niedziela, 20 kwietnia 2025

Od Keitha — „Poprzez Keithaversum"

Misaki podeszła do lustra pospiesznym krokiem, aby nałożyć ostatnie poprawki makijażu. Okrążyła swoje pełne usta po raz ostatni szminką o głębokim kolorze wiśni, co niesamowicie kontrastowało z jej śnieżnym odcieniem skóry. Patrząc na to, że była ubrana jak królowa nocy, Keith doszedł do wniosku, iż jej nowy amant jest amatorem wampirzyc. Mamy czarną, koronkową sukienkę, zawiłą gotycką biżuterię w kształcie węża z rubinowymi kamieniami, a na deser jeszcze krwisty makijaż - idealny starter pack prowadzącej program o horrorach po godzinie 23. Zwykle na randki ubiera się tak, jak szalona nastolatka z lat ‘90; wyglądając przy tym jak żywcem wyciągnięta ze swoich starych zdjęć, jednak tym razem było ciut inaczej. Kto wie dlaczego? Może motywem randki był bal przebierańców, a może umówiła się z potomkiem Drakuli? Jeśli jego matka potrafiła rozkochać w sobie samego Apollina, ta druga teza jest zaskakująco bardzo prawdopodobna.
Po wszystkim przyszła zaprezentować się synowi, który próbował zająć całym sobą kanapę w salonie.
— Jest znośnie? — Misaki wykonała powolny obrót, jakby była na wybiegu.
— Wyglądasz jak czarownica — Keith uśmiechnął się szeroko. — Ile dziecięcych dusz zeżarłaś na dziś?
— Chętnie zjem twoją, jeśli lada chwila nie wrócisz do obozu — prychnęła pół żartem, pół serio. — Miło mi, że nadal chcesz odwiedzać starą matkę, ale zdecydowanie nie spieszy mi się odprawiać pogrzeb swojej ukochanej latorośli.
— Wycziluj — Blondyn machnął ręką. — Trenuję tam jak we wojsku. Potrafię się obronić. Wrócę jak chwilkę odsapnę i zabiorę stąd parę rzeczy.
Japonka przewróciła oczami.
— Uważaj na siebie, a jak coś będziesz odwalał to tak, żeby nie ponieść poważnych konsekwencji.
— To ty idziesz na randkę z Draculą, nie ja! — Keith zrobił minę, jakby był co najmniej zazdrosny, że sam nie ma takiego kochanka.
— Zdziwisz się, ale tym razem umówiłam się z kobietą-wampirem. Albo przynajmniej tak wygląda.
— Że co? — Owszem, zdziwił się. Ale pozytywnie.
— Jeszcze zobaczysz, że wrócę z kłami i zapasem krwi dziewic w butelce po whisky.
Pożegnali się dokładnie tym akcentem. Taka zgryźliwość była częścią ich relacji. Nie było w tym złośliwości, acz oboje wyrażali swoją miłość do siebie droczeniem się. Keith wierzył, że była to zdrowa relacja i czasem marzył o tym, że jeśli kiedykolwiek spotka swojego ojca, złapią tak samo dobry kontakt.
Skoro mamuśka wyszła, on sam powinien się zbierać, ale wpierw chłopak przeciągnął się żwawo, jakby dopiero wstał z drzemki. Zsunął się z kanapy, traktując ją bardziej jak zjeżdżalnie, a po podniesieniu się z podłogi udał się w kierunku swojego dawnego pokoju, zbierając po drodze z podłogi plecak.
W tej melinie nad melinami nie było nic ruszane od czasu jego “wyprowadzki”. Wciąż wyglądała, jakby przeszło przez nią tornado albo co najmniej dziki kot po wypiciu energetyka. Tuż naprzeciw wejścia, od razu rzucał się parapet, na którym stała wieża z puszek po wszelkich napojach. Było niepościelone łóżko, na którym znalazło się kilka z nieposkładanych koszulek, natomiast sama podłoga również nie grzeszyła czystością i wolnością od sterty ubrań. Było także ledwo trzymające się na nogach biurko na którym pozbierały się śmieci nie mieszczące się w koszu tuż pod nim i jedynym stałym elementem był odtwarzacz winyli i jakieś przybory szkolne, których akurat nie zabrał do Jupitera.
Właściwie, jego głównym celem była gitara elektryczna wisząca na ścianie naprzeciwko kącika z perkusją, która i tak zajmowała jedną trzecią tej klitki. Szkoda, że nie było sposobu, żeby ją przenieść do obozu. Przynajmniej mógł wziąć gitarę, aby to nie oszaleć od rutyny. Już miał jej dosięgnąć, kiedy nagle do jego nosa dotarła specyficzna woń. Była ona równie dusząca, co zapach stęchlizny panującej w jego pokoju, jednak było to coś, co w jakiś sposób się wyróżniało od naturalnej woni tego pomieszczenia. Rozejrzał się i zdecydował, że owy zapach ma źródło w pobliżu jego łóżka. Kiedy się zbliżył, zauważył, że leżą na nim ręcznie skręcone papierosy w stanie idealnym, totalnie nienaruszonym. Skąd się one wzięły? Może matka takie paliła? Wiedział tylko, że tytoń w nich był napakowany do granic możliwości, co podkusiło Keitha do poczęstowania się.
Wyciągnął z kieszeni zapalniczkę i utopił końcówkę papierosa w ogniu. Napełnił płuca powłoką dymną, która nagle zaczęła go zżerać od środka. To ciekawe, bo zdecydowanie nie zapalił po raz pierwszy, zaś jego organizm właśnie tak zareagował. Cóż, może musiał przywyknąć. Własnoręcznie kręcone szlugi już tak mają.
Młody wziął jeszcze parę buchów, poddając się codziennym myślom. Jednak im więcej wypuszczał pary, tym bardziej kręciło mi się w głowie. Nie chciał myśleć o nagłej migrenie, zwykłe ignorowanie jej zazwyczaj pomagało. Totalnie losowo wbił wzrok w zegar wiszący naprzeciwko niego.
Był to okrągły przedmiot, którego tłem było zdjęcie z młodości muzyka Davida Bowiego, ukazującego swoją hipnotyzującą klatkę piersiową. Im dłużej się w niego wpatrywał, tym bardziej czuł się zaniepokojony. Wydawało mu się, że wskazówki zwalniają, co najmniej do jednego tykania na trzy sekundy, a sam boski Bowie chciałby mu coś powiedzieć. Wyciągał rękę ku niemu, Keith również postanowił to zrobić. Ale nic się nie działo. Jakby był uwięziony. Ale jego twarz, twarz pełna rozpaczy… żal, który wołał o szluga. Wtedy do niego dotarło, dlaczego David Bowie nie może zapalić szluga - bo nie żyje.
— Wybacz, koleżko, nie wiem jak ci pomóc — pomachał głową, a ta go zabolała jeszcze bardziej. — Ale trzeba ci przyznać, że wyglądasz seksownie. Pasowalibyśmy do siebie.
Zmienił pozycję na leżącą i dopiero wtedy poczuł się zrelaksowany. Czuł, jak wypuszcza z powietrzem całe swoje napięcie, stres, problemy w szkole, zaś kolejny i ostatni buch wyczyścił jego umysł do zera. Starczyło mu sił o zgaszenie peta o framugę łóżka, a potem pogrążył się w pustce wzrokiem wbitym w sufit. Dym unosił się ku górze zabierając ze sobą wszystko, co metafizyczne z wnętrza chłopaka. Myśli, dusze, chaos w głowie.
Zamknął oczy, myśląc, że jest zamknięty w helikopterze, który kręci się wokół swojej osi, uparcie nie chcąc wylądować. Trzy sekundy później już go nie było…
 
Zdaje się, że odzyskał świadomość w środku jakieś dziwnej akcji. Kucał wysoko na gałęzi drzewa. Pierwsze, co rzuciło mu się w oczy to to, że trzymał w rękach łuk i strzałę. Nie takie, jakie posiadał w Jupiterze, ale przypominały one własnoręcznie wykonany, ale wyglądający na mocny ekwipunek rodem z jakiegoś fantasy. Wywnioskował to poprzez jakieś dziwne runy wyryte na nim. Potem zwrócił uwagę na otoczenie.
Las, ale nie taki zwyczajny, bo składał się z drzew wiśni, przez co pomyślał, że wylądował w jakimś oklepanym anime. Na ich gałęziach siedziało kilka innych osób, również na lądzie ludzie kucali paręnaście metrów od ścieżki. Wszyscy wyglądali, jak urwani z jakieś gry rpg - byli ludzie, były elfy, był jeden krasnolud. Wszyscy ubrani i uzbrojeni w stylu fantasy łotrzyków czaili się na coś w ukryciu. Naliczył ich dwunastu, zaś na samym końcu okazało się, że blondyn ma sąsiada na tym samym drzewie. Był to ostrouchy młody chłopak o kamiennym spojrzeniu. Kruczowłosy miał dziwny szaroblady odcień skóry, zaś nie to rzucało się w oczy, a jego tatuaże na twarzy - zawijasy, które przypominały gałęzie. Wyglądały jak naturalne przebarwienia na twarzy, choć zaskakująco kształtne. Poznałby, gdyby był to tatuażowy tusz. Elf właśnie zwrócił uwagę na niego.
— Keita — mówił do niego, jakby znali się całe życie, pomijając fakt, że właśnie przekręcił jego imię. — Wiem, że Rebelia skupia się teraz na odbiciu Lunayi. Odbijemy ją. Ale…
— Odbijemy Lu…— Keith, nie Keita, urwał, próbując przetworzyć w jakiej sytuacji się znalazł. Rebelia. Odbija jakąś laskę, a szanowny sąsiad ma jakieś “ale”. Tyle przynajmniej zrozumiał. — A co? Mam zrobić coś innego, czy o co się rozchodzi?
— Rozmawialiśmy o tym — Kruczowłosy elf przewrócił oczami i wskazał na dwóch wojowników kryjących się za krzakiem. — Wyceluj w niego, proszę. Siedzi obok Nathana.
Zastanawiał się, czy warto zapytać kim jest Nathan. Jeden z nich był rudy, może właśnie tego miał ustrzelić? Ciekawe dlaczego…
Jeśli miał zrozumieć, co właściwie się tu odpierdala to zdecydowanie nie była to chwila, a co za tym idzie - nie mógł dać się zdemaskować przed akcją.
— Jadą — powiedział chłopak, patrząc się w oddali na jakiś konwój. — Wykorzystaj zamieszanie i zabij go.
Keith nie do końca wiedział, co ma robić. Owszem, poczekał na aż wóz z obsadą blaszanych żołnierzy zbliży się do nich. Liczył swoje własne wdechy i wydechy, które zostały do ataku i zamieszania. Ale nadal nie wiedział, co właściwie powinien zrobić. Widział jedynie jak cała ekipa… rebelia? Rusza w tango, łącznie z jego sąsiadem.
Co miał zrobić?
Zwiać!
Impulsywnie skoczył na niższą gałąź. Potem chciał zejść z niej na ziemię, ale stracił równowagę. Próbował się ratować, machając panicznie rękoma, jednak nie dosięgnął nawet liścia. Upadł z hukiem, pogrążając się w wiecznej ciemności, jakby ktoś wyłączył go pilotem.
 
Otworzywszy oczy, znów był w swoim pokoju, na mięciutkim materacu, jakby wcale właśnie nie walnął głową w ostry głaz, który wbił mu się w czachę. Oddychał ciężko, próbując wrócić do swojej rzeczywistości. Nie potrafił powstrzymać kołatania serca; lada chwila wypadnie na zewnątrz. Czuł się, jakby coś ciężkiego go zdusiło. Musiał… odsapnąć. Jedno wiedział - wyszedł z tego powalonego uniwersum.
— Nigdy więcej nie wezmę szlugów mojej starej — powtarzał niczym mantrę to zdanie. Cokolwiek tam skręciła, było okropne!
Poleżał tak może pół godziny. Kiedy wstał, dalej trząsł się jak osika, jednak nie na tyle, żeby zrobić to, co miał zrobić - wziąć gitarę, spakować jeszcze kilka koszulek i wyjść z mieszkania na autobus. Może jednak tęsknił za obozem.

──── 
[1500 słów: Keith otrzymuje 15 Punktów Doświadczenia]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz