— Chciałeś powiedzieć, że zabijemy go razem — mruczy Arnar, trochę zrezygnowany (bo wie, że nie ma wyboru), a trochę też podekscytowany perspektywą urozmaicenia swojego nudnego, dorosłego życia (które rzadko jest nudne, gdy dodatkowo jest się półbogiem). — Tylko poczekaj sekundkę. — Z tymi słowami zostawia Luciena samego na środku salonu, wpierw posławszy mu całusa (podsłuchujący ich gówniarze nagle się ożywili, jakby w życiu nie widzieli gejów).
W biegu (szybkim chodzie) wygrzebuje z kieszeni klucze do swojej szafki na zapleczu i, gdyby wokół nie było pełno niewinnych dzieciaczków, już zacząłby ściągać z siebie ten obrzydliwy uniform. Naprawdę, nienawidzi wściekłej żółci koszulki, która w niebieskim świetle lamp salonu wydaje się jarzyć, jak rakotwórcze świecące w ciemności gumeczki na bransoletki.
— Hej, Eric, powiedz szefowi, że jutro biorę nadgodziny i wszystko odrobię, niech się nie boi — rzuca do złapanego na korytarzu współpracownika.
— Czekaj, zaraz, ty…
— Tak, idę sobie.
Bez zbędnego tłumaczenia (Eric coś tam jeszcze mamrotał, ale uznajmy, że zagłuszyły go wrzaski chłopca, który właśnie przegrał swoje kieszonkowe na jednym z automatów) w zastraszającym tempie przemieszcza się pomiędzy automatami, miło uśmiechając się do każdej mijanej kamery. Gdy znowu staje przed Lucienem, nareszcie wygląda jak normalny człowiek, a nie jak pracownik wesołego miasteczka.
— Jeśli mnie wyjebią, to…
— Nie wyjebią, wybijesz im to z głów.
— Nie słódź mi tutaj, dzieci patrzą.
Lucien wymownie przewraca oczami i zanim pospiesznie wychodzą z salonu gier, nawiązuje kontakt wzrokowy z jednym ze wścibskich dzieciaków, który bezczelnie pociąga głośno siorbiący łyk żółtego napoju przez żółtą zakręconą rurkę. Arnar ciągnie go za sobą, uciekając ze swojego ukochanego miejsca pracy. Jak zawsze idzie krokiem tak szybkim, że Lucien ledwo za nim nadąża, prędko przebierając swoimi krótkimi nóżkami. Czasem się śmieją, że on nie chodzi, tylko tupta. Jak jeż. Zdecydowanie powinni popracować nad swoim poczuciem humoru.
***
— Fajnie. Śmieci. Podoba mi się, tak tu klimatycznie. Ślepy zaułek i w ogóle, ma to swoją głębię — elaboruje Arnar, podpierając dłonie na biodrach.
— Ale on naprawdę wyglądał na przerażonego — tłumaczy Lucien, sam nie wie, który już raz. Z jakiegoś powodu Arnar bardzo nie chce mu uwierzyć, upierając się przy swoim, jak typowy ojciec podczas kłótni z dzieckiem. — A przecież ostatnio coś zabiło jakiegoś chłopaka i ktoś inny zaginął, to się może łączyć…!
Arnar patrzy na niego pobłażliwie.
— Raczej ktoś zamordował. — Wzrusza ramionami, bo w końcu świat nie może kręcić się wokół nich. — I tym zajmuje się policja.
— Skoro już tutaj jesteśmy, to może potraktujesz to poważnie? — syczy Lucien, bo mimo tego, że desperacko próbuje otrząsnąć się ze złych przeczuć, wychodzi mu to znacznie trudniej niż Arnarowi. Znaczy, w sumie, to mu to w ogóle nie wychodzi i trochę wstyd przyznać, że boi się niewiadomego i możliwe, że nieistniejącego monstrum tak samo, jak dziecko boi się potworów spod łóżka. Bycie półbogiem uczy obawiania się jutra, bycia przygotowanym na niespodziewany atak potwora, w którym ginie połowa twojego rodzeństwa. Cudem dożywa się osiemnastki, a potem staje się chronicznie przerażonym dorosłym, który boi się swojego cienia. Z każdym dniem widmo śmierci się powiększa, bo przecież średnia życia półboga to jakieś piętnaście lat.
— Oj, no już, nie wściekaj się. Dla ciebie wszystko. — Mruga do niego żartobliwie, ale sfrustrowana mina Luciena ściera mu uśmiech z ust. Nie chciałoby się do tego przyznawać, ale teraz, gdy już stają w tej brudnej, ciemnej uliczce, a Lucien naprawdę i całkowicie szczerze się boi, to… no, ono też zaczyna odczuwać lekki niepokój. — Może tamten ziomek po prostu miał schizofrenię albo jakieś… lęki paranoiczne, trauma z obozu i inne takie… — mruczy już bardziej do siebie, przechadzając się po wąskiej uliczce z rękoma wbitymi w kieszenie i z trochę udawanym zainteresowaniem rozgląda się dookoła, skanując wzrokiem kostki chodnika. Nie dostrzega na nich żadnych śladów krwi czy innych niepokojących cieczy, co raczej utwierdza go w przekonaniu, że wszystko jest okej i nie ma co panikować.
Przenosi wzrok na brudne otoczenie, na wąską przestrzeń przed sobą. Gdyby rozłożył ramiona, mógłby je stabilnie oprzeć na przeciwległych ścianach. Nieprzyjemna myśl pojawia mu się w głowie, wciąż świeże wspomnienie staje przed oczami.
W podobnej uliczce zmarła Kat.
Szybko klepie się po kieszeniach, żeby sprawdzić, czy na pewno tym razem wzięło ze sobą ambrozję i nagle poprzedni lekki niepokój osiada na jego skórze, jak lepka cienka warstwa płynu do naczyń na dłoniach, o kłującym zapachu mającym tendencję do nieopuszczania twojej skóry przez następne kilka godzin. Jeśli ten potwór naprawdę istnieje (chociaż Arnar jest przekonane, że to tylko bujda na resorach i nic ważnego), to przynajmniej nie umrą. Ono już na to nie pozwoli.
W alejce, oprócz zwykłych alejkowych rzeczy (śmieci, pety, śmieci, losowe kamienie, porzucony cent, śmieci), nie ma nic (po namyśle, podnosi porzuconego centa i wsuwa go do kieszeni). Arnar rozkłada ręce w jednoznacznym geście poddania się, ale Lucien wciąż wydaje się nie być przekonany co do rzetelności przeprowadzonego przez nich rekonesansu.
— Nic tu nie ma — mówi Arnar z naciskiem na każde wypowiadane słowo, choć napięta atmosfera też coś mu robi i jego serce bije zdecydowanie zbyt szybko jak na zwykłe gapienie się na śmieci. Niemal czuje, jak powietrze wokół nich drży od dziwnego strachu, który wypełnia to miejsce, a zdecydowanie nie powinien go wypełniać. — To tylko głupi żart. Lepiej stąd chodźmy.
— Mhm — niepewnie przytakuje Lucien, a Arnarowi naprawdę zaczyna się robić przykro. Ktoś nastraszył mu chłopaka, no kurwa, tak się nie robi!
— Po prostu zabijemy tamtego wariata, zanim zabiją go jego halucynacje i własna paranoja. Ale będzie chryja. — Desperacko próbuje pocieszyć chłopaka, obejmując ramieniem jego barki. Zanim docierają do końca uliczki, dociera do nich cichy stuk i… warknięcie? Zatrzymują się w pół kroku, Arnar nie orientuje się, że jego dłoń automatycznie zaciska się na koszulce Luciena.
— Słyszałeś to? — Nerwowe pytanie zostaje zadane ledwo słyszalnym szeptem.
Syn Hermesa powoli kiwa głową, jego oczy wbijają się w oddalony od nich o parę metrów wylot alejki, ze skupieniem szuka jakiegokolwiek śladu ruchu na pustej, zalanej słońcem ulicy. Absolutna cisza opada na nich jak ciężka kurtyna, nagle ich oddechy stają się niesamowicie głośne, serca tłuką się w klatkach piersiowych, podczas gdy oni zamierają w całkowitym bezruchu, bojąc się wydać jakikolwiek dźwięk.
To niemożliwe, żeby było tak cicho. Nie w Nowym Jorku.
Albo im się wydaje, albo zatrzymali się w czasie.
Spięte, Arnar próbuje pocieszyć się i wytęża słuch, żeby dotarł do niego chociaż cichy szum pędzących po asfalcie samochodów, który na pewno tam gdzieś jest. Ludzie na pewno rozmawiają, a za rogiem jedyne, co może się czaić, to mały, bezdomny kundelek, który zawarczał na gołębia, a nie jakaś ogromna bestia. Ogromne bestie nie przechadzają się po ulicach wielkich miast. To przeczy jakiejkolwiek logice.
Wszystko przez to, że jakiś idiota ich nastraszył, zasiał w ich sercach szybko rosnące ziarna strachu i sprawił, że automatycznie spodziewają się najgorszego.
To uczucie porównywalne jest do napięcia odczuwalnego podczas oglądania horroru, gdy człowiek wie, że zaraz coś nagle wyskoczy na środek ekranu, a głośniki wybuchną od wrzasków postaci. I tak się czeka, aż to się stanie, i tak się stresuje, aż wreszcie rozładuje się energię nerwowym wzdrygnięciem się, śmiechem i uwagą, że to wcale nie było straszne.
— To tylko coś stuknęło. — Arnar łapie się na tym, że też szepcze. — Normalne. Totalnie normalne.
Chyba nie przekonuje tym nawet siebie.
Lucien?
────
[1172 słowa: Arnar otrzymuje 11 Punktów Doświadczenia]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz