środa, 10 września 2025

Od Luciena CD Dahlii i Arnar — „Kaktukonie??? Bardzo śmieszne naprawdę brawo”

Poprzednie opowiadanie

Lucien spróbował wyrwać się z uścisku Dahlii, szarpiąc się, jak owca schwytana przez drapieżcę. Dziewczyna coś szepnęła biednemu dzieciakowi Dionizosa na ucho, ale ten nie chciał słuchać, szapiąć się dalej i ignorując narastający ból w ramieniu. Krew kapała za nim, tworząc zachęcająca dla gorgony ścieżkę.
Arnar mówił coś o schronieniu, o tym, by przeszli w tamtą stronę (ale Lucien nawet nie rozumiał, co to znaczy „tamta" strona), a Dahlia się nie odzywała. W końcu stanęła i mruknęła cicho ni to do siebie, ni to do dwójki herosów:
— Rozdzielmy się.
Arnar zdławił śmiech, przełknął głośno ślinę, która nie chciała przecisnąć się przes suchę gardło.
— Nikt się nie rozdzieli — powiedział stanowczo. — Musimy wyjść z tego razem, okej?
Dahlia jednak nie posłuchała. Uśmiechnęła się do Arnara przepraszająco, a do Luciena skinęła głową. Odbiegła w stronę drugich schodów, które prowadziły do innego wyjścia, nie tego, którym weszli. Po chwili syn Dionizosa usłyszał ryk gorgony oraz krzyki heroski.
— Musimy jej pomóc — warknął, nie patrząc na Arnara. Zacisnął palce na zranionym ramieniu. Próbował stłumić ból, który z każdą chwilą stawał się coraz bardziej nieznośny. Kłujący, rwący, jakby ktoś wbijał mu w mięśnie rozgrzany do czerwoności żeliwny pręt. — Stanie się jej krzywda.
— Poradzi sobie. Naprawdę. — Położył dłoń na ramieniu chłopaka, próbując go uspokoić i uchronić przed zbliżającym się atakiem paniki. — Jest doświadczoną heroską. Umiała nawet wybrać dywan w sklepie.
— Nie żartuj sobie teraz. — Lucien odtrącił dłoń Arnar i zaczął nasłuchiwać kolejnych wrzasków Dahlii lub pisków gorgony. Niczego już nie słyszał. Tylko głosy ludzi, którzy przyszli na stację metra. — Dlaczego nic nie słyszę? — Uniósł spojrzenie ku schodom, którymi uciekła córka Demeter. Chwilę się wpatrywał w stopnie, zastanawiając się, czy zdołałby się po nich teraz wspiąć. Z tą wstrętną raną i bólem, który prawie składał go z nóg.
— Wracamy do domu.
I rzeczywiście pozwolił Arnarowi zaprowadzić się do domu. Wrócili obolali, ranni i ubrudzeni tak, jakby wykopywali co najmniej węgiel kamienny. Lucien nie mógł przestać myśleć o Dahli, o tym, jak z poświęceniem pobiegła na górę, prosto do wściekłej gordony. Jak swoim wrzaskiem próbowała odwrócić uwagę potwora od ich dwójki. Jak później nie słyszał już niczego, jakby rozpłynęła się w powietrzu razem z tym paskudnym stworem.
Arnar przemył ranę Luciena. Przez cały czas unikał pytań, dotyczących Dahlii. Albo mruczał coś o „doświadczonej" herosce.
— Arnar — zaczął Lucien, sprawdzając palcami, czy zawiązany przez Arnara bandaż dobrze się trzyma. — Gdzie jest nasz dywan?
— Dywan… — zaśmiał się głupkowato w odpowiedzi. — Był chyba taki dywan, no, był.
— Kupiliśmy dywan. Gdzie on jest?
— Ty… rzeczywiście. — Poszedł do salonu, jakby chciał się upewnić, że nowy dywan na pewno nie leży na miejscu starego. Spotkał się tylko ze smutnym, pustym parkietem. Miejscem, gdzie kiedyś leżała piękna rzecz, którą obrzygał. 

 
Dopiero następnego dnia wrócili do kawiarni, w której najprawdopodobniej zostawili swój cenny dywan. Arnar pięć razy upewniał się, że nigdzie nie czai się na nich gorgona (to byłoby niedorzeczne, gdyby kolejny dzień z rzędu coś chciało ich zabić). W końcu pociągnął Luciena za sobą, otworzywszy uprzednio drzwi. Na wejściu powitał ich dźwięk denerwującego dzwoneczka.
— Dzień dobry. — Arnar podszedł do lady. Z wyraźnym niepokojem przyglądał się sprzedawczyni. Przez te wszystkie sytuacje zaczynają tracić zaufanie do przypadkowych ludzi. — Został może u państwa, um… dywan? Taki zwykły, zwinięty dywan.
— Och, tak, coś zostało — Sprzedawczyni posłała Arnarowi ciepły uśmiech. Wyszła zza lady i zaprowadziła go na tyły kawiarni. Lucien potruchtał za nimi. Z jakiegoś powodu Arnar o nim zapomniał i chciał pójść tam sam.
— Taki niebieski? — Stanęła przed drzwiami, które prowadziły na zaplecze.
— Tak, tak. Niebieski. Tak. Taki puchaty, prawda? — Arnar schował dłonie do kieszeni spodni. Był cały spięty. Gotowy do ewentualnej walki.
Sprzedawczyni uśmiechnęła się porozumiewawczo, uchyliła drzwi od zaplecza i zwinnie wślizgnęła się do środka, zostawiając Arnara oraz Luciena samych. Wróciła po niecałej chwili z szerokim uśmiechem na twarzy oraz dywanem, który okazał się zbyt ciężki na drobną kobietę, jaką była. Z całych sił próbowała wytargać ciężką rzecz z zaplecza, a stanowiło to nie lada wyzwanie. Arnar szybko wziął się do pomocy.
— Wezmę to, dzięki! — Zarzucił sobie dywan na plecy (sprzedawczyni odetchnęła z głośnym „wow") i podszedł do Luciena, stojącego pod ścianą. Całą tę sytuację obserwował z bezpiecznej odległości.
— Wszystkiego dobrego! — Sprzedawczyni pożegnała herosów. Dzwoneczek znów nieprzyjemnie głośno zadzwonił, kiedy otworzyli drzwi wyjściowe. Z jakiegoś powodu Lucien będzie teraz ten dźwięk kojarzyć z gorgonami i cholernie bolącym ramieniem.
— Dobrze, że dywan nie ucierpiał — Arnar odezwał się pierwszy, przerywając ciszę. — Patrz, jaki ładny!
— Na pewno ładniejszy od tego w konie.
Szli powoli, rozglądając się we wszystkie strony. Lucien obawiał się teraz wszystkiego: rowerzystów (bo co, jeśli potwory nauczyły się jeździć na rowerach?), samochodów, których było pełno na ulicach Nowego Jorku, psów, bo przecież mogły być to wściekłe piekielne ogary lub chimery, gotowe, by odgryźć im głowy. Nieustannie w głowie planował wszystkie możliwości ucieczki. Myślami wyobraźni łapał pnącza winorośli, jakby chciał je bardziej wytrenować.
— Słyszałeś to? — Zatrzymał się gwałtownie. Arnar usłyszał go z opóźnieniem i musiał się cofnąć parę kroków z tym wielkim dywanem zarzuconym na bark. — Chyba znam ten głos.
Lucien zaczął szukać kogoś, kogo już znał. Kojarzył. Gdyby był psem, to zapewne tropiącym i wytropiłby Dahlię z odległości pięciu kilometrów.
Córka Demeter siedziała w jednej z nowojorskich restauracji. Na talerzu miała już swój obiad: grubego steka ozdobionego niepotrzebnym zielskiem oraz przypieczone ziemniaczki. Zdawała się nie zauważać (albo nie chciała zauważyć) Luciena, żarliwie wpatrującego się w jej twarz.
— Dahlia! — wypalił w końcu i podbiegł do dziewczyny. Pech chciał, że siedziała akurat na zewnątrz, przy jedynym wolnym stoliku, który miała do zaoferowania restauracja. Wspomniana restauracja nazywała się… mięsny jeż. Jakoś tak. Lucien nie przyjrzał się dokładnie szyldowi.
Dahlia podniosła głowę znad talerza i zmarszczyła brwi. Jej mina mówiła jedno: myślała, że pozbyła się tych dwóch debili raz na zawsze.
— Czyli wszystko z wami dobrze — powiedziała, odłożywszy sztućce na bok. Przeszkadzali jej w jedzeniu. Zimny stek smakuje jak podeszwa, a ona nie była fanką gumowatego mięsa. — To fajnie.
— To się stało z tą gorgoną?
— No, jak to co? Zniknęła.
— Zabiłaś ją? — zapytał już ciszej. Jakaś parka, siedząca za Dahlią zaczęła ich podsłuchiwać. — Czy uciekła?
Arnar podszedł bliżej, dywan postawił na ziemi i ciężko odetchnął.
— Odpełzła w siną dal, czy coś. — Wzruszyła ramionami. — Mogę… zjeść?
— Ale… jak się czujesz? Nie boisz się siedzieć sama w restauracji? Po tym wszystkim?
— Najwyżej ze steka wyjdzie mi gorgona. — Machnęła ręką. Prawda była taka, że bała się tak samo, jak oni, ale wolała się oddalić od tej dwójki, by nie przyciągać kolejnych potworów. Trójka półbogów w dużym mieście… to nie mogło się dobrze skończyć. Na dodatek Arnar zniknął w środku restauracji, by coś zamówić. Poprosił jeszcze o dwa dodatkowe krzesła.

Dahlia?
────
[1080 słów: Lucien otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz