TW: ŚMIERĆ, WYMIOTY, DEREALIZACJA
— Trzech idiotów i podrzędna centurionka — skwitował Dorian, omal nie chybiąc ciosu włócznią. Kurt zablokował go tarczą i skrzywił się na dźwięk zgrzytu grotu przesuwającego się ciężko po metalu.
— Może właśnie o to chodzi — odpowiedział, ścierając z czoła kroplę potu. — Wysyłają teraz coraz gorszych, żeby nasycić Sfinksa.
— Selekcja naturalna?
— Jeśli selekcją naturalną nazywasz wolę pretora, żeby posłać trzech idiotów i podrzędną centurionkę na misję zabicia potwora zagrażającemu całemu obozowi — prychnął. — To bardziej jak igrzyska śmierci.
Dorian się nie zaśmiał. Zamiast tego oparł włócznię o mur i klapnął ciężko na ziemi, czekając, aż Kurt wyciągnie dwie butelki zimnej wody i do niego dołączy.
Być może faktycznie wyglądało to nieco jak igrzyska śmierci. Już prawie pół roku labirynt pozostawał zamknięty — od czasu, odkąd kilku herosów wysłano na pokonanie Sfinksa i tylko jeden z nich wrócił żywy. Coś powstrzymywało pretora od wytypowania kolejnych legionistów. Wyrzuty sumienia, może. Kurt i Dorian nie znali tego uczucia. Właśnie dlatego patrzyli na zamknięte wejście do labiryntu i myśleli: „my zrobilibyśmy to lepiej”. Gdyby tylko w końcu ktoś ich wybrał. Gdyby tylko zostali zauważeni.
Kurta mało co interesowała druga strona labiryntu, i tak prawie nie opuszczał Obozu Jupiter. Tym bardziej nie obchodziło go przejście do Obozu Herosów. Możliwość szybkich podróży po całym świecie była miłą opcją, ale bardziej niż udogodnienie, przyciągało go uznanie. Przecież na tym to polegało, prawda? Tego pragnęli wszyscy najwięksi herosi. Mógł osiągnąć chwałę, robiąc to, do czego przygotowywano go w tym Obozie pół życia. Wystarczyło, że nabije głowę tego cholernego Sfinksa na swoją włócznię i ludzie wreszcie go zauważą.
A potem senat wybrał kogoś innego do tej misji i chociaż Kurt i Dorian nie przyznali tego na głos, zazdrość rozrywała ich od środka. To było wrodzone. Do zazdrości urodzili się tak, jak urodzili się, żeby być wielkimi; ich los został przesądzony, w momencie, kiedy zostali uznani przez Invidię.
Trzech idiotów i podrzędna centurionka. Kurt nigdy ich nie poznał. Trzech idiotów i podrzędna centurionka. Żadnym z nich nie był ani on, ani Dorian. Trzech idiotów i podrzędna centurionka. Kurt miał na ich punkcie obsesję.
Haniyya Ghulam z Pierwszej Kohorty, wnuczka Wenus. Wysyłanie legatariuszki na tak poważną misję było kretyńską decyzją. Sześć lat w Obozie Jupiter, osłabione moce po boskiej babce. A jednak, kiedy Kurt zobaczył jej zdeterminowane spojrzenie, był w stanie zrozumieć wybór senatu.
August Remy z Czwartej Kohorty, syn Marsa. Uważał go za zbyt miłego nerda w prostokątnych oprawkach, który tatuaż Marsa dorysował sobie na ręce czarnym markerem. Raz stał się świadkiem, jak prawie przebił włócznią chłopaka z Trzeciej Kohorty, bo ten wyśmiewał jego przyjaciela. Nie kibicował mu, ale postanowił nie wchodzić mu w drogę.
Anemone Rohde z Piątej Kohorty, córka Flory. W pewnym momencie to stało się uwłaczające. Miała ledwie piętnaście lat, przerwę między zębami i razem z koszulką Obozu Jupiter nosiła długie spódnice w kwiatowe wzory. Usłyszał, że początkowo Senat przegłosował drugą centurionkę, Philip Morris, ale ta była zajęta „pegazimi sprawami” (cokolwiek to znaczyło) i Anemone dobrowolnie zgodziła się przejąć misję, mimo protestów, że jest za młoda. Podobno jako jedyna centurionka miała objąć dowodzenie.
Ale to kogoś innego Kurt nienawidził najbardziej. W ciągu trzech lat wielokrotnie mijał go w baraku, chociaż nie zamienił z nim ani słowa. Wiedział, że na imię ma Lloyd Osbourne. Był synem Wenus, chociaż Kurt zauważał, że często starał się ukryć tatuaż na przegubie. Prawie nie wyjeżdżał z Obozu Jupiter. A to, co było w nim najgorsze, to sam fakt, że był z Drugiej Kohorty.
Kohorty Kurta. Kohorty, z której go nie wybrali.
Była późna wiosna. Kurt przełknął ciężko łyk wody przez podrażnione gardło. Pierwsze letnie słońce ich zmyliło i teraz boleśnie odczuwał na sobie wynik trenowania od kilku dni na chłodnym, wiosennym wietrze. Lodowate krople niczym drobne igiełki przebiegły wzdłuż jego przełyku i na jego skórze wykwitała gęsia skórka za każdym razem, kiedy czuł na sobie podmuch wiatru.
Terminator chował się w cieniu niedaleko nogi swojego pana. Pochrapywał, a pod jego pyskiem utworzyła się niewielka kałuża błota powstała z hektolitrów jego śliny.
Na ogół w takich warunkach zaczynało właśnie chcieć się żyć — wiedząc, że już niedługo wakacje, że zaraz słońce zacznie świecić, ptaszki śpiewać i inne tego typu rzeczy, które leczyły depresję lepiej niż makaron. Kurt mógł rzucić do Doriana w każdej chwili „hej, pójdźmy na lody” albo zaprosić Claude’a (jego imię bardzo gorzko przechodziło mu przez myśl) na wąchanie kwiatków w Ogrodzie Bachusa, ale jego głowa była przepełniona czymś zupełnie innym, w niczym nieprzypominającym wiosenną słodycz, a raczej kwas, który niczym jad rozchodził się w nieprzyjemnej ciszy pomiędzy chłopakami.
Oboje myśleli o tym samym. Nie musiał nawet o to pytać. Byli dwoma stronami tej samej monety, czernią i bielą, pełnią i zaćmieniem księżyca. Pochodzili od tej samej bogini, która nie bez powodu sprawowała pieczę nad zazdrością i sprawiedliwością.
Kurt mógł powiedzieć do Doriana „następnym razem to będziemy my”, ale doskonale wiedział, że nijak by to nie zadziałało. Gorycz pełza w jego żyłach i przyćmiewała jego zmysły. Czy to naprawdę była trójka idiotów i pożalcie się bogowie centurionka? Nie potrafił ich ocenić. Żadne z nich nie było nim, a to oznaczało przecież, że byli od niego gorsi. Mniej udolni. Mniej adekwatni. Mniej sprytni. Mniej zasługujący. Mniej godni.
A może to po prostu on był zazdrosny.
Tej nocy Kurt został po raz pierwszy zaszczycony wizytą bogini w swoim śnie.
Nie była to zasadniczo byle jaka bogini — Kurt poznał to od razu. To spojrzenie, pełne zawiści i niewyjaśnionej zazdrości, przypominało mu dokładnie to, co sam widział w lustrze. Zamiast jego rudych włosów, miała czarne, okalające bladą twarz, ale miał wrażenie, że ich podobieństwo polega na szczegółach.
Miała złamany nos. Jak złamane koło. Złamana przysięga.
Była brzydka i piękna jednocześnie. Była zemstą, zazdrością, ale równocześnie sprawiedliwością zarazem. Kurt chciałby się łudzić, że mógłby odziedziczyć po niej ten piękny aspekt, ale doskonale znał prawdę i bogini też ją znała — w innym przypadku nie chciałaby mu tego pokazać.
Nie wiedział, jak się na jej widok zachować. To była jego matka. Krew z krwi. Jeden z powodów, dla których jego bezsensowne życie od urodzenia było mu przykazane na ścieżkę zawiści. Jeden z powodów, dla których jego ojciec zwariował. Wolałby, gdyby na zawsze wymazała się z jego życia, zeszła mu z drogi, nie mieszała się w jego sprawy, boskie czy też nie, tkwiła w tej swojej mitologicznej bańce i zajmowała się swoimi boskimi sprawami, które Kurta nijak nie obchodziły. A jednak był tylko półbogiem i jak na większość rzeczy w jego życiu, nie miał na to wpływu. Miał do czynienia z boginią i kiedy podała mu pochodnię, żeby poszedł za nią wąskim korytarzem, zrobił, co mu kazała.
Początkowo nie poznał tego miejsca. W tunelu ledwo mieścili się oboje, idąc obok siebie. Kurt prawie przytulał się do kamiennej ściany. Do bosych stóp przylepiła mu się niezidentyfikowana maź, a gdzieś obok przebiegł szczur, który — mógłby przysiąc — miał wystające kły.
Nie wiedział, co go bardziej wystraszyło: to, że był w piżamie (co oznaczało, że albo lunatykował, albo bogini go tu okrutnie teleportowała, albo tylko śnił), czy to, że zdał sobie sprawę, że doskonale zna te kamienne korytarze. Magiczna pochodnia oświetlała mu drogę, nieskończoną otchłań, jeśli nie wiedziało się, gdzie iść.
Był w Labiryncie Dedala.
To był sen. To musiał być sen. Nikt nie miał prawa wejść do Labiryntu Dedala bez zarządzenia pretora, a zarządzenie takie było wyjątkiem tylko wtedy, kiedy ktoś szedł na misję. Spojrzał w dół, na swoje krótkie spodenki, których używał do spania, na zbyt dużą, szarą koszulkę Nirvany, którą kupił kiedyś w Lumpeksie. Światło pochodni omiotło jego ciało i zobaczył, że jest tylko migoczącą poświatą, jakby jego skóra dezintegrowała się i łączyła na nowo w kółko.
Półbogowie mieli dwa rodzaje snów: koszmary albo przepowiednie. Kurt nie był pewien, które z nich to było tym razem, ale biorąc pod uwagę obecność bogini, spodziewał się najgorszego.
— Kurt.
Jego imię. Jego imię w ustach jego matki.
Nie nadała mu go, była przecież boginią. Pewnego dnia zostawiła go u jego biologicznego ojca i na kilkanaście lat odcięła mitologiczną część jego życia. Czy zapytała wtedy Adama, jak nazwie syna? Czy wymawiała kiedyś jego imię już wcześniej, kiedy jeszcze on sam nie potrafił nawet mówić?
— Zazdrość jest jak moneta — powiedziała. — Ma zawsze dwie strony.
Dwie strony jednej monety. On i Dorian. Pełnia i zaćmienie. Yin i yang.
Ich pochodnie zgasły i Kurta pochłonęła ciemność.
Nie trzeba było mu wiele czasu, żeby zaczął reagować. Był do tego trenowany. W jednej chwili pochłonęła go ciemność, a w drugiej był w samym centrum walki.
Otrząsnął się na zimnej, marmurowej posadzce, a wokół panowała wrzawa. Potrzebował kilku sekund, żeby zarejestrować wszystko, co się działo. Jeszcze zanim do niego to doszło, próbował wyciągnąć swoją włócznię, ale jego ręka przeniknęła powietrze.
To był tylko sen, powtarzał sobie. I to właśnie było w tym najgorsze. Był biernym obserwatorem. Nie mógł nic zrobić. Nie mógł nawet chwycić swojej cholernej włóczni, a czuł się tak, jakby jego ciało co milisekundę rozpadało się na atomy i z powrotem łączyło w Kurta.
A na domiar złego to wszystko wydawało się tak cholernie realne.
Lwi ryk, którego nigdy wcześniej nie słyszał, ale włosy zjeżyły mu się na karku. Swąd krwi, do którego był już doskonale przyzwyczajony, ale zazwyczaj był w stanie coś na niego zaradzić.
Wstał i przez przypadek wdepnął bosą stopą w coś mokrego.
Nieopodal leżał człowiek. Nie, było to ciało. Nie, to nadal był człowiek.
Chyba nigdy wcześniej nie widział martwego człowieka z tak bliska. I znał tego człowieka — znał tego człowieka tylko z odległości, widział te brązowe oczy, które czasem przypadkowo napotykał w swoim baraku, jeszcze zanim straciły swój blask i zaszły mgłą.
Wdepnął w krew wymieszaną z wnętrznościami swojego kolegi z baraku, Lloyda Osbourne’a.
To był tylko koszmar. Przepowiednia. Cokolwiek to było, Kurt nie chciał tego widzieć. Nie chciał tego c z u ć, tej absolutnie realnej wydzieliny przylepiającej się do jego skóry, smrodu wydobywającego się z flaków, hektolitrów krwi. Zamknął oczy i zwymiotował na posadzkę.
— Dlaczego mi to pokazujesz? — syknął w nicość, kiedy opuściły go torsje.
Głos Invidii w jego głowie wypalał mu dziurę.
— Zazdrość to nie jest moja jedyna domena — powiedziała. — Moja grecka część, Nemezis, od zawsze była boginią sprawiedliwości. Obie te rzeczy to wybór i obie mają konsekwencje.
Na chwilę znowu pochłonęła go ciemność. Teraz, zamiast Lloyda, obok niego leżało bezwładne ciało Haniyii Ghulam, sztywno oparte o ścianę. Miał wrażenie, że każdy skrawek jej skóry zdobiły otwarte rany od pazurów.
— Co to, do cholery znaczy?!
Nienawidził niewiedzy. Nienawidził błagać. Był tak zdesperowany, że mógł zacząć płakać przed Invidią, żeby pokazała mu prawdę.
Zamiast tego cienie zaszły go po raz trzeci.
Tym razem, ku jego zdziwieniu, nie był sam.
Wokół panowała cisza, pierwszy raz, odkąd bogini zaczęła torturować go wizjami. Źródło tej ciszy było oczywiste: ciała Lloyda i Haniyii nadal leżały w takiej samej pozycji, w jakiej zobaczył je po raz pierwszy. Ale teraz wszędzie otaczał go złoty pył — tylko pośrodku tego chaosu leżała jedna, ironiczna plakietka z niebieską wstążeczką umazaną krwią i napisem, na którego widok Kurt miał ochotę znowu zwymiotować.
„Potwór na szóstkę”.
Dwie sylwetki poruszały się wzdłuż ściany. W bladym świetle ledwo tlącej się pochodni rozpoznał Anemone i Augusta.
August nie miał prawej ręki. W jej miejscu był zakrwawiony kikut, ciasno ściśnięty fioletową koszulką Obozu Jupiter i łodygami kwiatów, które prawdopodobnie były sprawką mocy centurionki. Sama centurionka miała twarz niemal nie do rozpoznania, bo całą poharataną od pazurów, tak, że Kurt był w stanie zobaczyć jej zęby przez całkowicie rozcięty policzek.
Trzymała się za bok. Ostatni skrawek porozrywanej koszulki. Mimo prowizorycznej opaski uciskowej z kwiatów krew przelewała się przez sine palce.
Kurt widział, jak ich usta się poruszają, ale otaczała go tylko cisza. Chciało mu się krzyczeć z bezradności.
W momencie, kiedy Anemone osunęła się wzdłuż ściany i opadła we własną kałużę krwi, Invidia teleportowała go z powrotem do baraku Drugiej Kohorty.
Nie obudził się z krzykiem, tak, jak przedstawiali to zawsze na filmach. Obudził się za to z nęcącym poczuciem odrealnienia i mokrą od potu koszulką przyklejającą się do ciała — tą samą, którą miał na sobie we śnie.
Znowu otaczała go cisza, ale tym razem nie głucha, jak wtedy, kiedy oglądał śmierć Anemone. Był środek nocy, więc jedyne dźwięki, które go dobiegały, to szum wiatru za oknem, popiskiwanie Terminatora na podłodze i oddechy śpiących legionistów.
Wstał, nawet nie zważając, czy kogokolwiek obudzi. Chciał tylko znaleźć się jak najdalej od tego przeklętego miejsca, gdzieś indziej, gdzie nie pamiętałby o tym śnie.
Zazdrość jest jak moneta. Ma zawsze dwie strony.
Zazdrość i sprawiedliwość. Obie te rzeczy to wybór i obie mają konsekwencje.
W ciągu kolejnego dnia trzy razy znalazł się pod pretorium i trzy razy zawracał.
To mógł być koszmar, ale mogła być przepowiednia.
Dwie strony tej samej monety, Kurt powtarzał cały czas w myślach. Obracał drachmę w palcach i zapamiętywał opuszkami każde jej wyżłobienie.
O to właśnie chodziło Invidii. Może cały ten czas nie należał do jednej domeny bogini, może miał w sobie je obie? Zazdrość i sprawiedliwość nie były dwiema różnymi rzeczami, tylko tą samą, oglądaną z różnych stron.
Następnego dnia pojawiły się konsekwencje.
Kurt był w trakcie treningu, kiedy to się wydarzyło. Trening prędko został przerwany — zdenerwowanymi krzykami, podanymi między sobą jak echo. „Wrócił”, „Sfinks”, „Labirynt”.
Oto była sprawiedliwość Kurta: z misji zabicia Sfinksa wrócił tylko August Remy. Wszyscy szeptali to między sobą jak rozchodzącą się po obozie plotkę, a Kurt chciał zasłonić uszy, byleby tego nie słyszeć. Bo znał już tę historię, widział ją na własne oczy, chociaż nie wiedział tego nikt oprócz niego samego i bogini dwóch domen.
August w stanie zagrażającym życiu trafił do ambulatorium, tyle Kurt usłyszał z szeptów. Stracił rękę. Nie odzyska już dawnej sprawności. Anemone, Lloyd i Haniyya zapisali się na kartach historii Obozu Jupiter jako herosi, którzy oddali życie za Sfinksa.
To była cena jego zazdrości. Kurt mógł być na ich miejscu.
Kolejnego dnia Kurt nie zjawił się na ich symbolicznym pogrzebie. Zamiast tego stał jak ostatni kołek pod drzwiami ambulatorium, walcząc ze sobą, co powinien zrobić.
Wyrzuty sumienia były zupełnie nowym uczuciem w życiu Kurta. Patrzył w surowe drzwi z wyżłobioną laską Eskulapa i zastanawiał się co mu powiedzieć: „widziałem, jak umierają twoi przyjaciele, bardzo mi przykro z tego powodu, co prawda, gdybym powiedział o tym pretorowi, prawdopodobnie wysłałby grupę, żeby was zawrócić i wszyscy by przeżyli, ale hej, to wszystko dla wyższego dobra, prawda? Przynajmniej Sfinks nie żyje”.
I wtedy zdał sobie sprawę, jakie to wszystko było w jego życiu popierdolone. To nie była sprawiedliwość, o której mówiła Invidia. To nie była jego wina. To nie mogła być jego wina. Wszystkiemu, jak zawsze, byli winni bogowie.
Matka nie musiała pokazywać mu tej wizji. Zrobiła to, żeby dać mu nauczkę. Dla własnej satysfakcji.
Ostatnie, czego Kurt chciał, to dać bogom satysfakcję. Wyrzuty sumienia prędko zastąpiły nienawiść. Czekający za drzwiami ambulatorium August został za jego plecami.
Kiedy labirynt został ponownie otwarty, we śnie znowu odwiedziła go Invidia.
— Zrozumiałeś już, prawda, Kurt?
Zawsze rozumiał. Pieprzeni bogowie, którzy pomiatali nim i traktowali jak śmiecia. Bóstwo, które podobno było jego matką, a wymawiało jego imię jak obcojęzyczne słowo.
— Tak jak mówiłam, jestem boginią zazdrości, ale też sprawiedliwości. Szanuję twój wybór.
Nie, nie miał wyboru. Nigdy nie miał wyboru. Nie miał wyboru, kiedy urodził się jako półbóg i nie miał też go teraz, kiedy bogini pokazała mu przepowiednię, po czym pozwoliła mu milczeć. Nie miał tego cholernego przywileju wyboru, bo gdyby powiedział pretorowi o przepowiedni, to nikt by nie umarł — nikt, włącznie ze Sfinksem. Nie miał wyboru, bo jego część nadal pozostawała zazdrosna i mściwa i przez jego myśli przechodziło zawistne: „oto co dostajecie, kiedy nie dajecie mi szansy”.
W idealnym świecie miałby wybór: w takim, w którym jego bogowie nie istnieli, a przynajmniej trzymali się z dala od jego życia i jego decyzji.
Nienawidził tego pierdolonego życia i kiedy z zazdrością i bezradnością myślał, że mógł znaleźć się na ich miejscu, mówił o obu stronach tej samej monety.
[2612 słów: Kurt otrzymuje 26 Punktów Doświadczenia]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz