Był spóźniony.
Nie w sensie - powinien już siedzieć przy stole i rozdawać karty czy przygotowywać ruletkę. W formalnym znaczeniu miał jeszcze czas, by spokojnie zaparkować, zawiązać krawat, przygładzić rozwichrzone włosy, i wyjść na salę.
Był spóźniony na spokojne wypalenie fajki przed rozpoczęciem zmiany. Na rytualne dwadzieścia parę minut przed kasynem, czy raczej za nim, spędzone na leniwym small talku i wprowadzaniu się w nastrój. Oczywiście mógł palić w drodze, i dokładnie to robił. Musiał sobie jakoś umilać godzinną trasę do Graton. Ale fajka wypalona z nudy w podróży nie zastępowała w żadnym stopniu tej spokojnej, plotkarskiej rutyny przed początkiem zmiany.
Zatrzymał się na czerwonym i omiótł spojrzeniem parkingi kurortu. Nawet z oddali mógł stwierdzić, że przed kasynem jest trochę gęściej niż zwykle, a Graton przecież nigdy nie narzekało na mały ruch. Zgasił kiepa w samochodowej popielniczce. Większy przemiał ludzi. Więcej ról do odegrania. Więcej napiwków do zgarnięcia. Zabębnił palcami na kierownicy i wzdrygnął się mimowolnie, gdy powietrze przeszył dźwięk klaksonu.
Podniósł wzrok. Zielone. No tak. Musiał się w końcu skupić.
Zajechał na parking na tyłach obiektu. Zostawił auto w jednym z tych miejsc, o których się upewnił, że kamery mają na nie dobry widok. Nie, żeby jego stary ford mustang był pojazdem, który przyciągał złodziei. Przyciągał natomiast wkurwionych gości klasy średniej. Tych nowobogackich, którzy musieli na każdym kroku pokazać, że są lepsi, ważniejsi, bardziej zamożni. Pięknie przepierdalali fortunę na ruletce, a potem szukali zemsty na krupierach. Wyczaili kiedyś, gdzie Isai parkuje, gdy był jeszcze młodym krupierem. Wystarczyła mu jedna taka lekcja.
Postawił kołnierz białego płaszcza, gdy wraz z wiatrem uderzyły go drobne krople deszczu, i ruszył w kierunku kasyna. Obracał w palcach papierośnicę. Robił w myślach szybki rachunek, czy chce wypalić jeszcze jedną fajkę teraz, czy już dać sobie spokój i poczekać przynajmniej do pierwszej przerwy. Tak, by mógł udawać, że ma kontrolę nad nałogiem, skoro stracił ją nad czasem.
Przy jednym z wejść służbowych, ścianę podpierał wielki w barach i zmęczony na twarzy facet po pięćdziesiątce. Podniósł znudzone spojrzenie i uśmiechnął się krzywo.
– Długo ci zajęło.
– Był wypadek na wyjeździe z Frisco… – mruknął Isai wymijająco.
Aston pokiwał powoli głową ze zrozumieniem. Podrapał się po brodzie.
– Masz ogień? – zapytał, wsuwając już do ust marlboro.
Isai mruknął inkantację - chociaż to może wyolbrzymienie nazywać tak pojedyncze słowo - i pstryknął palcami. Wystrzelił spomiędzy nich niewielki płomień, w pierwszej chwili rozedrgany, ale w kolejnej już się uspokoił. Aston mruknął z zadowoleniem i odpalił, a Isai strzepnął ogień z dłoni płynnym ruchem.
Aston kiedyś przyłapał, jak Senvi to robi przy jakiejś dziewczynie. Musiał uznać to za bajerancką sztuczkę kuglarską do wyrywania panienek. Przez kilka lat znajomości nie zakwestionował tego, że Isai w sumie nigdy nie korzysta z zapałek czy zapalniczki, więc półbóg doszedł do prostej konkluzji, że może się czuć z drobnymi zaklęciami bezpiecznie, przynajmniej przy starszym ochroniarzu.
– Nie, że cię poganiam, ale chyba powinieneś już iść się ogarnąć. – Głos Astona wyrwał Isaia z krótkiego zamyślenia. – Szefowi mogłyby się nie spodobać te błyskotki – dodał mężczyzna.
Isai potrzebował dokładnie trzech sekund, żeby zrozumieć, o czym Aston mówi.
Kolczyki. Zapomniał zdjąć kolczyki.
Przymknął oczy, wziął głęboki wdech, a jego usta ułożyły się w bezgłośne: ¡joder!
***
Przez trzy lata przepracowane w Graton Resort & Casino, Isaias Senvi z najwyższą dbałością utrzymywał wizerunek krupiera idealnego. Zdejmowanie dziewięciu kolczyków (pozostałe dwa były... poza obszarem zainteresowań gości) doprowadzało go czasem do szewskiej pasji. Szczególnie gdy w pośpiechu niedbale odłożył kulkę, a potem musiał jej szukać na podłodze. Zawsze pilnował, by wszystko ładnie ukryć.
Musiał się w końcu potknąć, prawda? Bogowie i tak byli łaskawi, dając mu trzy lata bez podobnej wtopy.
Jeszcze przed wejściem do kasyna zdjął asymetryczne, długie kolczyki. Oba pobrzękiwały i połyskiwały szyderczo. Miał ochotę cisnąć je do mijanego kosza. Powstrzymał go tylko fakt, że naprawdę lubił ten komplet. W szatni rzucił luźne "hej", nieskierowane do nikogo. Odpowiedziało mu skrzypnięcie szafki i kilka głosów.
Stanął przed lustrem i napotkał pełne wyrzutu i oceny spojrzenie swojego odbicia. „Pierdol się, odbicie lustrzane”, rzucił w myślach, gdy zdejmował pierwszy kolczyk. Recytował w głowie bardzo zawiłą wiązankę przekleństw, a kolczyki znikały jeden po drugim w kieszeni płaszcza. Nie przerwał, gdy usłyszał za sobą kroki i ciche gwizdnięcie.
– Wyglądasz, jakbyś wyszedł z burdelu.
– Z sypialni twojej matki – sparował Isai beznamiętnym tonem.
Gdzieś po drugiej stronie pomieszczenia rozbrzmiało rozbawione parsknięcie i tym razem rozpoznał głos. Nicole. Kamień z serca.
W lustrzanym odbiciu napotkał spojrzenie Hevaka. Chłopak był stosunkowo nowy, ledwo skończył szkolenia, i na każdym kroku chciał się wykazać. Isai to rozumiał, był kiedyś na jego miejscu (chociaż, jak sam uważał, miał w swoich działaniach więcej uroku). Teraz Hevak poczerwieniał na twarzy ze złości. Wyglądał przez chwilę, jakby bardzo chciał przywalić Isaiowi w mordę.
– Weź tak nie mów o mojej mamie – burknął wreszcie zamiast tego.
Isai uśmiechnął się pod nosem. Zdjął ostatni kolczyk, ten z brwi. Wreszcie z lustra patrzył na niego poprawny, profesjonalny krupier, a nie prowokacyjny twink z San Francisco. ...No, prawie. Półprzezroczysta koszula w kwieciste wzory jeszcze trochę psuła kasynowy wizerunek. Ruszył przez szatnię. Zwolnił kroku, gdy mijał Hevaka i poklepał chłopaka po ramieniu.
– Próbuj dalej, kiedyś ci się uda.
Skręcił za rzędem szafek i oparł się o nie, przywołując na twarz głupkowaty, niewinny uśmiech.
– Nicole, mi corazón—
– Czego chcesz? – przerwała mu.
Nicole była śliczna. Bystre, ciemne oczy, włosy opadające na ramiona kaskadami czarnych fal, słodkie dołeczki towarzyszące uśmiechom, a co teraz ważniejsze - też miała nieco ciemniejszą, opaloną karnację. Przerwała zawiązywanie butów, by spojrzeć na Isaia, i zmarszczyła groźnie brwi. Przynajmniej… próbowała wyglądać przy tym groźnie. W kąciku jej ust wciąż błąkał się uśmiech.
– Jest może szansa, że masz ze sobą podkład? Albo korektor?
Kobieta złożyła usta w dzióbek w zastanowieniu, zajrzała do swojej torebki i po chwili podała Isaiowi pudełeczko. Nie był to dokładnie jego odcień, używał o ton ciemniejszego, ale nie było źle.
– Jesteś aniołem, wiesz? – rzucił, wracając przed lustro.
– Mhm. Mów mi jeszcze.
Isai ostrożnie nałożył podkład nad brew, by uczynić miejsce przekłucia przynajmniej trochę mniej widocznym, i podobnie potraktował resztę dziurek. Przeczesał włosy palcami. Zastanowił się chwilę, i trochę je zmierzwił. Nie były na tyle długie, by całkowicie zakryć jego uszy, ale trochę pomogły. Zmienił koszulę na tę służbową i sięgnął po muszkę.
– Swoją drogą, Isai – zagadnęła Nicole. – Prosili o ciebie na VIP-room. Texas Hold'em. Nie chcieli innego krupiera, więc rusz dupę.
Blondyn spojrzał na zegarek. Mógł jeszcze zapalić, do diabła z kontrolowaniem uzależnień. Byłoby to pospieszne palenie, kpina ze spokojnej fajki, pewnie zdążyłby pociągnąć ze dwa buszki, a resztę musiałby zgasić i zostawić na później, ale chodziło o zasady! Gdy się odezwał, w jego głosie zabrakło jednak przekonania. Zabrzmiał raczej prosząco:
– Mam jeszcze osiem minut.
Odpowiedziało mu westchnienie i wiedział, że przegrał. Nie, żeby spodziewał się innego wyniku. Argument, którego użył, był beznadziejny - i tak musiał już wychodzić na salę, żeby spokojnie zdążyć ze startem zmiany. Zawiązał niedbale krawat, zarzucił kamizelkę na ramiona, podwinął mankiety. Zamknął szafkę i z rezygnacją podszedł do inspektorki. Oddał jej korektor i zrobił najsmutniejszą minę zbitego szczeniaka, jaką był w stanie.
– A dostanę buzi na szczęście?
Nicole uśmiechnęła się ostro i sięgnęła do jego muszki. Poprawiła ją.
– Dostałeś już korektor, starczy ci tej dobroci. A teraz leć. Caryca i świta czekają. Rób wszystko, o co poproszą, tak?
Havek zarechotał gdzieś po drugiej stronie szafek, a Isai poczuł, jak grunt osuwa mu się pod nogami. Ziemia zadrżała i zaczęła pękać. W przestrzeni powstała ziejąca wyrwa. Pochłonęła wszystkie jego chęci do życia, całą werwę i optymizm. Pobladł. Chciał się cofnąć. Nicole przytrzymała go za muszkę. Zimna jędza. Podła żmija. Zdrajczyni.
– Nicole…
– Isai.
– Nicole, proszę—
– Isai Senvi.
– W umowie mam wpisane prowadzenie pokera, a nie oddziału geriatrycznego!
Usta kobiety nawet nie drgnęły. Jej spojrzenie było poważne, tylko odrobinę rozczarowane. Isai przez chwilę prawie pożałował tej jednej nocy, kiedy zamiast wrócić po zmianie do San Francisco, dał się zaprosić Nicole do mieszkania. Nie, żeby musiała go wtedy namawiać, ale…
– Mierda. Dobra, idę, idę – fuknął.
Odsunął się zdecydowanie. Tym razem nie próbowała go zatrzymać.
Przystanął przed drzwiami prowadzącymi na główne sale i wziął głęboki oddech. Zbolały wyraz twarzy stopniał w czarujący półuśmiech. Blondyn wyprostował się, przesunął dłonią po włosach. Nacisnął klamkę i wkroczył energicznym, pewnym krokiem w blask kasyna.
***
Wejście do VIP-roomu było jak zanurkowanie w burzliwym morzu. Albo raczej - jak przypadkowe wypadnięcie za burtę podczas sztormu. Woń perfum wdzierała się do płuc niczym woda, paląc i gryząc i oblepiając. Dym z cygaretek wirował w powietrzu jak wzburzona fala. Blask żyrandoli przypominał szyderczy blask światełka w tunelu. Takiego zwiastującego pędzący pociąg.
Powszechne było przekonanie, że w kasynach bywały tylko supermodelki uczepione do ramion dzianych biznesmenów i prawników. Wynikało z niego kolejne przekonanie, że krupierzy też byli w centrum zainteresowań wspomnianych superlasek. Krupierzy rzeczywiście często mieli swoje fanki. Isai miał trzy, bardzo wierne, odkąd zaczął tu pracę. Tyle że tymi fankami były obrzydliwie bogate, wyrafinowane i wcale grzeczne panie po osiemdziesiątce, a nie siksy świeżo po studiach.
Caryca, Agnes i Dorothy siedziały przy stole jak czarne wdowy czekające, aż ofiara sama wejdzie w ich sieć.
Każda z kobiet w futrze. Każda z lampką martini. Otoczone aurą osób, którym to świat się kłania, a nie odwrotnie. Włosy utkane ze srebra wszystkie nosiły wysoko spięte i każda z nich wymalowała usta szkarłatną szminką. Wieczorowe suknie, burgundowa, czarna, i trzecia w kolorze szafiru, były ponadczasowo szykowne. Biżuteria każdej z kobiet była ciężka jak grzechy Isaiasa, a każdy z pierścieni był wystarczająco masywny, by w odpowiednich rękach posłużyć za śmiertelną broń.
– Moje panie – wymruczał Isai niskim głosem, podchodząc do stołu.
– Isaaaaaaaiah, skarbie – zaćwierkała skrzekliwie Dorothy, z tym amerykańskim akcentem.
Wyciągnęła rękę, jak zawsze oczekując, że krupier padnie na kolana i ucałuje jej dłoń. A on, również jak zawsze, zaoferował jedynie lekki ukłon i czarujący uśmiech.
Zasada numer jeden Domu: Rodzina nie dotyka Gości. Całowanie pomarszczonych dłoni zdecydowanie nie było warte spisywania protokołów i przeglądania nagrań z setek kamer, by upewnić się, że nikt nikomu nie przekazał karty, tokenu, gotówki, czy innego cholerstwa.
– Długo kazałeś na siebie czekać, słodziutki – wygarnęła Caryca, gdy Isai zajął miejsce po swojej stronie stołu.
Było w niej coś - w tym, jak się malowała, jak jej głos czasem się obniżał, jak skóra na jej twarzy się marszczyła - co sprawiało, że Isai nie mógł pozbyć się wrażenia, że Caryca jest drag queen, a to czyniło z niej absolutną ikonę. Nadal upierdliwą, ale ikonę i Isai, nawet jeśli czasem wolałby prowadzić jakikolwiek inny stół, to wciąż czuł sporą sympatię do tej kobiety.
– Caryco. Najjaśniejszy klejnocie mojego żywota – westchnął teatralnie, przykładając dramatycznie dłoń do piersi, czym zarobił sobie ochrypły chichot kobiety. Pokazał puste ręce do kamer, po czym sięgnął po talię kart. – Nawet ja staram się przestrzegać grafiku pracy.
– E tam, grafiki, pierdolenie. Za dobrze ci płacimy, żebyś się przejmował grafikami – Agnes machnęła ręką i zaciągnęła się cygaretką.
Isai wiedział, że nie ma sensu się kłócić z tym argumentem. Nie dlatego, że był tak przekonujący, ale przez to, kto go wypowiedział.
Wysunął karty z folii i z namaszczeniem przesunął palcem po krawędziach, nim zaczął tasowanie. Nic nazbyt widowiskowego, wszystko w granicach regulaminów i protokołów. Kusiło go czasem wykorzystać w pracy to, czego nauczył się na przestrzeni lat zabaw kartami, ale się powstrzymał. I tak się cieszył, że w pokerze faktycznie mógł pracować z kartami. Fakt, że w blackjacku wygrywały maszyny tasujące, był jak cios w serce.
– Ile zamierzasz dziś obrócić, Dorothy? – zagaił z niewinnym uśmiechem. "Obrócić" było ładnym slangiem na "przegrać".
– Och, jedynie tyle, byś musiał mnie po tym pocieszać… – zatrzepotała rzęsami, po czym sama się roześmiała. – Powiedz kochaneczku, ile trzeba, byś w końcu usiadł mi tu na kolanach, zamiast tylko marnować te paluszki na machanie kartami?
Isai uśmiechnął się szeroko i puścił jej oczko. Zakręcił bębnem rewolweru. Pociągnął za spust. Pusta komora. Czemu by kiedyś dla adrenaliny zakręcić pełnym magazynkiem?
Zaraz potem przypomniał sobie, że w mentalnej rosyjskiej i tak nie miało to znaczenia.
– Wiesz doskonale, że gdyby nie regulamin, nie musiałabyś mnie do tego namawiać. – Sam nie był pewien, jakim cudem był w stanie zdobyć się na taką odpowiedź bez chociażby przewrócenia oczami.
Najważniejsze jednak, że odpowiedź usatysfakcjonowała panie. Dorothy klasnęła w dłonie, zachwycona. Caryca pokiwała głową z aprobatą. Agnes, jak to Agnes, pomruczała coś chwilę pod nosem o tym, że mogłaby Isaia wykupić i w dupie mieć te cholerne protokoły, gdyby tylko nie był taki "nieśmiały" i "zamknięty w sobie".
Żetony stuknęły na stole. Rozpoczęli partię. Rozmowa przygasła, a wymiana odbywała się głównie pomiędzy kobietami. Isai prowadził rozgrywkę absolutnie podręcznikowo. Czarujące uśmiechy, gdy były potrzebne, żarty - gdy były oczekiwane. Słuchał rozmowy z umiarkowanym zainteresowaniem, ale najwyższym skupieniem czekając na słowa-klucze. Przesuwał żetony wprawnymi ruchami. Gdy zauważył, że kieliszek Carycy zaraz będzie pusty, gestem przywołał dziewczynę z baru. Gdy w trakcie drugiego rozdania szponiasta, pomarszczona dłoń Agnes przysunęła się zbyt blisko do jego, odsunął się.
– Agnes – zaczął uprzejmym, ale stanowczym tonem. – Kasyno jest jak klub ze striptizem, tak? Patrzymy, nie dotykamy.
– Bardzo nudne kluby odwiedzasz, słoneczko – prychnęła Dorothy.
Zaraz potem zaczęły wspominać stare, dobre czasy. Bez reguł czy tych absurdalnych zakazów. Przecież nie za to płaciły, przychodząc w miejsce jak to. Isai potakiwał im od czasu do czasu, ah, tak, straszna szkoda. Myślał, że się po paru minutach uspokoją, ale nie. Rozkręciły się na dobre. Partia toczyła się ślimaczym tempem pomiędzy anegdotami o zmarłych mężach i porzuconych kochankach, a każda anegdota przynosiła kilka dygresji. Tematy przeplatały się między sobą, zawracały, skakały do przodu, w bok, cofały się w czasie. Tak, rzeczywiście, przynajmniej w Graton nie wprowadzili tych "kutasiarskich przepisów" o zakazie palenia. Alleluja, chwalmy Pana.
To nagłe wtrącenie o paleniu wybiło go z rytmu. To, jak lubieżnie Dorothy oblizała wargi, nim wsunęła między nie cygaretkę, było jak cios w policzek. Kara od wszechświata.
Omiótł wzrokiem stosiki żetonów i wyłożone karty. Wszystko się zgadzało. Musiało. Nie miało prawa się nie zgadzać. Prawda?
Skupienie.
…Jakie, kurwa, skupienie? Jak miał się skupić, jak mu na zmianę te stare raszple dmuchały dymem w twarz? Nie mógł się oprzeć wrażeniu, że robią to celowo. Chciały go rozproszyć? Zmusić do popełnienia błędu? Proszę bardzo, pewnie, jasne. Zapraszamy. Niech go od razu zwolnią, a czemu by nie. Znajdzie robotę gdzieś bliżej domu, w jakiejś hipsterskiej kawiarni, albo w gej klubie, o, odnalazłby się tam, prawda? "Chcę rozmawiać z menadżerem", skrzeczałby niezadowolony femboy, a potem by dostał do tej rozmowy zmęczonego życiem, półnagiego twinka w ujebanym fartuchu—
Spojrzał na równe stosy żetonów, podliczając w myślach stawkę. I cyk, kolejne rozdanie. Pięknie, cudownie. Z rosnącą tęsknotą zerkał na żarzący się tytoń. Wolał zwykłe fajki od cygar. Ta, jak jakiś prostak, dokładnie, ale teraz? Bez rytualnej za kasynem? Z taką pokusą pod nosem? Byłby wdzięczny za cokolwiek z nikotyną. Nawet za aromatyzowane gówno.
W sumie co to szkodziło kasynu, oh, pardon, Domowi, pozwolić by krupierzy, ah, culpa mia, Rodzina zapaliła sobie z szanownymi, jakże w dupę pierdolonymi Gośćmi—
Klepnięcie w ramię wytrąciło go ze spirali myśli. Zdusił chęć obejrzenia się. Domyślał się, że stoi za nim Nicole; była jednym z niewielu krupierów, których Caryca akceptowała, gdy akurat Isaia nie było pod ręką. Blondyn musiał się upomnieć, by zwalczyć najlżejszy uśmiech na widok skwaszonych min swoich VIPów.
– Caryco? – Zachęcił łagodnie do akcji. Musiał skończyć rozdanie, nim odejdzie od stołu.
Kobieta prychnęła, fuknęła, chuchnęła. Miała trójkę, wiedział o tym, chociaż nie manipulował dziś kartami. Po prostu… same się manipulowały. Tak dyskretnie, by kamery nic nie zauważyły. Agnes, która chwilę wcześniej z pewnością siebie podbiła stawkę, spoglądała na Carycę z chłodnym uśmiechem na twarzy. Wypinała dumnie pierś, raz po raz sięgała dłonią do swej fryzury i delikatnie podnosiła ciężkiego koka.
Caryca spojrzała na Isaia, szukając w jego oczach podpowiedzi. Ostrzegawczo zmarszczonych brwi, lub zachęcającego uśmiechu. Nie zaoferował jej żadnego z nich. Spojrzała więc na Dorothy. Ta już otwierała usta, by coś powiedzieć, ale Isai zareagował szybciej:
– Nie mamy w pokerze możliwości telefonu do przyjaciela.
Caryca skrzywiła się. Zmarszczyła nos, machnęła ręką.
– Pass.
Isai skinął głową, ignorując zachwycone westchnienie Agnes. Odsłonił karty. Gdyby Caryca sprawdziła, jej trójka wygrałaby z parą u Agnes. Isaia fascynowało, że nikt wciąż nie zauważył, że to jej poprawianie włosów to oczywisty tell. Sam zauważył to już gdy pierwszy raz prowadził dla nich grę. Przesunął żetony, zebrał karty. Przetasował, z delikatnym uśmiechem na ustach przysłuchując się przekleństwom, które Caryca mruczała pod nosem, oraz ochom i achom wymienianym pomiędzy pozostałą dwójką.
Odłożył karty.
Pokazał do kamer puste dłonie.
Gdy miał już wstawać, tuż przed nim wylądował czarny żeton.
– Wróć do nas po przerwie, mój ty szczęśliwy amulecie – mruknęła Agnes tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Uśmiechnął się.
– Oczywiście, Agnes. Dziękuję — z bólem serca wrzucił żeton do tipboxa.
Wstał. Wymienił z Nicole spojrzenia. Uniósł pytająco brew i pokazał na palcach jedynkę, a potem piątkę. Kobieta pokręciła głową. “Dwudziestka”, wyszeptała bezgłośnie.
Zaskoczyła go nieco, szczerze mówiąc. Spodziewał się, że dostanie w odpowiedzi dziesiątkę, a tu proszę. Taki akt hojności. Skinął głową, ścisnął lekko jej ramię - tak w ramach "powodzenia" - i ruszył do drzwi prowadzących na zaplecza. Nim wyszedł, zdążył jeszcze usłyszeć jak Dorothy pyta, czy Nicole i on są zaręczeni.
Pozwolił sobie na cichy, zmęczony śmiech.
***
Powietrze za kasynem pachniało wilgotnym betonem i kurzem z szybów wentylacji. Półmrok zimowego popołudnia stanowił miłą odmianę po jaskrawym wnętrzu Domu. Aston siedział na niskim murku. Isai bez słowa usiadł obok niego. Wsunął do ust papierosa, odpalił i zaciągnął się głęboko. Odchylił głowę do tyłu. Przymknął oczy i przez dłuższą chwilę przytrzymał dym w płucach. Wypuścił powoli powietrze i dopiero wtedy nachylił się, by odpalić Astonowi, który cierpliwie czekał na ogień.
– Ciężki stół? – zapytał starszy mężczyzna.
– Można tak powiedzieć – Isai potarł nasadę nosa i znów pociągnął. Odkaszlnął – Mam Carycę – dodał po chwili.
– Ach.
I tyle. Aston nie potrzebował więcej wyjaśnień. Znał zbyt wiele historii krupierów, którzy przyszli przed Isaiem. Isai też nie zaoferował szerszego tłumaczenia. Był zbyt znużony, chociaż chłód nadchodzącego wieczoru i dym papierosa przynosiły ukojenie. Cisza między mężczyznami była komfortowa. Spokojna.
Do czasu skrzypnięcia drzwi i szurnięcia butów.
– O, proszę. Emeryci na fajce – w głosie Hevaka pobrzmiewała nerwowa zaczepka. – Mogę wam przeszkodzić?
Isai strzepnął popiół z papierosa.
– I tak już to zrobiłeś.
Hevak zaśmiał się ochryple, bez wesołości, ale podszedł bliżej, przygarbiony, z dłońmi w kieszeniach. Oparł się o murek naprzeciwko Isaia i Astona. Przez chwilę podziwiał swoje buty, tupiąc szybko nogą, jakby chwila bezruchu była niebezpiecznym potworem, który go ugryzie. Gdy w końcu udało mu się przestać przytupywać, poderwał głowę do góry i spojrzał prosto na Isaia. Odsłonił zęby w grymasie, który chyba miał imitować uśmiech.
– Poszła już fama, że wleciał ci duży napiwek. Ty się tam kurwisz z tymi VIPami że ci pół tysiąca dają?
Aston zerknął na Hevaka jak na skończonego idiotę, ale zmilczał. Isai uniósł brew i przez chwilę tylko patrzył na dzieciaka. Liczył na to, że młody się zreflektuje, albo jeszcze coś doda, by obrócić to w faktyczny żart. Ale Hevak nie wyglądał, jakby miał zamiar jakoś się ratować. Skubał zębami wargę, uśmiechał się nerwowo, jakby jeszcze sam nie potrafił ocenić, czy mu wyszło… cokolwiek tam próbował osiągnąć. Isai westchnął.
– Ty masz dzisiaj jakiś zły dzień?
– Zajebisty mam – burknął Hevak od razu, krzyżując ręce na piersi. – To ty jesteś… dziwny.
Isai przyjął ten zarzut z cichym pomrukiem akceptacji. Hevak przez kilka chwil obserwował go, czekając na większą reakcję. Gdy się zorientował, że jej nie dostanie, przeklął siarczyście i wyrzucił ręce w górę.
– No weź ty człowieku zareaguj!
– Hevak – westchnął Isai. Schylił się i wrzucił kiepa do puszki, która robiła im za popielniczkę, po czym od razu sięgnął do papierośnicy. Odpalił. – Ale czego ty ode mnie oczekujesz? Drugi raz dzisiaj mi zarzucasz, że jestem dziwką. Jeśli jestem w twoim typie, to są bardziej skuteczne sposoby na podryw – w tym momencie młodszy chłopak wciągnął powietrze ze świstem i posłał Isaiasowi mordercze spojrzenie; Isai jednak kontynuował z tym samym spokojem w głosie: – A jeśli chcesz mnie obrazić, to po pierwsze, szukaj dalej sposobu, zamiast się czepiać jednego wątku jak rzep psiego ogona. A po drugie, ¿por qué demonios?
Hevak zamrugał bez zrozumienia.
– Pyta, po chuj chcesz go denerwować – wyjaśnił uczynnie Aston.
Hevak kopnął bruk, znów chowając dłonie w kieszeniach.
– Nie wiem. Bo jak ty byś coś takiego powiedział, to wszyscy by się śmiali, i w ogóle. I jeszcze zrobiłbyś to prowadząc pokera i byś się nie pomylił w kartach.
Isai zakrztusił się papierosowym dymem. Gardło go zapiekło jak diabli, i to nie w ten przyjemny sposób. Rozkaszlał się, a Aston z rozbawieniem poklepał go po plecach. Potrzebował kilku chwil, nim zdołał normalnie odetchnąć. Hevak obserwował to z konsternacją.
– Chamaco – zaczął Isai, odkaszlnął jeszcze raz, odetchnął, i się zaciągnął. – Ale podrabianie mojego stylu to nie jest zbyt mądry pomysł, wiesz o tym, ¿no?
– Czemu niby nie? Ludzie cię lubią, goście zawsze o ciebie pytają i chcą grać u ciebie. Nawet jak przegrywają, to się na ciebie nie wydzierają, i nigdy nie masz problemu z policzeniem żetonów, i…
Urwał sam z siebie. Wzrok znowu miał uparcie wbity we własne buty. Teraz już nie tupał. W ogóle praktycznie się nie ruszał. Isai otworzył i zamknął usta. Odwrócił głowę, spojrzał na odległe parkingi, potarł nasadę nosa. Czy to była jakaś kara boska? Za porzucenie obozu i rodzeństwa? Teraz miał odpokutować, niańcząc takie dzieciaczki?
– Dobra – mruknął. Wstał, rzucił niedopalonego papierosa na mokry asfalt i odruchowo go przydepnął. Podszedł do młodszego krupiera. – Dobra. Chcesz rady, Hevak? Skup się na tym, żeby prowadzić dobrze grę. Uśmiechaj się, odpowiadaj, jak cię pytają, ale przestań próbować zaimponować Gościom błyskotliwym humorem. Jak będziesz w stanie bez stresu prowadzić gry, to bajerowanie samo ci przyjdzie. Ale najpierw naucz się naprawdę dobrze prowadzić i ignorować zaczepki. ¿Sí?
Hevak nadal podziwiał bruk.
– Nie wiem, czy w ogóle umiem prowadzić te gry – wymamrotał w końcu.
– Kiedy miałeś ostatnie szkolenie? I u kogo?
– No… w zeszłym tygodniu. Ten, no… Benny mnie uczył.
Isai pokiwał głową. Sięgnął do kieszeni i tym razem zamiast fajek, wyciągnął z niej paczkę miętówek. Wsunął jedną do ust.
– Masz jutro popołudnie? – Zapytał, a Hevak skinął głową. — Świetnie. To jeśli będzie chwila z mniejszym ruchem, zejdziemy na szkolenie.
Odwrócił się na pięcie i ruszył do drzwi, zostawiając za sobą zaskoczonego chłopaka. Mijając Astona, oddał mężczyźnie pudełko z miętówkami. Gwizdnął mu je, gdy siedzieli obok siebie na murku.
– Czekaj, serio? Ty możesz szkolić? – zawołał za nim Hevak.
Isai zatrzymał się z dłonią na klamce. Spojrzał na gówniarza przez ramię i błysnął ostrym uśmiechem.
– Chamaco – mruknął tym samym tonem, który z reguły był zarezerwowany dla Gości. – Myślisz, że kto wyszkolił Benny'ego, eh?
Pchnął ciężkie drzwi i ruszył energicznym krokiem przez długi korytarz prowadzący na główne sale. Tym razem, gdy wkroczył do VIP-roomu, nawet gęsty dym i skrzek Dorothy nie wytrąciły go z rytmu.
────
[3702 słowa: Isaias otrzymuje 37 Punktów Doświadczenia]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz