeno dłonią, drzwi otwierają się, nieświeże powietrze ulicy nagle wydaje się niesamowicie pięknie pachnące po tłamszeniu się w cukierni wypełnionej słodkim zapachem pączków, kwaśnego potu i smrodu potwora.
— Udało się! — wrzeszczy Arnar i wszyscy biorą nogi za pas. Wypadają z lokalu, Arnar ledwo udaje się zachować równowagę. Dahlia upada na ziemię, przetacza się, żeby nieco sprawniej się podnieść, a Lucien odskakuje w bok i unosi dłoń, przywołując więcej winorośli do życia.
Roślina blokuje drzwi, gdy przeciska się przez nie gorgona. Zatrzymuje ją w progu zaledwie na chwilę, chwilę, która daje herosom parę sekund na odbiegnięcie parę metrów dalej i przygotowanie się do dalszej walki, bo ucieczka równałaby się z pazurami i zębami wbitymi w czyjeś plecy. Ostre szpony z łatwością przecinają biedne rośliny, które nie miały czasu, żeby porządnie wyrosnąć. Presja była zbyt duża już wtedy, gdy bezskutecznie próbowały przecisnąć się pod drzwiami, a co dopiero, gdy nagle musiały spięciokrotnić swoją objętość. Lucien wciska Arnar jeno miecz, zajmuje się walką swoją winoroślą, sztylet tutaj się nie przyda. Dahlia wreszcie jest w stanie… kontrolować palmy i marne źdźbła trawy wyrastające ze szczelin chodnika. Przeklina pod nosem, poprawia chwyt na szablach. Na tej ulicy nie ma nawet kaktusów! Jej ciało powoli zaczyna odmawiać jej posłuszeństwa, nie wie, czy to od wysiłku, czy od krwi, której smak wciąż czuje na języku. Świat przed nią wydaje się chwiać, prawie zapomina, że ma w zanadrzu więcej sztuczek, niż tylko marne poprawianie wzrostu trawy.
Z ziemi, jak krety, wysuwają się główki trójki karpoi. Swoimi pestkowymi oczami rozglądają się dookoła, lokalizując zagrożenie. Ich ostre ząbki i krótkie pazurki odnajdują ciało gorgony, unikającej ciosów Arnar, równocześnie próbującej przeciąć nowe pędy oplatającej ją winorośli. Stworki rzucają się na nią swoimi ciałami przerośniętych niemowląt, wczepiają się w jej ramiona i brzuch. Gorgona ryczy z wściekłości, podczas gdy Arnar zostawia ją zmagającą się z roślinnymi bobasami i dopada do Dahlii. Kobieta powoli zaczyna tracić kontakt z rzeczywistością, przestaje odróżniać, czy krew na jej koszulce wciąż jest gorgonia, czy jej własna.
— Jedz to. — Arnar podsuwa jej batonik ambrozji pod nos. Wyrzuty sumienia niepewnie pukają do komnat jego umysłu, gdy nie potrafi przekierować swoich myśli na inny tor, tylko ciągle powtarzają nu, że to jeno wina. Mogło szybciej otworzyć tamte drzwi.
Lucien do nich dobiega, przez ramię ogląda się na swoją klatkę z winorośli. Bełkocze coś o ucieczce, próbuje zarzucić sobie Dahlię na ramię. Ona odtrąca jego ręce, folia aluminiowa z ambrozji chrzęści w jej zaciśniętej pięści.
Nie ma czasu na podziękowania za prawdopodobne uratowanie życia. Najszybciej, jak tylko mogą (kulawo i truchtem), zmykają przez kolejne przecznice, próbując wmówić sobie, że wcale nie słyszą szumu gorgonich skrzydeł, ba, że te odległe ryki istnieją tylko w ich głowach. Gdy wreszcie zatrzymują się na moment, bo już nie mogą biec dalej, wszyscy ledwo dyszą, opierają dłonie na kolanach. Szybko bijące serce prawie wypadają z klatek piersiowych, przechodnie oglądają się na nich, na jakichś dziwaków, którzy biegają po ulicach, cali ubrudzeni kurzem i krwią. Kolejny dzień z rzędu. Zaczną straszyć nimi małe dzieci?
— Musimy się stąd zmywać — mamrocze Lucien, jego wzrok wbrew woli podąża w stronę, z której przybiegli. Krew wciąż kapie z jego ramienia na chodnik. — Ona nas zaraz znajdzie. Umrzemy.
Arnar szybko poklepuje się po kieszeniach, jakby to było pierwsze i jedyne, co zawsze przychodzi nu do głowy. Macha głową na wszystkie strony, aż wreszcie odnajduje zejście do metra. Wskazuje na nie palcem.
— Przeskoczymy przez barierki! — krzyczy, już rusza w kierunku schodów. Jak najlepiej zasłania mokrą, czerwoną plamę na swojej koszulki, gdy prawie spada ze schodów. — Zawsze przez nie przeskakuję!
— Myślałem, że masz miesięczny! — wrzeszczy Lucien. Wbrew woli ogląda się za siebie, Dahlia musi go przytrzymać, gdy ślizga się na stopniach. — Ona tam jest — mówi już znacznie ciszej, kurczowo zaciska palce na koszulce Dahlii.
Ryk gorgony odbija się echem w podziemnym tunelu.
────
[1403 słowa: Arnar otrzymuje 14 Punktów Doświadczenia]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz