Arnar szerzej otwiera oczy, jeno brwi wędrują wysoooooko na jeno czoło. Prawie dotykają linii włosów i ono zdecydowanie to czuje, tak samo jak czuje i postrzega świat wokół siebie (czyli ledwo, bo ciągle wydaje nu się, że głowa zaraz odczepi się od jeno szyi i potoczy się w dół ulicy". Odrobiną za głośno przełyka ślinę, bo na tyle, że Lucien czuje się zmuszony uderzyć no w ramię.
— Nie dramatyzuj! — strofuje no cicho. Już wystarczająco wielu krzyków (głównie w nocy) i płaczu (też w nocy) się nasłuchał, żeby jeszcze teraz dostawać teatrzyk człowieka przerażonego w domu strachów. W wesołym miasteczku, do którego wstęp mają dzieci od lat pięciu.
— Ja nie dramatyzuję! — fuka Arnar, ale jeno głos z niem nie współpracuje i niespodziewanie się łamie. Odchrząkuje więc, skupia się na Dahlii, która może obserwować jeno tęczówki w całej ich okazałości. — Słuchaj, to jest jakaś tragedia. Przysięgam ci, co wieczór, gdy tylko zaczyna być ciemno i światło wpada do pokoju przez taką cienką szczelinę w zasłonach — Lucien wzdycha głęboko i głośno — zaczynam JE widzieć. Konie. Z jeźdźcami, bez jeźdźców, różnie bywa, ale mniejsza o to. I one…
— Mniej więcej o dwudziestej pierwszej zaczyna krzyczeć, że słyszy parskanie koni i nic nie jest w stanie go uspokoić — wcina się Lucien. — Nawet jeno ulubione suchary. — Z rękoma skrzyżowanymi na piersi wygląda jak bardzo zmęczona żona schizofrenika. Arnar, chcąc nie chcąc, odgrywa rolę schizofrenika piekielnie dobrze.
— Rooooozumiem. — Dahlia kiwa głową, Arnar uśmiecha się uradowane, bo wreszcie ktoś no nie wyśmiewa. — Czyli macie nawiedzony pokój? Po prostu?
— To nie jest zwykły nawiedzony pokój! — sprzeciwia się Hermesiątko. — Ty chyba nie rozumiesz, patrz. Każdy zwykły nawiedzony pokój…
— Tłumaczyło mi to przez dwie godziny. Wczoraj. Dzisiaj. W nocy, wszystko jedno. — Lucien macha na to wszystko ręką, bo nawet nie jest w stanie sobie przypomnieć, czy słyszał to przed, czy po północy. Ani jedna z tych opcji nie jest dobra, bo było już ciemno i desperacko chciał ułożyć się wygodnie na chłodnej poduszce i wreszcie się wyspać. Chociaż jedną noc, chociaż pięć godzin snu zamiast przerywanych dwóch… Marzenie.
— Ja tutaj próbuję coś powiedzieć! — denerwuje się Arnar. — Ostatnio trochę częściej się kłócimy — dodaje trochę ciszej, tak, jakby tylko Dahlia miała to usłyszeć. Lucien mamrocze coś pod nosem a kobieta kiwa głową, bo łatwo można zrozumieć przyczynę ogólnego rozdrażnienia obydwóch. — Wracając. Każdy zwykły nawiedzony pokój straszy ludzi takimi, wiesz, typowymi… powiedziałobym nawet, że schematami. Łapiesz?
— No.
— No i, skoro mamy taki pokój i jakichś ludzi, którzy się tam wprowadzają, to jak w każdym horrorze mamy, dajmy na to, jakieś upiorne dziecko. Dziewczynka w białej sukience ze skołtunionymi czarnymi włosami. To jest obiektywnie straszne, co nie?
— Czy obiektywnie, to można jeszcze polemizować — prostuje Dahlia. — Nie, znaczy, tak, tak, dziecko z czarnymi włosami jest totalnie straszne. Dreszcze mam na samą myśl — dodaje, gdy z jakiegoś powodu obydwoje posyłają jej bardzo zirytowane spojrzenia.
— Obiektywnie straszne, tak — powtarza Arnar. — No i. Mamy to straszne coś. I to straszne coś jest takie samo dla każdego, kto to straszne coś widzi, prawda? Tak jest zawsze. Demony nie zmieniają swoich… swoich… nie wiem, jakoś to się na pewno nazywa, ale chodzi mi o to, że nigdy nie są personalizowane dla… dla danego człowieka, który… no.
— Mówi jak szalone, co nie? — rzuca Lucien do Dahlii z małym uśmieszkiem pod nosem. Arnar marszczy brwi i patrzy na niego, jak patrzy się na osobę, która zraniła cię do żywego.
— Słucham?
— Nic, nic, kochanie, mów dalej.
— Mam na myśli to — Arnar wraca do swojego monologu — że mało kto boi się koni. Skąd to wiem? Bo wszyscy zawsze się ze mnie śmiali, że się boję koni. Dobra. Mamy to ustalone. Mam coś powtórzyć?
— Nie — szybko mówi Dahlia, trochę za szybko. — Wszystko rozumiem.
— Okej, więc. Dalej. — Hermesiątko chyba potrzebuje chwili do namysłu, podczas której Lucien szeptem mówi Dahlii, że jeszcze chwilę to potrwa. — No to, mamy to, że… Tak. Nie wyspałom się trochę. W każdym razie. Skoro mało osób boi się koni, to albo ten koń, znaczy ten duch konia, to jest jakiś spersonalizowany atak na mnie, bo w końcu… No. Ale z drugiej strony, czemu siły podziemia miałyby się odwrócić przeciwko mnie?
— Jako siły podziemia masz na myśli też potwory? — sugeruje kobieta. — Na przykład wielkie latające świnie albo, dajmy na to, gorgony?
— Latające świnie? — Lucien marszczy brwi. — Czemu wy ciągle o tych świniach?
— NIEWAŻNE — krzyczy Arnar. — Nie, nie, chodzi mi o duchy, nie potwory. Uznałom to, w takim razie, za zamach na moje zdrowie i życie, a najbardziej na mój stan psychiczny, który już teraz zaczyna podupadać.
— Widać to — stwierdza Lucien.
— Proszę cię, oszczędź mi tego.
— To ty wymyśliłoś, żebyśmy w ogóle tutaj przyjechali i jakimś cudem nie ogarnęłoś, że ten pokój jest jakiś podejrzanie tani!
— Przecież zawsze mówiłeś, że jestem najlepsze w znajdowaniu promocji! Pamiętasz dynie? Niemal codziennie ci przynosiłom dynie z przeceny…
— Spokój! — Dahlia nieznacznie unosi dłonie, żeby herosi przestali się kłócić i wreszcie na nią spojrzeli. — Ogarniemy to, dobra?
Arnar i Lucien równocześnie kiwają głowami. Nareszcie się w czymś zgadzają, co za ulga. Patrzą na Dahlię jak przedszkolaki na swoją opiekunkę, która desperacko próbuje jakoś uporządkować zbyt dużą grupę pięciolatków i naprawdę wszyscy chcieliby, żeby wreszcie jej się to udało.
— Zaprowadźcie mnie do tego waszego pokoju.
Klamka zapadła, legendarne trio półbogów znowu się połączyło.
Arnar prowadzi ich do hotelu, głównie przez to, że idzie najszybciej. Przy okazji pyta Dahlię o jakieś ciekawostki na temat San Francisco, jakieś budynki (ona stwierdza, że nie ma tu niczego, co by Arnar szczególnie zainteresowało), jakieś wydarzenia (ona wspomina coś o jakiejś chińskiej paradzie, o której wie tyle, że jest głośno i się świeci), a po tym jeno pytania na temat miasta z jakiegoś powodu się kończą. Gdy tylko temat duchów i innych paranormalnych zjawisk (na przykład tego nieszczęsnego pokoju) cichnie, nagle wraca nu ułamek jeno codziennej energii, ale nie na tyle duży, żeby poprawić zepsute humory (w tym swój). Zamiast radosnego utrzymywania rozmowy, co w tym momencie równa się z niepotrzebną utratą energii, pędzi przed siebie długimi i szybkimi krokami, za którymi nawet Dahlii ciężko jest nadążyć, a co dopiero Lucienowi, który drepta parę metrów za nimi, przebierając nogami w zawrotnym tempie. Nic nie jest tak, jak być powinno – po pierwsze, nie ma ich w Nowym Jorku, po drugie, jeszcze nic ich nie zaatakowało. Jak na nich, to całkiem zawrotny wynik.
— A poczekacie na mnie? — woła Lucien, gdy zostaje z tyłu tak bardzo, że perspektywa nadgonienia pozostałej dwójki staje się tylko marzeniem.
— Oj. Przepraszam. — Arnar uśmiecha się delikatnie, ale jeno partner chyba nie ma dzisiaj ochoty na wybaczanie.
— Weź chociaż to — mówi niekoniecznie miłym tonem, wpychając Arnar w dłonie torbę z zakupami. — Te twoje latarki i reszta szmelcu.
— Dziękuję…
— Chodźmy już.
Paranoiczny schizofrenik (który przejął rolę po innym paranoiku), tykająca bomba i koniara wreszcie stają przed drzwiami pokoju numer 207. Nawiedzonego pokoju, w którym z niewyjaśnionych powodów śmierdzi trochę jak w stajni (przynajmniej Arnar tak twierdzi).
Lucien?
────
[1130 słów: Arnar otrzymuje 11 Punktów Doświadczenia]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz