Na tak cichym pustkowiu każdy oddech czy kroki rozbrzmiewały głośno. Nie było przesadnie ciepło, w końcu była wiosna, jednak wszelkie podmuchy powietrza już dawno stąd uciekły, tworząc dziwną duchotę. Zostały tylko połacie piachu, gliny, rozorane szczelinami i wypunktowane kaktusami. Żwir oraz piasek chrzęściły pod butami trekingowymi Dahlii, jednak to ani na chwilę nie przerywało jej zastanowienia. Nie przerwało go również wycie kojota, przez które postać mruknęła pod nosem coś o sztampowym krajobrazie z westernów, po czym zatrzymała się przy drewnianym palu wbitym w ziemię, dość kiczowato wystylizowanym na totem rdzennych ludów.
Raz dziesięciu żołnierzyków pyszny obiad zajadało.
Wzdrygnęła się. Może i książkę Christie przyjemnie się czytało w bibliotece, przy akompaniamencie chrząkań czy westchnięć innych czytelników, jednak tutaj, w tym zapomnianym przez bogów pustkowiu? To miejsce miało silną moc przywołania niechcianych myśli czy wspomnień. Gdy złośliwy głosik w głowie zarecytował część wierszyka, przed jej oczami pojawiła się scena uczty w Obozie Herosów. Roześmiane młodziki ignorowały jedzenie, by bawić się wraz z innymi w głupawe rymowanki czy obserwować pranki dzieci Hermesa. Kłęby białego dymu z ołtarza buchały zadowoleniem bogów, którzy być może wcześniej obserwowali z góry wyjątkowo zażartą walkę o sztandar. Ktoś został uznany, ktoś drugiemu na talerz wrzucił chrząszcza, ktoś rozlał kubek z napojem, ktoś pokłócił się z rodzeństwem. Korowód znajomych ktosiów, których imienia nie jest w stanie sobie przypomnieć. Był też ktoś, kto wsadził Dahlii do kieszeni jakiś tkliwy liścik miłosny. Czy coś wtedy odczuwała w tym szczenięcym wieku? Nie mogła sobie przypomnieć, zresztą nie miało to znaczenia, bo nadawca listu został kilka tygodni później zjedzony przez potwora, wraz z towarzyszącym mu opiekunem-satyrem, gdzieś w okolicach swojego rodzinnego miasta. Wtedy zaczęła się równia pochyła dla półbogów, potwory były zdecydowanie agresywniejsze i polowały bez ustanku na świeże mięso. Nagle jeden się zakrztusił – i dziewięciu pozostało.
Wyminęła pseudototem i rozglądała się tym razem uważniej, jakby z ziemi miało coś wystrzelić.
Ośmiu dziarskich żołnierzyków po Devonie wędrowało.
Jeden zostać chciał na zawsze... No i właśnie tak się stało.
Tak, coś było z Labiryntem Dedala. Do obozu wtedy doniesiono, że któryś z półbogów nie chciał uciekać i Labirynt go wchłonął. Nikt już go nigdy nie widział, status zaginiony. Chejron wyglądał wtedy na zmartwionego.
Pszczoła ukłuła jednego – i tylko w piątkę zostali.
Pojawiały się doniesienia, że paru półbogów nieszczęśliwie zginęło w swoich rodzinnych miastach. Czy to był wyłącznie ludzki przypadek, czy nieco bardziej mitologiczny, ciężko było rozpatrywać.
Cztery lata temu dostała wiadomość, że grupa półbogów ostatecznie pokonała dwa leukroty, które uczyniły tę równinę swoim terytorium. Nie obyło się co prawda bez ofiar, ale wynik był pozytywny dla Obozu Herosów. Sam Chejron napisał wiadomość, ba, nawet ją opieczętował, jak gdyby wiedząc o tym, że rozmawianie przez iryfon byłoby niezręczne. Od czasów drugiej misji praktycznie nie nawiązywał kontaktu z córką Demeter. Nie wróciła do Obozu, odkąd skończyła 18 lat.
Trójka miłych żołnierzyków Zoo sobie raz zwiedzała.
Stanęła przy dosyć szerokiej szczelinie. Na tyle szerokiej, że ktoś mógłby wpaść w nią i skręcić kostkę. Na tyle szerokiej i poszarpanej, że Dahlia rozpoznała ją od razu.
Sześć lat temu gruchnęła wieść o misji. Nic nie zapowiadało się na to, żeby była wyjątkowo trudna, ot brzmiała jak jedna z wielu zleceń. Półbogini zapamiętała głównie nerwowe napięcie, związane z podjęciem się pierwszego poważnego zlecenia w oddalonym regionie. Poprawianie rzemieni lekkiej zbroi. Specyficzny zapach naostrzonego niebiańskiego spiżu otumaniał, a myśli o zwycięskim powrocie zasłaniały zdrowy rozsądek. Zadowolone trzebiotanie reszty grupy. Grupa złożona z dzieciaków Aresa, Hefajsosa i Demeter brzmiała rozsądnie, zwłaszcza że każde z nich miało inny styl walki. Potomek boga wojny zdawał sobie sprawę, jak ważna jest taktyka, ale akurat gdy miał okazję, to do zespołu wziął popularną i ładną dziewczynę, w której się podkochiwał. Dahlia zapamiętała ten szczegół doskonale, bo w całej wyprawie czuła się jak piąte koło u wozu. Nie była w stanie za to sobie przypomnieć imion, przez co poczuła ściśnięcie w gardle. Brak znajomości imienia kojarzył się jej z brakiem szacunku, a to było ostatnie, co chciała. Chciała racjonalnie przemówić sobie, że to pierwszy raz, kiedy wraca do tamtych dni. Pierwszy raz przypomina sobie rude włosy dziewczyny, z jakiegoś powodu wtedy dużo dzieci Hefajstosa miało miedziane włosy. Lider grupy miał krótko ostrzyżone włosy, koszulkę w khaki. Cholerny żołnierzyk.
Ciężko było nie zapamiętać poczucia trzeciego kółka, bo przez to zostali zaatakowani znienacka. Przez całą drogę dziewczyna się denerwowała, że tamci średnio poświęcają uwagę na otoczenie. Zapamiętała żal, że w ogóle zgodziła się na zlecenie. Nie była tylko pewna, czy rzeczywiście lekceważąco odpowiadali, że to "przecież prosta misja i w dodatku jesteśmy na równinie, co nas zaskoczy?", czy może jednak mózg usilnie chciał zrzucić winę na nich. Owszem, byli dobrze uzbrojeni. Owszem, całkiem nieźle ogarniali swoje boskie umiejętności.
Wszystkie te myśli, zapewnienia, głosy krążyły wtedy szaleńczo w głowie, kiedy ukrywała się za kamieniem, w stanie najwyższej paniki. Nieregularny oddech za oddechem, tak usilnie je mózg próbował uciszyć, co przyniosło odwrotny skutek. Instynkt kazał uciekać jeszcze dalej, ciało odmówiło posłuszeństwa. Wdech, wydech, obraz włosów zwisających nad krawędzią niczym miedziane kable, pisk, wdech, zakrztuszenie się powietrzem, unormowanie tempa, brak śliny w gardle, wydech, świst. W pewnym momencie wydawało się jej, że usłyszała tętent kopyt i zamilkła w bezruchu. Jak królik w trawie. Byleby jej nie dopadły Leukroty.
Ich lwie ciała były muskularne i potężnie zbudowane. Widać było, że przemierzały teren niestrudzenie, w poszukiwaniu zdobyczy. Gdyby nie fakt, że posiadają kopyta i Dahlia usłyszała cichy tętent z boku, pewnie już dawno by skończyła jako kolejna przekąska. Sadziły sprężyste kroki, wyjąc niczym piekielne ogary, a do tego wydawały koszmarny klekot, bo w miejscu, gdzie byłyby normalnie zęby, miały metalowe płytki. Razem tworzyło to kakofonię rozbrzmiewającą hen na tym pustkowiu. Piekielne ogary jak ogary, ale te stworzenia wyglądały jak uosobienie piekła, dzięki kolorowi intensywnego mahonia. Ślepia w ni to końskim, ni wilczym łbie błyskały na czerwono, jakby tego koloru nie było za dużo. Idealnie się zlewały z tłem w momencie zachodzącego słońca. Cała drużyna była gotowa na wszystko, co dało się posiekać niebiańskim spiżem. Słowo klucz - dało się. Klingi broni odbijały się z cichym łoskotem, jakby wtórowały zgrzytowi szczęk potworów.
Gdy jednego ścisnął niedźwiedź, dwójka tylko pozostała.
W zażartej walce szybko zauważyli problem z przebiciem skóry. Problem był również z koordynacją, bo po kilku wymianach ciosów i krzyków herosów lwokonie podłapały barwy głosu. Wtedy się okazało, że to nie był cały kłopotliwy arsenał ich sztuczek, bo zaczęły naśladować głosy trójki. Zdekoncentrowało to grupę i w momencie, w którym dzieciak Aresa wzorem Herkulesa dusił potwora, drugi silnie wbił się w oponenta kopytami. Kilkanaście sekund nawet nie minęło, a leukroty rozdzierały chłopaka, jak wprawny rzeźnik. Dziewczyny zdały sobie sprawę z trudnego pochodzenia i uciekły.
Dwóch się w słonku wygrzewało pod błękitnym czystym niebem,
Błękitne czyste niebo wtedy by się zgadzało. Jeśli by przyjęła, że wściekle mahoniowe lwy z intensywnie błyszczącymi ślepiami mogłyby uosabiać słońce, to też by się zgadzało. W trakcie pościgu za heroskami jeden z nich krzyknął przeraźliwie głosem zabitego półboga "Pomóż mi, wróć, proszę". Oh, gdyby ta ruda dziewczyna się nie obróciła. Pewnie dalej by biegła, wykorzystywała moce swojego ojca, a najważniejsze, nie wpadłaby w szczelinę. Leukrot by nad nią nie przeskoczył i nie zakończył jej życia. Ale słońce tak przypiekło, że pozostał tylko jeden. Mojry widocznie były dość kreatywne w przerywaniu linii przeznaczenia.
A ten jeden, ten ostatni, tak się przejął dolą srogą,
Półbogini przeżyła wyłącznie dzięki boskiej Matce. Że się tam znalazły w ogóle jakieś karłowate, ale mocne roślinki, które były w stanie związać się wokół łap potworów, to był cud. Czy tam były od początku, czy pojawiły się znienacka, tego już nie rozpatrywała. Przy ukryciu się i zarejestrowaniu, ze leukrotów nie ma, zemdlała. Reszta wspomnień jakby wyparowała, możliwe, że wróciła do obozu w trybie autopilota. Chejron musiał odczekać kilka dni, zanim w ogóle mogła wydusić szczegóły akcji.
Że aż z żalu się powiesił i nie było już nikogo.
Wychodząc z potoku myśli dzięki ponurej puencie, już dwudziestotrzyletnia Dahlia zauważyła, że przeczesała już praktycznie cały teren. Nie było tu nikogo. Ani nic po sobie nie pozostawili, a liczyła chociażby na drobiazg pozostawiony po tej akcji. Czy by to przyniosło jakąś ulgę? Możliwe. Równina jakby zamarła, kojoty przerwały swoje nawoływanie, nie było słychać żadnego szmeru. Tak właśnie wyobrażała sobie Łąki Asfodelowe. Największym bólem nie było wygrzebanie wspomnień, a próby pogrzebania myśli o swoich zmarłych towarzyszach. Nawet gdyby mogła, to by tego nie zrobiła. Z szacunku dla tych osób, którym nie mogła pomóc. Nie bez imion, które niczym obol zapewniały bezpiecznie przeprawienie przez Styks.
────
[1390 słów: Dahlia otrzymuje 13 Punktów Doświadczenia]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz