— Łapaj go!
— NIE WYWAL SIĘ — wrzeszczy Lucien, gdy w biegu Arnar ogląda się na niego przez ramię. — I ty go łap!
— Winoroślami go!
Zanim Arnar wpada na staruszkę, która w spokoju próbuje donieść swoje zakupy do domu, odczytuje z miny Luciena prosty przekaz: "Odwal się od moich winorośli".
— Przepraszam najmocniej szanowną panią!! — Arnar wykonuje szybki ukłon i biegnie dalej, zostawiając oszołomioną babcię z lekko otwartymi ustami gotowymi do wykrzykiwania obelg w stronę głupiego młokosa. Lucien z politowaniem kręci głową, prawie potyka się o własne nogi.
Ile on może tak biec? To pytanie pojawia się w głowach ich dwójki, gdy manewrują między przechodniami, którzy uciekający dywan traktują jak codzienność. Śmiertelnicy. Wszyscy tłumaczą sobie dziwne zjawiska, porównując je do aktorów ulicznych czy innych dziwnych eventów, które ciągle rozgrywają się na nowojorskich ulicach. Parę dzieciaków już pstryknęło im kilka zdjęć albo nagrało filmy, które pewnie wrzucą na tiktoka z opisem krzyczącym o jakimś performansie na środku ulicy. Znajdą dla pogoni dywanu milion filozoficznych wytłumaczeń, ostatecznie stwierdzając, że to metafora do pogoni za nieważnymi sprawami… albo coś takiego.
Arnar coraz bardziej wysuwa się na prowadzenie, Lucien próbujący za niem nadążyć zaczyna tracić dech. Małe nóżki dywanu nie są w stanie dorównać długim susom urodzonego biegacza.
— MAM CIĘ!!! — Triumfalny wrzask rozbrzmiewa echem w wąskiej uliczce. — …Karpoi? Lucien, to tyl…! Lucien?
Ogląda się za siebie, ale chłopaka ani widu, ani słychu. Wspina się na palce i próbuje dojrzeć Luciena nad głowami przechodniów, choć zdrowy rozsądek podpowiada, że powinno szukać raczej pod nimi. Zanim Arnar udaje się go dostrzec, Lucien zatrzymuje się przed niem i kładzie dłoń na jeno ramieniu, kurczowo je ściska i najchętniej to by przeniósł na Hermesiątko cały swój ciężar. Arnar współczująco obejmuje go ramieniem, na drugim opiera ich cudem odzyskany dywan. Będzie co opowiadać dzieciom.
— …Cze… czemu on nam… spierdolił…? — pyta Lucien, wykrztuszając słowa pomiędzy ciężkimi wdechami.
— A! Dywan, tak dywan, on nam… — Arnar rozgląda się dookoła. — Yyy, był tu taki karpoi, ale już go chyba nie ma.
— On też nam spierdolił…? — Lucien unosi do Arnar spojrzenie bardzo smutnego szczeniaczka. — I Dahlia też?
— Cze– Nie, daj spokój. Dahlia, Dahlia sobie tylko robi żarty, wiesz, jaka ona jest, prawda?
— Nawet nie waż się zamiatać tego pod dywan!
*
— Mówiłem. Poszła sobie. — Smętnie stoją nad stolikiem, przy którym wcześniej siedziała Dahlia i jej stek. Brakuje im tylko czarnych ubrań i róży, a dywan mógłby być… czerwony, na przykład, tak odświętnie. Wtedy wyglądaliby jak biedna para na pogrzebie przyjaciółki.
— A państwo tutaj, bo…? — pyta drżącym głosem uśmiechnięta pani, która próbowała jeść swoją carbonarę. Mężczyzna siedzący naprzeciwko niej uśmiecha się zaciśniętymi, pobielałymi wargami. Pewnie podobnie zaciska pięści pod stołem.
— Bo… koleżanka tutaj… — Lucien ponosi niezgrabną próbę wytłumaczenia się, ale wygląda bardziej jak bliski płaczu przedszkolak, niż dystyngowany mężczyzna, który mógłby jadać w restauracjach.
— Martwiliśmy się, że ta koleżanka — podejmuje Arnar — za nas nie zapłaciła, bo nagle sobie przypomnieliśmy, że zostawiliśmy nasz dywan — klepie nowego członka ich rodziny po trochę brudnym materiale. — No i musieliśmy po niego wracać. Do kawiarni, bo tam go zostawiliśmy. Ale wyszliśmy tak szybko, że zapomnieliśmy zapłacić i zastanawialiśmy się… No, właśnie, tak było. Do widzenia!
Ciągnie Luciena za sobą, żeby jak najszybciej usunąć się z podwórka restauracji (ludzie zaczynają na nich dziwnie patrzeć, jakby to nie była ich codzienność). Odprowadzeni zostają pomrukiem faceta w garniaku (o treści: "Mogli przecież zadzwonić") i zaniepokojonym spojrzeniem uśmiechniętej kobiety, którym przeszkodzili w zapewne bardzo romantycznej kolacji. Wlokąc się noga za nogą, przemierzają tę samą trasę, którą poprzedniego dnia uciekali przed gorgoną. Lucien raz po raz ogląda się przez ramię, mimo zapewnień Arnar, że, kochanie, złej pani już nie ma, poszła sobie i możesz w końcu wyjść spod łóżka. Cisza między nimi rozciąga się aż do otwarcia drzwi ich mieszkania, gdy Lucien na chwilę zatrzymuje się przed progiem.
— I tutaj… tutaj właśnie pierwszy raz ją spotkałem… i myślałem, że ma biegunkę…
— Słońce, przestań dramatyzować.
— Nie dramatyzuję — upiera się Lucien, głośno zatrzaskując za sobą drzwi. — Miej troszkę więcej empatii.
Arnar przybiera minę, która ma obrazować zastanawiającego się nad sensem życia filozofa.
— Okej, dobra — odpowiada wreszcie. — To patrz. Może nie mamy Dahlii, ale mamy dywan! — oznajmia radośnie.
— …
— Mamy dywan!!!
— To nie jest empatia.
Niespeszone, Arnar bierze ich DYWAN i rozpoczyna manewrowanie po mieszkaniu z niebieskim rulonem na ramieniu. Na ich kanapie wciąż leży kocyk i poduszka Dahlii, schludnie złożone. Na ich widok Lucien znowu przypomina Arnar niesamowicie smutnego psa, któremu już zbierają się łzy w oczach, bo jego rodzeństwo zjadło całą karmę, zanim on zdążył podbiec do miski. Przecież Dahlia nie umarła, bez przesady… Właśnie, nikt nie umarł. Totalnie nikt nie umarł. (Arnar nagle spięło się z niejasnego dla Luciena powodu).
— Patrz, jak pasuje! — Uradowane Hermesiątko wskazuje na ich piękny, niebieski dywan z przesadną energią jak na pokazanie zakurzonego i zmaltretowanego kawałka materiału. W niektórych miejscach trudno stwierdzić, czy na pewno jest niebieski. — Idealne wymiary! Dahlia naprawdę umie wybierać dywany!
— Tak… Dahlia… umie wybierać — pociągnięcie nosem — dywany.
— No, już, już. Jeszcze się z nią kiedyś spotkamy. Heros herosa znajdzie! — Lucien nie wydaje się pocieszony. Arnar przetrząsa szufladki swojego umysłu w poszukiwaniu jakiejś śmiesznej anegdotki, żeby choć trochę poprawić nastrój. — Ej, a wiesz, że Dahlia oszukiwała na automatach?
— Ale przecież poznaliście się w barze.
Patrzą na siebie. Kącik rozciągniętych w uśmiechu ust Arnar lekko drga, gdyby było postacią z komiksu, to po skroni spływałaby nu kropelka potu. Lucien marszczy brwi w konsternacji, próbując połączyć fakty.
— Oszukiwała na automatach w barze.
— Czy ty możesz chociaż raz przestać kręcić?
— Nie, Lucien, błagam cię, ale…
— Arnar, to ja ciebie błagam, bo to już jest jakaś przesada…
— Ale słuchaj, to wcale nie tak, tak naprawdę…
— To już kolejny raz, gdy… ej, patrz. — Lucien podchodzi do parapetu, jakby wcale nie zaczął żadnej kłótni.
— Dzięki bogom — prawie bezgłośnie szepcze Arnar, bo naprawdę nie miało ochoty opowiadać mu o latających świniach i ofierze pogrzebanej pod szczątkami wybuchniętej fontanny. — Co tam ma– AAAAARH!
Arnar łapie się za serce i odskakuje od parapetu, potyka się o podwinięty koniec dywanu. Na parapecie, z jakiegoś powodu, stoi kaktus, którego nigdy nie kupowali. Którego nigdy nie było w ich mieszkaniu. Kaktus o kształcie niebezpiecznie przypominającym konia.
KONIEC WĄTKU </3
────
[1003 słowa: Arnar otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz