Widziałem go. Stał tuż przede mną i patrzył się na mnie tymi obrzydliwymi, wielkimi oczami. Czułem na sobie ten śmierdzący oddech, który zawsze przyprawiał mnie o mdłości. Chciałem uciec. Albo chciałem go też złapać. Sam nie wiedziałem, czego chcę.
Zamrugałem, myśląc, że może tym razem zniknie; ale ta sztuczka nigdy na nie nie działała. One były prawdziwe. Te wielkie, jak monety, oczy były prawdą. Istniały w tym świecie i nie były tylko wymysłem mojego szaleńczego umysłu.
Cofnąłem się, chcąc sprawdzić, czy ruszy za mną. On się jednak nie ruszył. Duże, owłosione ręce wisiały bezwładnie wzdłuż długiego ciała i nawet nie drgnęły. To nie pierwszy raz, kiedy je widzę. Widziałem je już wcześniej wielokrotnie i za każdym razem przerażały mnie tak samo; nie bałem się tylko tych strasznych oczu, ale także ciemnego futra, dużych kłów i psich głów. Nie wiedziałem, na co dokładnie patrzę, bo może przypominały wilkołaki jak z filmów, to było w nich coś niecodziennego. Coś, czego normalny człowiek może nie dostrzeże.
Kiedy tak stałem, patrząc potworowi prosto w oczy myślałem, że może to mój koniec. Może moje cierpienie i ciągłe koszmary się zakończą właśnie teraz, tutaj, nocą w toaletach amerykańskiego baru; ale bestia nie mrugnęła, patrzyła się na mnie w taki sposób, jakby była kukiełką, która czekała, aż ktoś pociągnie za sznurki, wprawiając w ruch.
Uśmiechnąłem się słabo, zrezygnowały i wyciągnąłem rękę, chcąc pokazać zwierzęciu, że może mnie w końcu zabić. Chciałem, by to zrobiło. Żeby mnie zamordowało. Właśnie tutaj. Chciałem zgnić w tych kiblach, na mokrej, chłodnej podłodze. Chciałem całować kafelki, po których dziennie przechodziła nieskończona ilość ludzi.
— No, zjedz mnie w końcu — powiedziałem, zachęcająco, ale wilkołak nawet się nie ruszył. Poczułem się paranoidalnie. Może nie rozmawiam z żadnym wilkołakiem?
— Na co czekasz? — prychnąłem, ale właśnie wtedy musiałem spłoszyć bestię, bo ta ruszyła szybkim krokiem w moją stronę. Myślałem, że mnie zamorduje. Udusi tymi obrzydliwymi, wielkimi łapami.
Wilkołak wyszedł jednak z łazienek i zniknął w tłumie, a ja zostałem sam w ciemnym pomieszczeniu, bo z jakiegoś powodu jedna, jedyna żarówka przestała działać. Ciekawe, jak to jest sikać po ciemku i nie widzieć, czy trafia się do toalety.
— Czekaj! — krzyknąłem do potwora, orientując się, że jeśli zaraz czegoś nie zrobię, to mi ta bestia zniknie. Chciałem udowodnić przed sobą i przed innymi, że wszystko, co widzę jest prawdą.
Rzuciłem się biegiem za wilkołakiem, przeciskając się między ludźmi i szturchając niższe od siebie kobiety łokciami. Za każdym razem rzucałem ciche przepraszam, ale to słowo raczej nie naleje im z powrotem alkoholu do szklanek, który przez moje roztargnienie wylądował na ziemi.
Ciemne, owłosione plecy przesuwały się do przodu. Kierował się w stronę wyjścia. Musiał wiedzieć, że go śledzę.
Kiedy dopadłem drzwi, wielka bestia biegła przed siebie, przypominając spłoszonego fajerwerkami pieska. Leciał łeb na szyję, ignorując pędzące samochody, ludzi oraz wysokie budynki, bo z łatwością przeskakiwał przez mury albo płoty. Ja biegłem za nic.
Tego dnia padało, więc deszcz zaraz zmoczył moje starannie ułożone włosy oraz rozmazał starannie wykonany makijaż. Przypominałem zapewne zrozpaczoną kobietę, która właśnie uciekła swojemu przyszłemu mężowi sprzed ołtarza.
Przeskakiwałem (dosyć nieudolnie) przez płoty, niszcząc przy okazji spodnie, bo nie byłem przygotowany, że akurat dzisiaj, o tej godzinie, będę gonić po ulicach San Francisco jakiegoś olbrzymiego wilkołaka.
Głośno sapałem, z trudem łapiąc powietrzę. Nieważne, jak bardzo się starałem, to nie byłem w stanie dogonić tego mutanta. Miał przewagę.
— Wiem, że jesteś prawdziwy! — krzyczałem, kiedy biegłem po schodach, prawie gubiąc za sobą nogi, bo już nie byłem w stanie za nim nadążyć.
Zwierzę się na mnie obejrzało, a jego złote, wręcz żółte, oczy zabłyszczały w świetle ulicznych lamp. Nie wiedziałem, o czym teraz myślał. Albo czy w ogóle myślał.
Poślizgnąłem się na mokrym chodniku i wyłożyłem się jak długi. Cudem uniknąłem wybicia zębów, bo w ostatniej chwili wyciągnąłem przed siebie dłonie, by się jakoś uratować. Wilkołak obiegł. Zniknął gdzieś za drzewami jednego z parków, zostawiając mnie oszołomionego pośrodku drogi dla pieszych.
Głośno przekląłem.
— Wszystko w porządku? — Ktoś dotknął mojego przemoczonego ramienia i próbował pomóc mi wstać. — Widziałam, jak upadasz.
Podniosłem się z trudem, zaciskając z nerwów zęby. Nie czułem nawet bólu. Mój umysł wariował, nie skupiając się na niczym innym niż na tym cholernym, obrzydliwym potworze.
Spojrzałem na młodą kobietę, która walczyła z parasolem, by go rozłożyć i ochronić nas przed deszczem. Chociaż ona na głowie miała kaptur, to ja stałem się już jednością z tą brudną wodą.
— Widziałaś go? — zapytałem, niewiele myśląc. — Uciekł mi.
— Huh? — Zamrugała, oglądając się. — Nikogo tutaj nie było. Widziałam jak biegniesz, a potem upadasz. O kim mówisz?
Przekląłem w myślach. Dlaczego tylko ja je widzę? Czy one mają jakąś moc i mogą ukrywać się przed innymi ludźmi?
— Wilkołak.
Kobieta się zaśmiała. Ten delikatny, wręcz słodki, śmiech wytrącił mnie z równowagi. Zmarszczyłem groźnie brwi, odtrąciwszy jej rękę.
— Mówię poważnie.
Nie chciałem dać za wygraną. Musiała widzieć też jego skoro widziała, jak ślizgam się na mokrym chodniku i upadam.
— Hej, musisz być naprawdę pijany. — Złapała mnie za mokrą dłoń i zaczęła prowadzić w stronę schodów, z których chwilę temu zbiegałem. — Chodź, załatwię ci jakąś taksówkę.
Chciałem się wyrwać, ale jej uścisk był na tyle silny, że mogłem tylko grzecznie za nią iść. Mimo że potwór zniknął z mojego pola widzenia, to miałem wrażenie, że wciąż mnie obserwuje. Że za mną idzie, a jego czarne, niczym smoła, futro wtapia się w mroczny krajobraz nocnego San Francisco.
— Jeśli kiedyś…
Chciałem powiedzieć coś jeszcze, ale kobieta wepchnęła mnie (dosłownie) do pierwszego wolnego samochodu taksówkarza i zamknęła drzwi. Wyglądała na rozbawioną, bo ciągle śmiała się z czegoś pod nosem. Kiedy odjeżdżałem w stronę własnego mieszkania, ona machała mi i chichrała się, jakby właśnie odesłała do domu największego pijaka.
Nikt mi nie wierzył. Zawsze byłem tylko szaleńcem albo alkoholikiem, który nie potrafił obchodzić się z procentami. Nikt nie weźmie moich słów na poważnie, nawet jeśli zacznę opisywać wszystkie te potwory ze szczegółami.
Kto uwierzyłby w żółte niczym złoto oczy? W czarne futro? W psi łeb? W wielkie, umięśnione ciało? Nie starczyłoby mi palców, gdybym miał wymieniać wszystko, co zdążyłem zobaczyć w swoim krótkim życiu; a było tego sporo i jeszcze trochę.
— Jesteś na miejscu — usłyszałem, kiedy kierowca zatrzymał się pod budynkiem, w którym mieszkałem.
───
[1013 słów: Dante otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz