JESIEŃ
Edel bardzo szybko dochodzi do wniosku, że w San Francisco nic nie ma. Żadnego miejsca, do którego można udać się ze znajomymi, bo co, będzie brała szesnastolatka na drina do gejowskiego baru? Gdyby byli w Niemczech, nie musiałaby się w ogóle nad tym zastanawiać, ale tutaj, w tych wspaniałych i jakże wolnych Stanach Zjednoczonych nawet ona nie może w spokoju kupić sobie piwa.
Zaciągnęła Theodore'a do swojego ulubionego sklepu dla prawdziwych metalheadów, ale tam spodobało mu się podobnie bardzo, jak w sklepie ezoterycznym. Edel powoli zaczęła dochodzić do prostego wniosku: nie są zbyt kompatybilni. Mimo tego przeciągała to spotkanie, zaprowadziła Theo do swojej ulubionej kawiarni, gdzie gapili się na zbyt słoneczne jak na zimę ulice. O śniegu trudno jest tutaj nawet marzyć.
Potem Edel skończyły się pomysły. Niby coś jeszcze zapisała w swoim notesie, ale poczuła, że wszystko zaczęło sypać się już po przejściu do miasta. To wszystko przez ten smród w labiryncie, nie potrafiła się na niczym skupić, bo jej myśli wciąż krążyły wokół niego. Okropne widoki podsuwane jej przez wyobraźnię wraz z mijanym czasem stawały się coraz bardziej realne, ohydniejsze i powoli zaczynała wymyślać fabułę swojego własnego horroru. Gdy Edel zastanawia się nad tym, czy przypadkiem za załomem podziemnego korytarza nie znajduje się ogromna piramida ciał i latający wokół nich samotny, czerwony balonik, Theodore postanawia się odezwać.
— Mogłem wziąć kawę — mamrocze, wzdychając głęboko i przeciągle.
— Technicznie, to herbata ma więcej kofeiny. — Theodore patrzy na nią skonfundowany.
— Ale jak to?
— No… normalnie.
— Hm. — Chłopiec wpatruje się w chodnik tak smutno, że Edel już ma zacząć przepraszać go za zniszczenie jego percepcji świata. — Jakoś tego nie czuję.
— Jesteś zmęczony? — rzuca więc Edel z dość silną sugestią. Podkreślone fioletowawymi cieniami oczy Theodore'a prawie że pogardliwie gratulują jej tego odkrycia. Centurionka uśmiecha się szczerze i lekko, nieświadoma oczywistości swojego stwierdzenia. Może po prostu też już zaczyna odczuwać magiczny wpływ syna Somnusa i jej umysł desperacko walczy z sennością, skupiony na tym na tyle, że Edel przestaje dostrzegać nawet niesubtelne znaki wysyłane jej przez chłopca.
— Zawsze — odpowiada on ze wzruszeniem ramion, tak obojętnym tonem, że Del robi się na moment trochę smutno.
Edel bardzo raźno zarzuca propozycją powrotu, a Theodore niemrawo kiwa głową. Centurionka czuje się trochę jak ojciec, którego pociecha zaczyna przysypiać podczas ich coniedzielnego spacerku w parku – niemal widzi, jak Theo mruga coraz dłużej, przez parę sekund idąc chodnikiem z zamkniętymi oczami. Żadne z nich nie ma pojęcia, która jest godzina, bo wypuszczeni z Obozu, bez typowego dla niego rytmu dnia, zaczynali gubić się w działaniu świata. Czas niepodzielony na równe bloki zajęć, niewydawane o stałych porach posiłki, te elementy ich rzeczywistości, które w zamknięciu są kluczowe, by Obóz w miarę sprawnie działał. Wypadli z naturalnego dla nich rytmu dnia i jedyne, co pomaga Edel odzyskać jakąkolwiek świadomość o tym, która jest godzina, to słońce powoli sunące po niebie. Wciąż nic nie wie. Nigdy nie interesowała się słońcem.
Z ulgą witają znajome, wilgotne ściany labiryntu. Podziemne korytarze nagle dodają im otuchy, gdy już plątają im się nogi i myślą tylko o tym, jak wygodne są ich łóżka w barakach. To zupełny nonsens, bo te łóżka nigdy nie stały obok wygodnych, ale dobrze jest czasem o nich tak pomyśleć. Na moment zdają się przyjemniejsze.
Zaraz po tej chwili wytchnienia, dosłownie po paru krokach, po jakimkolwiek ,,tchnieniu" nie ma śladu, bo uderza w nich znajoma, słodkawa woń. Theodore rzuca przekleństwo pod nosem, zakrywa twarz koszulką. Edel spodziewa się, że niewiele mu to daje, chociaż co ona tam wie – nie naciągnie topu na tyle, żeby chociaż sięgnął jej brody. Brną przez siebie, nagle zawrócenie i wyjście na świeże powietrze staje się znacznie bardziej kuszące niż wyobrażenie bardzo wygodnych łóżek. Smród wydaje się mocniejszy, niż parę godzin wcześniej, Edel z największą chęcią przebiegłaby obok jego źródła i pędem wróciła do Obozu, żeby o tym zapomnieć i pozwolić, by ktoś inny się tym zajął. Wygodnie.
— Muszę jeszcze coś załatwić — rzuca do Theodore'a i choć oczy prawie jej łzawią, zwraca się w odnogę korytarza, w której zapach chyba jest mocniejszy. — Tamtędy dojdziesz do Obozu. To intuicyjne. Poradzisz sobie. — Uśmiecha się z otuchą, ale chłopak raczej jest podobnie zaniepokojony, co ona. Edel przysięga na bogów, że jeszcze chwila, a doświadczyliby wiążącego czasu wspólnego rozdrapywania sobie skórek przy paznokciach.
Pomachawszy Theodore'owi na pożegnanie, Edel wyrusza na swoją misję. Samotną, trudną wyprawę prawdziwej wojowniczki, którą może odbyć tylko w pojedynkę. Dokładnie tak, właśnie w ten sposób. Przed oczyma ma tylko obraz z ,,To", kupa ciał i baloniki. Wśród słabego, drżącego światła pochodni nagle to staje się wyraźniejsze, jeszcze realniejsze i bardziej… namacalne, jakby przed sobą zaraz miała zobaczyć wściekłego klauna, a nie najzwyczajniejszą mitologiczną istotę, która pragnie jej krwi. Jakby się zastanowić, to w sumie różnica jest niewielka. I to, i to, chciałoby ją zabić, więc…
Jej kroki odbijają się echem w długim korytarzu, Edel ledwo jest w stanie dojrzeć, kiedy pojawia się przed nią zakręt, i kolejny zakręt, i kolejny. Trudno jest jej nawigować po samym zapachu, trochę się gubi, długo zastanawia, czy na pewno powinna teraz skręcić. Odór staje się tak silny, że niemal nie ma różnicy, czy zwróci się w jedną, czy w drugą stronę. Dopiero gdy zaczyna słabnąć, zrezygnowana obraca się i stwierdza, że to jednak jest jakaś paranoja.
— O — stęka. — Czemu nie poszedłeś do Obozu?
— Bo… — Theodore waha się, błądzi oczami po ścianach. — No, bo jeszcze… chyba raźniej jest we dwójkę, co nie?
— Raczej. — Dziewczyna uśmiecha się promiennie, chociaż w tej sytuacji wolałaby jednak, żeby chłopiec jej posłuchał. — Ale wiesz, serio. Lepiej będzie dla ciebie wrócić, niż…
— I tak już nie pamiętam, skąd przyszedłem — wcina się Theo. Zdawszy sobie sprawę z nietaktu, dodaje prędko: — Przepraszam.
Edel macha na to ręką, bo przerywanie jej jest teraz ich najmniejszym problemem. Im bardziej oddalają się od właściwego korytarza, którym bezpiecznie można przejść z Obozu do miasta, tym zwiększa się ich szansa spotkania czegoś, czego naprawdę bardzo nie chcą spotkać. Edel niemal cały czas trzyma dłoń na swoim zegarku kieszonkowym, gotowa wyszarpać go z kieszeni w chwili zagrożenia. Jedyną wadą broni w nim ukrytej jest to, że gdy tylko otworzy się klapkę, zegarek natychmiast się transformuje. Co za tym idzie, Edel nie jest w stanie odczytać godziny. Ktoś, kto go tworzył, zapomniał o tym aspekcie. O aspekcie funkcjonalności kieszonkowych zegarków. Przynajmniej ładnie wygląda.
— No, dobra, to chodź — zgadza się wreszcie Edel, bo woli jednak narazić Theodore'a na niebezpieczeństwo samodzielnie, a nie pozwolić mu wejść w paszczę lwa samodzielnie. Tutaj przynajmniej będzie miał kogoś, kto da radę… w miarę go obronić. Nie, bez przesady. Z jakiegoś powodu została centurionką.
Teraz chodzi się jej jakoś tak lepiej. Przeświadczona o obecności przyjaznej osoby u swojego boku, Edel bardziej skupia się na odnajdywaniu prawidłowej drogi, zamiast rozglądać się za najmniejszymi pająkami w kątach, w obawie, że to jednak wężopodobna istota, która postanowi zeskoczyć na nią z sufitu. Jej niepokój trochę opada, ale wciąż próbuje nie tracić skupienia. Przy synu Somnusa nie jest to najłatwiejsze, bo wraca do niej toksyczne wyobrażenie obozowego łóżka. Jej poduszki obleczonej w czarną poszewkę z gwiezdnym nadrukiem i niepasującej kołdry w serduszka, ale obydwie z takiego przyjemnego materiału, że…
Prawie łapie się na tym, że kładzie się na podłodze labiryntu, zwija się w kulkę i zasypia. Otrząsa się z tego dziwnego stanu, znowu skupia się na celu. Tak, dziwny smród, tak. Ważna sprawa, tak. Powinna się naprawdę skupić, tak. Cała uwaga przeznaczona na nos, tak.
Idą dalej, nie wymieniają między sobą nawet błahych komentarzy. Theo już nawet nie trzyma dłoni w kieszeni, wyciągnął sztylet i ściska go pobielałymi palcami. Edel udziela się jego niepokój, włoski na karku stają jej dęba, gdy półmrok podziemnych przejść naprawdę zaczyna jej doskwierać. Gryzące uczucie rozrasta się w jej klatce piersiowej, coraz większe z każdym krokiem, rozprzestrzeniające się w jej ciele wraz ze wzmacnianiem się okropnego zapachu.
Skręcają raz jeszcze, a im oczom wreszcie ukazuje się to, co spodziewali się zobaczyć już od dobrych paru godzin. Od kiedy pierwszy raz poczuli słodkawy odór, obydwoje podświadomie wiedzieli, co czeka na nich w mrocznych zakątkach labiryntu. Brudne, zakrwawione koszulki, które stały się już tylko względnie fioletowe, poranione ramiona i nogi rozrzucone wokół tułowia, plamy krwi i półotwarte usta, wyszczerzone oczy, pozieleniała już skóra. Theodore wydaje z siebie okrzyk, który bynajmniej nie jest krzykiem zaskoczenia czy przerażenia, tylko obrzydzenia, od którego kwas zbiera się w gardle i człowiek naprawdę bardzo stara się nie zemdleć albo nie zwymiotować.
— Cholera jasna — mamrocze Edel, niezdolna do zbliżenia się do ciał. Dwójka osób, które tutaj umarły, musiały polec już jakieś parę dni temu, a w umyśle centurionki po chwili pojawiają się dwa imiona, które powinna była przypomnieć sobie już dawno. Sage i August. Jakiś czas temu było głośno o tym, że poszli gdzieś i nigdy nie wrócili. W tym momencie po Obozie krąży już wiele plotek o tym, że tak naprawdę uciekli, żeby spędzić swoje życie niczym Romeo i Julia – razem, szczęśliwi, z daleka od nieprzyjaznych im rodzin.
Kontemplowanie zwłok przerywa im syk. Edel drży, odwraca się. Potwór otwiera wypełnione jadowitymi kłami szczęki, żółte, wydające się świecić w ciemności, ślepia wgapiają się w dwójkę herosów. Oczywiście, że coś musiało tu siedzieć. Coś musiało ich zabić. I czekało na herosów, którzy przyjdą po swoich martwych kolegów.
Wściekła amfisbena szczerzy się w podróbie ludzkiego uśmiechu. Z zadowoleniem wita kolejne danie, podsunięte jej pod nos przez miłosiernych bogów.
Theodore?
────
[1534 słowa: Edel otrzymuje 15 Punkty Doświadczenia]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz