środa, 24 września 2025

Od Claude'a CD Kurta — „God is gay”

Poprzednie opowiadanie

JESIEŃ, ROK TEMU

Tak między nami mówiąc, to takiego obrotu spraw bym się nigdy nie spodziewał, ale to w sumie nawet nie jest ważne.
Ważne jest to, że byłem tam razem z NIM. I najgorsze jest to, że już tak naprawdę nie wiedziałem, co się między nami odbywa. Ilekroć go mijałem, ten od razu leciał do mnie, jakby chciał wyciągnąć mi wszystkie tętniące flaki odbytem, a następnie zrobić z nich sobie nowe prześcieradło. Znaczy, nawet jeśli to by była jego prawdziwa intencja, to gdyby mi kiedyś przyszedł i powiedział, że własne obesrał, a kolejnego mu nikt nie da, to pewnie bym się zgodził. Bo takich poświęceń chyba dokonują dla siebie przyjaciele, prawda?
No ale my chyba nie byliśmy jednak nimi dla siebie. No właśnie chyba, bo tak naprawdę to sam już nie byłem niczego pewien. Niby zawsze był dla mnie okropny i za każdym razem, gdy widział, że zmierzam w jego stronę, to zaczynał zgrzytać zębami, ale jednak kilkukrotnie mi pomógł. Na przykład wtedy, kiedy byłem jeszcze dość nowy i nie wiedziałem, jak dojść do zbrojowni. Wtedy popchnął mnie w odpowiednią stronę (w sensie tak dosłownie mnie popchnął) i koniec końców tam dotarłem. Albo wtedy, gdy poszliśmy na spacer w nocy... Bawiłem się tak dobrze, bo pokazał mi miejsce, o którego istnieniu nawet nie wiedziałem. Do tego nie było ono zwykłe, a tak niespotykanie piękne, że do dzisiaj widuję je w snach. Gdy tam weszliśmy, czułem się, jakbym odwiedził ciepły dom, którego obecności w życiu zawsze mi bardzo brakowało. Nigdy wcześniej przebywanie w żadnym miejscu nie przyniosła mi takiego ukojenia, a co najważniejsze, faktycznie wtedy rozmawialiśmy. Może wcale nie tak długo ani bez większego sensu, jednak nie miało to dla mnie większego znaczenia. Towarzystwo chłopaka wcale nie sprawiało, żeby między nami zbierała się aura mordu i rozpaczy, a wręcz przeciwnie — działała na plus dla mojego samopoczucia, a to chyba najważniejsze, prawda?
Szkoda tylko, że po tym jedynym w swoim rodzaju wyjściu nie zmieniło się nic a nic. Wciąż traktował mnie jak wroga, kanalię, zbędnego szkodnika albo upierdliwego robala, który bzyczy mu gdzieś nad uchem.
I na początku trochę mnie to bolało, przyznaję. Myślałem, że może przez jego rude włosy jakoś dotarła do mózgu informacja, że wcale nie chcę zająć jego miejsca i że spędzanie ze mną czasu wcale nie sprawia, że zostanie on zanudzony na śmierć. Jednak najwyraźniej się myliłem, są one skuteczną barierą uniemożliwiającą uczenie się na błędach.

Widać więc, w jaki sposób dotarliśmy do tego miejsca. Może jednak w ten sposób działa otaczający nas świat, że im bardziej coś odpychasz, to samo bardziej po prostu do ciebie lgnie. Jak takie prawo fizyki, ale nie do końca. No chociaż może, sam nie wiem. W każdym razie byłem równocześnie lekko uszczęśliwiony z możliwości spędzenia z nim kilku dłuższych chwil, ale też równocześnie zestresowany tym, czy może i tym razem od niego nie oberwę.
Stałem więc obok rudzielca, słuchając rozmowy z jego przyjacielem. Może nawet sekretnie byłem mu odrobinę wdzięczny za to, że był on przyczyną naszego ponownego spotkania. Spodziewałem się, że zaciągnięcie tu Kurta musiało sprawić mu niejaki problem, a wymyślenie tego całego spisku pewnie jeszcze większy. Chyba mu to jakoś ten trud wynagrodzę.
Z zamyśleń wyrwały mnie jednak słowa wypowiedziane przez towarzysza. „Wypuść mnie stąd” — że w sensie tylko jego, czyli rozumiem, że mnie tu wcale obok nie ma? Tak naprawdę nie wdycham żadnych oparów unoszących się przez obecność różnorodnych fekaliów oraz innych wytworów przemiany materii półludzkiego ciała, bo przecież mnie tu nie ma? Spojrzałem wtedy na niego, nieco zirytowany jego pobłażliwością, chociaż stał ode mnie odwrócony, więc wpatrywałem się w jego plecy, na których wisiała obozowa koszulka. Mógłbym przysiąc, że czułem od niej zapach płynu do prania, mimo że był niemalże skutecznie maskowany przez pozostałe zapachy. A był on całkiem przyjemny.
Finalnie chłopak nie otrzymał odpowiedzi na żaden ze swoich wrzasków, co skutecznie go uciszyło, przynajmniej na krótką chwilę. Wtedy też uderzył pięściami w zamknięte drzwi jeszcze raz, by upewnić się, że jego dłonie nie są przypadkiem stworzone ze srebra i ich siła nie potrafiłaby wyważyć drewnianej klapki. Gdy jednak pogodził się z porażką, odwrócił się w moją stronę, ostatecznie decydując się na akceptację mojej obecności, przez co nieco mi ulżyło.
— Wyglądasz całkiem żałośnie, tak krzycząc w kiblu — zaśmiałem się, spoglądając na niego od góry do dołu.
Zdawałem sobie sprawę, że prawdopodobnie igram z ogniem, lecz w duchu liczyłem na to, że on sam roześmieje się z przez to wszystko. Jednak najwyraźniej matematyka to nie jest moja najmocniejsza strona.
Ten jednak nie odpowiedział, a raz jeszcze uderzył w drzwi. Tym razem chyba dało mu to coś do myślenia, ponieważ odwrócił się do mnie z odrodzoną garstką nadziei.
— Słuchaj, wywalimy ten kibel od środka — oznajmił, opierając się na boku.
Ja tylko prychnąłem na te słowa. W tamtym momencie naprawdę myślałem, że sobie ze mnie żartuje, jednak jak się okazało, był on całkiem poważny w swoich słowach. Patrzyłem się więc na niego taki na wpół zawiedziony tym, że to było najlepsze, co jego mózg zdołał wymyślić, jednak tak szczerze mówiąc, nie widziałem na razie lepszej opcji.
Lecz wtedy przypomniała mi się dość ważna rzecz, o której wcześniej jakoś sobie nie przypomniałem. Za to przewinienie karą miało być skarcenie we własnych myślach.
— Jeśli już faktycznie chcesz coś robić — zacząłem, wygrzebując coś z kieszeni spodni. — To może zacznijmy od tego.
No popatrz, scyzoryk! Niby taki niepozorny, ale w naszej sytuacji jak znalazł. Pochyliłem się wtedy, jak tylko mogłem, by jakkolwiek dosięgnąć sznura, którym związane były nasze nogi. W końcu na coś przydały się te zajęcia z rozciągania, na które zawsze zwracali mi uwagę, pomyślałem. Szybko więc udało mi się rozwiązać ten problem, ponieważ w mniej niż minutę nasze kostki zostały od siebie uwolnione.
Oczywiście został on zastąpiony przez jego głupotę, ponieważ zamiast walić w drzwi rękami, zaczął się przygotowywać do zadania im serii kopniaków. Naturalnie dołączył do tego wycieńczające normalne, ludzkie gardło okrzyki, których treść była następująca: „Dorian, ty rudo szkapo!” albo „Otwieraj to, inaczej ty i twój pies będziecie mieć ze sobą więcej wspólnego, niż tylko smród!” i tak na zmianę.
Niestety nie posiadałem takiej umiejętności, która pozwoliłaby mi zamknąć jego usta, żeby nie mógł mówić. Tym bardziej nie mogłem też sprawić, by w jego głowie nie materializowały się już pomysły bardziej komiczne od sytuacji, w której się znaleźliśmy. Skrzyżowałem więc wtedy ręce na piersi, przynajmniej na tyle, na ile umożliwiała mi to resztka przestrzeni, którą pozostawił mi kompan (a uwierzcie mi, była ona tak niewielka, że i tak przedramieniem stykałem się z jego bokiem, chociaż specjalnie na to nie narzekałem) i czekałem na rozwój wydarzeń. Zastanawiałem się też przez chwilę, czy w moich uczuciach dominowała wtedy złość, zdezorientowanie, czy też zwyczajne zwątpienie w nasze możliwości wydostania się stamtąd, a może i nawet wszystko jednocześnie. Było to co najmniej tak denerwujące jak ciągły odgłos kopania przez rudzielca zamkniętych tojtojowych drzwi.
— Dawaj, chodź tu, serio to przewrócimy — nakazał, wskazując dłonią na miejsce, w którym mam stanąć.
Jednak ja podniosłem tylko obydwie brwi, wydając z siebie jedynie westchnięcie. Wstając tego dnia z łóżka, nie miałem pojęcia, że to będzie coś, z czym będę miał do czynienia.
Patrząc na to, jak nieudolnie idzie mu wydostawanie nas z tej nikczemnej pułapki, postanowiłem w końcu wziąć sprawy w swoje śmierdzące już od tego miejsca ręce.
Złapałem za jego lewy bark, nieco odciągając go od błagających o śmierć drzwi. Niestety nie dało mi to takiej przestrzeni, o jakiej myślałem, zatem musiałem przygotować się psychicznie na przeciskanie między rudym a obszczanymi ścianami kibla, by podejść do przodu. Tamten nie wiedział chyba, że chciałem się tam dostać i jak głupi wpatrywał się w każdy mój ruch. Zacząłem więc stawiać niewielkie kroki, z jednej strony prześlizgując plecami po ścianie, a z drugiej niemalże twarzą po torsie chłopaka. W międzyczasie usłyszałem ciche „kurwa” rzucone od niego, bo sam musiał podeprzeć się jedną dłonią o klejący się sedes, a drugą o mój bark, by przypadkiem nie stracić równowagi i wylądować dupą w środku muszli klozetowej. Gdy jednak udało mi się przetransportować w wybrane miejsce, ponownie wyciągnąłem scyzoryk i szybkim ruchem go rozłożyłem. Nie odpowiedziałem na ciekawskie pytanie chłopaka, który zastanawiał się, co takiego mam zamiar zrobić i od razu zabrałem się do roboty. Miałem w planach rozkręcić ten głupi zamek, który jak najgorszy koszmar uśmiechał się do mnie wkręconymi śrubkami.
Przyłożyłem do jednej z nich moje narzędzie pracy i zacząłem kręcić. Kręcu, kręcu, kręcu... No i nic. Dosłownie żadna z nich nie chciała drgnąć, jakby ktoś rzucił na nie klątwę albo chociażby zakleił je jakimś tam super glue. Westchnąłem, szarpiąc za klamkę kompletnie sfrustrowany. Pociągnąłem za nią kilkukrotnie, potrząsając dramatycznie głową i znajdującymi się na niej włosami, jednak nawet ten gest nie wystarczał, na to, by ruszyła.
Finalnie klęskę ponieśliśmy oboje. Oparliśmy się więc o ściany naprzeciwko siebie i zamarliśmy w grobowej ciszy. Żadne nie ważyło się oderwać, nawet nie byłem pewien, czy tamten w ogóle by tego chciał. Niemniej miałem wiele rzeczy na sercu, które chciałem do niego powiedzieć. Na przykład, że jego głupota czasem naprawdę mnie zadziwia, mimo że mam co do niego mniej więcej takie oczekiwania, jak do ślimaka bez muszli. Albo że czasami naprawdę fajnie by było razem poćwiczyć, czy też posiedzieć, a może i nawet...
Nie no, co on kurwa robi?!
Stanął wtedy w dziwacznej pozie, kładąc obydwie ręce na biodra. Jego postawa wyglądała na mało zachęcającą, a wzrok miał wświdrowany we mnie, zupełnie jakby chciał mnie nim zmieść z powierzchni ziemi.
— Czemu się tak gapisz? — zapytałem, lustrując go z góry na dół. Czy my się tu zaraz zaczniemy szamotać?
— Wiesz, że to jest wszystko twoja, kurwa, wina? — wysyczał. — Nie wiem, co wstąpiło w tego głupiego debila, ale ty też w tym masz udziały. Gdybyś tak za mną nie łaził, to by do tego nie doszło.
Lekko zawahałem się z odpowiedzią. Nie dlatego, że faktycznie czułem się winnym. Nic z tego, co mówił, wcale nie działo się przeze mnie, bo już prędzej przez jego niestaranny dobór znajomych. Nie odpowiedziałem mu od razu, bo tak naprawdę nie wiedziałem co. Z każdych moich słów byłby wielce niezadowolony, dlatego po chwili zastanowienia zdecydowałem się na jedną z najgorszych opcji.
— Dlaczego mnie tak nienawidzisz? — spytałem, patrząc się prosto w jego twarz.
Jak się spodziewałem, wcale nie był uradowany tym pytaniem. Chociaż wydawał się odrobinę zaskoczony.
— Bo cię, kurwa, nie lubię — wymamrotał, odwracając głowę na bok.
„Nie lubi”, tak?
— Jak poszliśmy wtedy w nocy to też mnie „nie lubiłeś”? — dociekałem, podnosząc jedną z brwi.
Tym razem nie odpowiedział. Poprawiłem się nieco, wciąż opierając się o twardą ścianę. Oglądałem go tak przez chwilę, próbując zabić czas, jednak wtedy pewien szczegół przykuł moją uwagę. On się rumienił. Może nie było to aż tak wyraźne, jednak byłem tego pewien. Przymykał on nieco oczy, próbując zapewne nie patrzeć się w żadną inną stronę, niż w tę prowadzącą do obszczanej podłogi, a część policzka niezgrabnie zakrywał lewym ramieniem. Na jego nieszczęście nie zdawało się to na nic. Jego twarz była tak blada, że kontrastowała niemal idealnie z różowymi wypiekami na środku twarzy, których pojawienia się świadkiem byłem nieraz. Chociaż w tamtej chwili temu nie dowierzałem.
Przyglądałem mu się tak z minutę, dusząc w sobie chichot, który z każdą sekundą się we mnie potęgował. Z początku był on jedynie reakcją na absurdalność całej tej sytuacji, jednak potem zauważyłem, że już wcale nie śmieję się z niego, a bardziej wpatruje z uśmiechem. Było to dla mnie tak naturalną reakcją, że aż sam się sobie dziwiłem. Przed oczami przelatywały mi chwile, o których już wcześniej myślałem. Widziałem każdą z nich ponownie i to z wymierzoną dokładnością. Widziałem przed sobą jego wzrok, który niegdyś się we mnie wlepiał, a teraz miałem go nawet przed sobą w materialnej postaci. Tylko że się przede mną chował. Ale ja już chyba tak dłużej nie mogłem.
Tak na szybkiego powiedziałem sobie parę słów w głowie. Patrzyłem też na podłogę, gdzie buty należące do mnie i te do niego stykały się przodami, ponieważ byliśmy tak blisko siebie. Widziałem obtarcia na jego tenisówkach i rozwiązujące się sznurówki. Lekko przydługie nogawki, nachodzące na wierzch obuwia i lekko ugięte kolana, które pewnie cierpiały wtedy katusze. I tak jeździłem w tę i z powrotem, zatrzymując się ponownie na jego twarzy, która zwróciła się ku przodowi. Chłopak stał się tym samym niesamowicie zajęty podziwianiem lśniącego podłoża pod naszymi stopami.
Za takie myśli to już serio powinni mnie zamknąć.
Może gdybym je komukolwiek powiedział, to dostałbym prywatny pokój w zakładzie dla umysłowo chorych. Przecież to doskonale wiadome, że między mną a nim jedynie jaka więź istnieje to jakaś popaprana nienawistno-mordercza znajomość, która to w sumie trwa już długi czas.
No, ale może jednak...
Może jednak co, no? Czy mój mózg zawsze musi mi tak robić, że wmawia mi takie pomysły, gdy próbuję myśleć nad czymś ważnym? Myślałem, że mogę nad sobą panować, ale chyba najwidoczniej przydałoby mi się złożyć reklamację do rodzicielki o wypłacenie odszkodowania na zakup nowego narządu wyposażonego w umiejętność myślenia i wiązania ze sobą faktów.
Kuuurwa, no dobra! W końcu to tylko rudzielec...
Nie miałem już przed sobą przeszkód, oprócz oporów pozostałej części zdrowego rozsądku. Jeśli miałby mnie zabić, już dawno by to zrobił. Albo i nie, może nie miał wcześniej wystarczającego powodu, a to będzie jego trzynasty, cholera, kto by go tam wiedział. Chociaż nawet i najczarniejsza wizja już mnie wcale nie interesowała, nie robiło mi to różnicy. Chciałem to zrobić, a kiedy indziej miałbym na to tak dobrą okazję? A nawet jeśli bym takową dostał, to może wtedy bym już nie miał na to ochoty, więc wychodziło na to, takim matematycznym tokiem idei odrzucania mniej prawdopodobnych odpowiedzi, że powinienem to zrobić tu i teraz, w trybie niemniej natychmiastowym.
Więc tak się stało, jakby wyrocznia to wcześniej przewidziała. On jeszcze wtedy stał tak sobie zamyślony, pochłonięty jakąś złością i myślami, a we mnie jakoby wstąpiły jakieś instynkty. Wpatrywałem się w niego, stojąc tuż naprzeciw, wyprostowując palce u dłoni. Wypuściłem cicho ostatnie powietrze z ust, zanim postawiłem krok, tym samym zmniejszając odległość nas dzielącą do samego zera. Staliśmy wtedy obaj w takim dziwnym półrozkroku, mniej więcej tak, że moja prawa noga znalazła się między jego dwiema. Gdy moje udo dotknęło tego należącego do niego, spojrzał się na mnie w taki sposób, jakby miał zaraz zejść z tego świata. Jego oczy były tak szeroko otwarte, że przez chwilę zdążyłem się nawet zmartwić, czy aby na pewno ślepia mu nie wypadną z oczodołów, lecz potem przez głowę przemknęła mi myśl, że przecież takie rzeczy raczej nie przydarzają się półbogom. No chyba, że kłamał i wcale a wcale nim nie był. Wtedy już nic by mu nie pomogło.
Jak tylko zmierzył mnie wzrokiem po całej długości ciała, był ponownie przygotowany do krzyku. Nie chciałem ponownie mierzyć się z dwucyfrową liczbą decybeli, jakie potrafił z siebie wydać w przypływie emocji, dlatego prawą dłoń ścisnąłem na dolnej połowie jego twarzy. Mój kciuk znalazł się zaś na jego brodzie, delikatnie ją głaszcząc. Teraz jak o tym myślę, wciąż nie wiem, skąd mi się wtedy na to wzięło.
Drugą z rąk postanowiłem wplątać w jego włosy, bawiąc się jego kosmykami każdym z dostępnych mi palców. Analizowałem tak jego twarz, na której wyraz nieustannie się zmieniał. Przechodziły przez nią najróżniejsze oblicza, wprawiając mnie w lekkie zakłopotanie, chociaż starałem się nie dać tego po sobie poznać. Próbowałem być trzeźwy, chociaż wtedy musiałem wyglądać dla niego bardziej na psychicznie chorego.
— Wyglądasz nawet ładnie, jak tak ciągle się nie drzesz — wymamrotałem, zdejmując dłoń z jego ust. — Może nawet trochę lepiej niż tylko „ładnie”.
Zauważyłem, że wyraźnie się uspokoił. Jego oddech zelżał, a gardło nie ściskało się, jakby miało wydać z siebie przeraźliwy okrzyk wojenny. Zamiast tego czułem, jakby mniej więcej zaakceptował tę sytuację. Jakby się przyzwyczaił do tego, jak blisko niego wtedy byłem, jak nasze spojrzenia się co chwila spotykały, no i możliwe, że nawet do rzeczy, którą miałem zamiar mu zrobić.
To wcale nie był następny kopniak, czy uderzenie. Żadne przykre słowo albo następna obelga skierowana w stronę jego włosów. Bo przecież ja wcale taki nie byłem, nawet teraz nie jestem i mam nadzieję, że nigdy nie będę. Jestem stworzony do miłości.
Jednym płynnym ruchem, który minął jak najkrótsza sekunda ze wszystkich, złączyłem nasze usta. Moje obydwie dłonie zjechały na jego twarz, by trzymać ją w delikatnym uścisku, jakbym się bał, że mi się wyślizgnie. Opuszkami jeździłem po jej fragmentach, czując jej każdą wypukłość i wklęśnięcie. Kawałek skroni, płatek ucha, jego piekące policzki. Czułem na spodzie nosa wydychane przez niego powietrze i delektowałem się tym, że w ogóle mogłem je czuć. Zeszło ze mnie każde uczucie, a ich miejsce zastąpiła nieopisywalna przyjemność. Co i rusz przekręcałem głowę, zmieniając ułożenie moich ust, by dotknąć tych jego z każdej strony. Czułem, jak zostawiam na nich ślady ciepłej śliny, jednak gdy otworzył usta, nie byłem pewien, do kogo ona należy.
Nie otwierałem oczu, nie potrzebowałem ich wtedy; dotyk zastępował mi każdy z pozostałych zmysłów, może oprócz słuchu. Moje uszy skupiały się na czymś zupełnie innym niż receptory czuciowe na dłoniach. Wyłapywały każde z sapnięć i cichych pomruków, które połowicznie dzieliły się na te należące do mnie, jak i do niego. Nie miałem ich dość — w przeciwieństwie do krzyków wprawiały moje kosteczki słuchowe w przyjemny taniec, który pozwalał mi na komfortowe wsłuchanie się w przyjemność. Nie miałem dość. Od dawien dawna nie czułem się aż tak dobrze z NIM.
Wtedy też poczułem, jak na moim ramieniu ląduje jego ciepła ręka. Wzdrygnąłem się na jego dotyk, równocześnie stając się bardziej podekscytowany jego ruchem. Już chciałem się oderwać i odezwać do niego, więc powolnie otworzyłem powieki, posuwając wzrok do góry.
Jednak on był szybszy. Jednym mocnym szarpnięciem odepchnął mnie od siebie, przez co ponownie zaliczyłem spotkanie z brudną ścianą. Tym razem miałem na głowie gorsze zmartwienia. Po chwili dotarł też do mnie kolejny ból, jednak tym razem nie był on związany z uderzeniem, a z czymś nawet gorszym. Przyłożyłem dłoń do dolnej wargi, po czym poczułem ciepłą ciecz spotykającą moje palce. Ugryzł mnie?
Oddychałem ciężko, wpatrując się z niego z szokiem. Ten natomiast stał wryty i cały czerwony, nie patrząc się nawet na mnie, a w jakąś niewidoczną dla mnie przestrzeń. Zamrugałem kilkukrotnie, próbując się otrząsnąć, jednak z pomocą przyszły mi krzyki dochodzące zza na wpół rozwalonych już drzwi.
— Ej, co ty tam tak długo robisz?! — krzyknął ktośtam, szarpiąc za klamkę. — Wychodź natychmiast, bo ja się tu zaraz zesram!


:P?
────
[3022 słowa: Claude otrzymuje 30 Punktów Doświadczenia]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz