środa, 24 września 2025

Od Dahlii do Arnar i Luciena — „Duchokonie??? Bardzo straszne naprawdę brawo"

Pochmurne, szare niebo odbijało się w oknach budynków San Francisco. Nikt nie wychylał się z nich. Jedyną oznakę życia stanowiły wrony, stukające miarowo w blachy dachowe. Zza pasa mgły wyglądał most Golden Gate, jego ostrzegawcze światełka mrugały jednostajnie. Lucien omijał kałuże, przezornie rozglądając się na boki. Nerwowy krok oraz zmartwiona twarz zdradzały, że absolutnie nie jest zadowolony z przebywania na pustawej ulicy, przerywanej co jakiś czas jazdą ciemnych SUVów. Baldachim ciemnych chmur rozpościerał się nad nim, serce w jego klatce piersiowej kołatało głucho. Przez chwilę poczuł może ułamek tego, co odczuwa Atlas, dźwigając na barkach nieboskłon.
Lucien, w przeciwieństwie do Atlasa, był drobny, co próbował nadrabiać szerokimi kurtkami z sztucznego materiału, z futerkiem. Jego włosy zlewały się z szarościami miasta oraz pogody, a ich kosmyki opadały mu irytująco często na oczy, które od razu odgarniał. Szedł szybko, chcąc sprawiać wrażenie osoby spóźniającej się do pracy, żeby uniknąć pytań, zaczepek, propozycji kredytów czy narkotyków. Czy zaproszeń na wystawę garnków ze stali nierdzewnej. Poprawił kołnierz, skrzywił się na dźwięk chlupnięcia w kałużę, której nie zauważył. Swoje szybkie tempo zakończył, gdy skręcił na ulicę, z której widać słynną panoramę San Francisco. A raczej by zobaczył, gdyby nie mgła. Z niej przedarł się wysoki dźwięk, który poruszył Lucienem głęboko, ale okazał się być sygnałem ostrzegawczym statku. Po nim nastąpiło status quo, które byłoby normalne na wsi, ale nie w cholernym mieście. Nie tak dużym jak Nowy Jork, ale bogowie, gdzie są burczenia tej miejskiej tkanki? Ambulanse, szumy drzew, łoskoty spadających przedmiotów, rozmowy, pijackie przyśpiewki, pomruki?
Rozważania zatrzymała rzeźba. Początkowo syn Dionizosa jej nie zauważył, a tak dobrze się w otoczenie nie wtapiała. Złożona jakby z wielu kawałków lustropodobnych, oddzielonych grubym, czarnym konturem, nie przedstawiała czegoś sprecyzowanego. Lucien przygryzł usta, nagle mu zaschło w gardle. Na pierwszy rzut oka przypominała mu gorgonę. Potem osobę w masce gazowej. Potem samuraja. Humanoidalne sylwetki przewijały się jak w kalejdoskopie, próbujące dopasować do czegokolwiek co ta instalacja przedstawiała. Zobaczył siebie w odbiciu, jak oddycha zmęczony, jak wypuszcza z ust parę. Coś go przyciągało.
Kolory się zmieniały, a wraz z nimi myśli Luciena. Podnosił nogę, zasłonił parę komórek i wyglądało to zupełnie inaczej. Nawet uśmiechnął się pod nosem. Opuścił nogę.
Dalej była czerń.
Otworzył momentalnie usta w niemym przerażeniu. Krew pędząca tunelami żył rozgrzała się, płuca ścisnął czysty, wstrząśnięty, niezmieszany strach. Przez głowę impulsy galopowały, omijając wielkie, żółte znaki ostrzegawcze. Wylądowały na pasie startowym, neonowe Flight majaczyło. Nikogo przed Lucienem nie było. Zapomniał, jak się oddycha. No dalej. Weź oddech. Wdech. Wde…ch.
— Mam nadzieję, że nie uznajesz, że ja psychopatycznie wszystko ustawiam, męczę psychicznie, żeby zaatakować i zabić? Żerując na twoim strachu przez jakieś swoje chore fantazje?
Lucien w ułamku chwili się zastanowił, do kogo należał ten znajomy głos. Dopóki nie wpadł na pomysł, żeby się obrócić i odpowiedzieć sobie na pytanie. Zmierzył wzrokiem od dołu - jakieś czyste adidasy, dalej zaczynały się granatowe spodnie, wróć, jakieś robocze ogrodniczki. Zdecydowanie farmerskie. Czarna kurtka sięgająca do pasa. Na widok twarzy wpuścił powietrze i równie szybko wypuścił, ze świstem. Czuł, jak uszy mu się czerwienieją.
— Dahlia! Przestraszyłaś mnie! — Jęknął z wyrzutem, po czym objął ją. Równie szybko przypomniał sobie, że w sumie to była tylko taka przelotna znajomość, nie wiedział czy lubi się przytulać i miał sporo pytań.
— J-jakie zabijanie? Jakie żerowanie na strachu? O czym ty…? Czemu w ogóle uciekłaś wtedy? Czemu dywan nam spierdalał?! Co ty tu robisz?
Kobieta od samego początku się uśmiechała lekko pod nosem i patrzyła na niego z politowaniem. Heros tego nie widział, ale mocno się zdziwiła jego reakcją.
— Może jednak cię tu zostawię, żebym nie musiała odpowiadać na te pytania? — Zażartowała, a Lucien od razu przykleił się do jej ręki, żeby nie odchodziła. — To nieco dłuższa historia, ale jestem zaskoczona, że Arnar nic ci nie powiedziało. To ja powinnam zapytać, to ty tu robisz?
— Uhh… — Lucien westchnął przeciągle, oznajmiając tym samym, że to nie będzie prosta odpowiedź.
— Zanim mi odpowiesz, powiedz, gdzie w sumie szedłeś. No, chyba że ta rzeźba była twoim celem.
— Nie, nie, ja w sumie miałem pójść na zakupy… Latarek. I baterii. Oraz, uh, innych potrzebnych rzeczy? Miał być na którymś rogu, sklep z elektroniką?
Kiwnęła głową i ruszyła w kierunku kolejnych ulic, a skonsternowany syn Dionizosa ruszył za nią. Odkleił się od jej ręki.
— Z Arnar stwierdziliśmy, że zrobimy… Prezent na rocznicę. Wyjazd do San Francisco. Nie ukrywam, że się zdziwiłem, że akurat to miasto, ale nie protestowałem. Rocznica to rocznica i miało jakieś plany. Myślałem, że chce zaskoczyć mnie. W sumie to chciało. Wylądowaliśmy, wyszliśmy z lotniska i spojrzało na mnie zdziwione, że nie ma śniegu. Zapytałem jeno, czy jest jebanym kretynem, oczywiście, że nie ma, bo to jest Kalifornia. Zdziwiło się. Już nawet nie chciało mi się kłócić, bo zobaczyłem, jak bardzo przybite było tym… odkryciem.
— Oh. No, tak, śnieg tutaj byłby dosyć… Zaskakujący. Sklep z elektroniką?
— Uhhh… — Lucien schował twarz w rękach — Arnar zobaczyło duchy.
— Jakie duchy? — Odpowiedziała córka Demeter, całkowicie niewzruszona. Tak, jakby usłyszała najnormalniejszą rzecz na świecie. Duchy? Typowy wtorek.
— Jakąś zjawę, kobiecą, męską, konia, po ostatnim wybiegło z krzykiem z pokoju. Prąd nam wtedy nawalił. Oczywiście, tylko w naszym. Reszta działała.
— To chyba nie pora na Halloween. — Próbowała podnieść go na duchu — Historia rodem ze słynnego nawiedzonego pokoju 207.
Dahlia zauważyła nagłe zatrzymanie Luciena. Stanął jak wryty w chodnik, praktycznie wyglądał jakby stał na skraju zapłakania.
— Nie mów mi, że…— Zaczęła delikatnie, domyślając się reszty.
— Że mieszkamy w pokoju 207? Nawiedzonym? Co to znaczy, Dahlia, powiedz mi, ze to jakiś głupi żart! Jaki, kurwa, słynny pokój?
Spojrzała na jego twarz, na zaciśnięte gardło i zaczęła ważyć słowa. Wpadła jak śliwka w kompot.
— Spokojnie, Lucien, to tylko legendy. Wiesz, miejskie, dzieciaki lubią takie rzeczy. Jest słynny, fakt, ale jest bardzo duża szansa, ze to tylko sztuczki bogów.
— L-liczę na to.
Ruszyli w drogę, już milcząc. Heroska już prawdopodobnie żałowała zaczepienia znajomej osoby. Dużo ludzi z San Francisco ją kojarzyło, ale osoba z Nowego Jorku była ewenementem. Odnaleźli upragniony sklep z elektroniką, którego wystawa prawdopodobnie pamiętała najlepsze czasy walkmanów. Gdy już udało się zrobić zakupy jakże potrzebnych rzeczy (sprzedawca wcisnął Lucienowi jakiś bzdet do mierzenia poziomu aktywności duchów), wyruszyli na poszukiwanie Arnara.
Dahlia zgodziła się na towarzyszenie bratu z innej winorośli (ha, ha), głównie ze względu na jego średni stan psychiczny oraz pogodę, która nie zachęcała do rodzinnych aktywności. Po prostu było jej żal. W głowie przekalkulowała wszelkie opcje i tym razem też pozwoliła sobie na casualowe przebywanie z dwoma półbogami, po tym jak zaszyła się na długi miesiąc z maszyną do pisania w swojej norze. Jak już o półbogach mówimy, na horyzoncie majaczył się kolejny. Rozpoznanie Arnara nie było trudne, bowiem ono tylko mogło posiadać najbardziej kiczowatą czapkę zimową na świecie, do kompletu z jeno niecodzienną facjatą.
Arnar na widok Dahlii rozpromieniło się. Skupił się wyłącznie na niej, nieopatrznie ignorując, przypadkiem, tykającą bombę jaką był Lucien.
— Tak się zastanawiałom, czy cię tu spotkamy — Zaczął wesoło.
— Zastanawiałoś się? To już wiedziałoś, że ona tu mieszka? — Pałeczkę przejął Lucien, marszczący brwi.
"Oby to nie była ostatnia rocznica" pomyślała Dahlia, przewracając oczami.
— Noo, wspominała mi coś o San Francisco. Że nie jest z Nowego Jor—
— I nie uznałoś za ważne mi o tym wspomnieć? Przez ten cały czas wiedziałoś, że jej nie spotkamy w Nowym Jorku a ja wyglądałem czasem na ulicy?
— Eeeee, no taki szczegół, tak mi się zapomniało…
— Czasem się zastanawiam, jakim cudem udało ci się zostać grupowym i nie zgubić tych wszystkich bachorów po drodze — Odburknął.
— Byłoś grupowym? — Wtrąciła się, z wyraźnym rozbawieniem.
— Ja przepraszam bardzo, ale dawałom sobie radę!
— Tak, szczególnie na podchodach, ze strzałkami z kajaków. Ciekawe, jak dasz sobie radę z cholernym słynnym nawiedzonym pokojem, które wynajęłoś, bo akurat była bardzo duża promocja na to. Tak duża, że aż dziwne, czy były jakieś haczyki. No nie, czekaj, był jeden duży haczyk. JEST NAWIEDZONY. I całe San Francisco o tym wie. Jak masz zamiar sobie poradzić z tym twoim duchokoniem? Mam winoroślą go potraktować?
— Bycie grupowym nie było przecież takie trudne, każdy mógł zostać grupowym, panie grupowy domku Dionizosa i pani grupowo domku Demeter. Co do duchów…
— Nie byłam grupową.
Spojrzeli na nią z zaskoczeniem. Biorąc pod uwagę, jakie rzeczy potrafiła wytrzaskać, choćby na przykład karpoi zdolne wygrywać złoto w biegu na 400 metrów, nie pomyśleli o innej możliwości.
— To karpoi było pojebane przecież. Było w stanie utrzymać dywan. I uciec przed nami, a to dosyć wysoka poprzeczka.
— Eh — Wzruszyła ramionami i strzepnęła jakiś niewidzialny pyłek ze spodni. — Nie chcieli mi dawać takiej możliwości po tym, jak celowo, eee, wpływałam na chwasty w truskawkach. Zdarzało mi się też przypadkiem wyhodować truskawki o smaku chili. Wracając, opowiesz mi coś więcej o tych duchach?

duchokoń?
────
[1427 słów: Dahlia otrzymuje 14 Punktów Doświadczenia]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz