środa, 23 kwietnia 2025

Od Ash do Quinn — „Ding-Dong! The Sphynx Is Dead"

TW: misgendering

Ogłoszenie o zamknięciu labiryntu rozniosło się po Obozie Herosów równo osiem miesięcy, jedenaście dni, pięć godzin i czternaście minut temu. To nie tak, że Ash liczyło, jak długo Sfinks panoszył się po konstrukcji Dedala. Nawet jeśli miałoby liczyć, to na pewno nie byłoby aż tak zdesperowane, by utrzymywać dokładność co do minuty. Nie było sentymentalnym mięczakiem.
Dużo zmian może zajść w ciągu ośmiu miesięcy, jedenastu dni, pięciu godzin i czternastu minut. Na przykład to, że Wanda i Kazue odeszły z obozu. Mieszkały teraz razem na Manhattanie, od czasu do czasu rozmawiali przez iryfon. Ono samo zaś zostało nowem grupowem. Zdecydował oczywiście los — to ono miało najdłuższy staż obozowy z całego swojego rodzeństwa. Tylko tyle i aż tyle. 
Traktowało swoje nowe obowiązki poważnie. Rzadziej topiło cudze głowy w kiblu. (Rozrywka ta i tak tymczasowo straciła swój urok ze względu na brak odpowiedniego towarzystwa). Starało się utrzymać w szyku bandę aresiątek. Udawało, że nie widzi syfu pod ich łóżkami, kiedy musiało przeprowadzić inspekcję czystości. Przynajmniej raz dziennie groziło komuś, że da im po dupie trzonkiem swojego labrysa. 
Jedno nie uległo jednak zmianie nawet na jedną sekundę z całego tego długiego okresu. Przez cały ten czas Ash tęsniło za Quinn. Tęskniło potwornie. Tęskniło jak pies. Gdyby mogło, wyłoby z tej tęsknoty. Ba, gdyby nie interwencja Caroline, kilka tygodni temu pewnie samo weszłoby do labiryntu, uzbrojone wyłącznie w swój labrys, gotowe wbić go temu głupiemu zmutowanemu lwu w przysłowiowe cztery litery (i nie chodziło tu o nogę czy ucho). 
Gdyby to zrobiło, zapewne nie byłoby ich tu teraz. Przed labiryntem ustawił się całkiem pokaźny tłum. Część z nich stanowili zwyczajni gapie, niewarci uwagi dziecka Aresa. Większość z nich samo ustępowała im miejsca. Ci, którzy tego nie uczynili, oberwali po kuksańcu w bok i sprawa uznana została za rozwiązaną. Sytuacja wyglądała gorzej przy samym wejściu do labiryntu, gdzie ustawiła się kolejka jak za PRL-u (nie żeby Ash wiedziało, czym była Polska Rzeczpospolita Ludowa). Prawdopodobnie większość z nich również miała kogoś bliskiego gdzieś na drugim końcu tych korytarzy połączonych zwariowanymi zakrętami i rozwidleniami. Siła tego argumentu nie wchodziła więc w grę. 
No cóż, pozostawał im jednak argument siły. 
— Spadówa — warknęło na jakąś grupkę dzieciaków stojącą na końcu kolejki. Nie trzeba było im powtarzać. Będą z nich jeszcze ludzie. — Ej, jestem grupowem, suń się — syknęło na jakiegoś podlotka. Gdy to nie zadziałało, po prostu złapało go za chabety i pchnęło za siebie. — Może to nauczy cię szacunku dla starszych rangą — burknęło. Obóz Jupiter zdecydowanie miał rację, jeśli chodzi o wojskowe traktowanie obozowiczów. — Wiecie co, dziewczyny, słyszałom, że tam wciąż roi się od potworów. Może ja pójdę przodem, co? — zagaiło do kolejnych osób w kolejce, kilku dziewczyn, zapewne córek Afrodyty, sądząc po ich ogólnej prezencji. Czasem spryt był równie potężną bronią, co labrys. 
Jeszcze kilka podobnych akcji i mogło wkroczyć do labiryntu. Labrys miało w gotowości. Za każdym zakrętem mogło czaić się jakieś cholerstwo, które rozpuściło się jak dziadowski bicz za panowania przerośniętego kota z ludzką facjatą. Początkowo szło łatwo. Podejrzanie łatwo. W końcu nie było dzieciakiem Tyche, które dzięki swojemu przyrodzonemu szczęściu jest w stanie wzbogacić się na grze w totolotka. Było potomkiem Aresa, boga jatki. Dlatego nie dało się nabrać na fałszywe poczucie bezpieczeństwa. 
No i oto za kolejnym zakrętem, dosłownie kilka porządnych żołnierskich kroków od wejścia do Obozu Jupiter czaiły się przerośnięte mrówki. Myrmeki, powiedział głos Chejrona w głowie Ash. Centaurowi jednak udało się coś wbić do twardego aresiątkowego łba. 
— Noż ja pierdolę — zaklęło siarczyście. 
A potem dodało do tego jeszcze wiązankę, której nie powstydziłby się sam bóg szewców (czy w ogóle istniał jakiś bóg szewców? Wielki Sandałus czy inny Trzewikor?), bo oto robale wielkości czołgów ruszyły w ich stronę. 
— Fuj, ale wam śmierdzi z paszcz. Weźcie zjedzcie po miętówce czy coś — mruknęło. 
Mrówy okazały się jednak bardzo wrażliwe na uwagi na temat brzydkich zapachów z ich mord, ponieważ uznały to za sygnał do konkursu plucia na odległość. Plucia kwasem. Ash nie było najlepsze z chemii, ale było pewne, że kwas nie był czymś, z czym powinna mieć kontakt skóra półboga. Odskoczyło, nie było jednak wystarczająco szybkie i zwinne. 
— O kurwa, kurwa, kurwa, kurwa — syczało, skacząc na jednej nodze i rozpaczliwie szybko zrywając z drugiej ukochanego glana, który na ich oczach rozpuszczał się pod wpływem kwasu. — Moje ukochane buty! Wy skurwysyny! — ryknęło. 
Wiedziało jednak, że bez porządnego planu nie ma szans w tym starciu. Rzuciło zniszczonego buta przed siebie, trafiając jednego z robali prosto w łeb. A potem zaczęło spierdalać, jedna noga w glanie, druga tylko w skarpecie. Uciekło za dwa wcześniejsze zakręty i schowało się we wnęce, nasłuchując odgłosu wielkich odnóży. Ile mrówki w ogóle mają odnóży? Sześć? Osiem? Nie, osiem miały chyba pająki… 
— Kurwa, Ash, kogo obchodzi, ile one mają nóg? — szepnęło karcąco samo do siebie. — Dobra, myśl. Chejron na stówę mówił coś o tym, jak pokonać te gigantyczne mrówy — mruczało, drapiąc się po głowie. — No, wewnętrzny głosie Chejrona, to byłby świetny moment na olśnienie… 
Olśnienie… No właśnie! Światło! Tylko skąd ono miało wziąć światło w środku tego kurwidołka? Zaczęło nerwowo macać się po kieszeniach. I oto znalazło jakąś dziwną latarkę, którą ostatnio zawinęło któremuś z hefajstosiątek. 
— Już nigdy więcej nie będę topiło dzieciom Hefajstosa i Wulkana łbów w kiblu — przysięgło tu i teraz, przed bogami i wielkimi mrówkami, których kroki słyszało coraz wyraźniej. 
A potem zaczęło kręcić coś przy latarce, aż do momentu, kiedy na chybił trafił znalazło ustawienie, które gwarantowało im największy snop światła. 
— O cholera — jęknęło, kiedy, zobaczywszy światło, armia wielkich owadów dodała gazu do dechy i zaszarżowała w ich stronę. 
Rzuciło latarkę za siebie, najdalej jak potrafiło, a potem przesunęło się tak blisko ściany korytarza, jak to tylko możliwe, wstrzymując oddech. Gdy miało już pewność, że Myrmeki mają ich w głębokim poważaniu, to ono wystrzeliło najszybciej jak fabryka dała w kierunku prowadzącym do Obozu Jupiter. 
Dalsza droga obyła się bez większych przygód i spotkań z dziwnymi stworami. Miało tylko nadzieję, że ktokolwiek zamierzał przejść przez labirynt jako następny nie stanie się ofiarą tych paskud. No cóż, nie był to jednak teraz ich problem. 
Oto był i on. Obóz Jupiter. Nie było ich tu od ponad ośmiu miesięcy. Również po tej stronie zebrało się dość liczne towarzystwo. Dla Ash liczyła się jednak wyłącznie jedna osoba. 
— Quinn! — rozdarło się, ile tylko sił w płucach, uznawszy, że będzie to bardziej efektywne od tępego rozglądania się po tłumie. 
— Ash! — odpowiedział dobrze znany głos, a jakieś niewidzialne supły na sercu i żołądku Ash od razu się poluzowały. 
I wtedy go zobaczyło. Choć w czasie tych miesięcy rozłąki wielokrotnie go wspominało i śniło o nim, teraz, po raz pierwszy od dawna, widziało go na jawie. Ta sama dobrze znana sylwetka. Ten sam ulubiony crop-top, który widziało już zapewne setki razy. Ten sam zestaw kolczyków. 
Coś było jednak nie tak. I nie chodziło tu o nową fryzurę. Choć oczy Quinn rozbłysły radośnie na ich widok, nie był to ten sam błysk, który Ash znało tak dobrze. Zapach perfum unosił się w powietrzu jeszcze intensywniej niż zazwyczaj, a gdzieś za normalną wonią piżma, ziół i ogólnego smrodu typowego dla męskich perfum Ash wyczuwało kwiatowe nuty. Quinn nienawidziło kwiatowych perfum… 
— A ty co? Pod kosiarkę wpadłeś? — mruknęło jednak z półuśmieszkiem, zamiast spytać, co się dzieje. Wiedziało bowiem, że nie powinno pytać, kiedy wokół było tak dużo ludzi. 
Cień na twarzy najlepszego kumpla nie dawał im jednak spokoju. Porzuciło więc maskę twardziela i po prostu zamknęło Quinn w mocnym uścisku. Labrys, zapomniany, padł gdzieś na trawę obok nich. 
Stali tak przez chwilę, po prostu ciesząc się swoją obecnością. Żadne z nich nie wiedziało do końca, co powiedzieć. Być może słowa nie były po prostu potrzebne? Może po ośmiu miesiącach, jedenastu dniach i cholera teraz wie ilu godzinach i minutach, wystarczył wyłącznie ten uścisk? 
Jednak wtedy z tego rozkosznego uczucia wyrwało ich najbardziej ostentacyjne odchrząknięcie, jakie Ash kiedykolwiek słyszało w swoim życiu. Podniosło głowę i zobaczyło jakąś dziewczynę stojącą podejrzanie blisko Quinn. Wystarczyło to, by potomek Kloacyny szybko (zbyt szybko) wyswobodził się z objęcia aresiątka i również odchrząknął. Tym razem było to jednak nerwowe chrząknięcie. 
— A, tak. Ashley, to jest Ash. Ash, to jest Ashley. Moja dziewczyna — przedstawił Quinn, a Ash poczuło, że zaraz się zrzyga. 
Nie słyszało tego imienia od lat. Zdecydowanie nie chciało go znowu kiedykolwiek słyszeć, również teraz. Nie chciało widzieć jak jakaś głupia niunia nosząca to znienawidzone imię klei się do Quinn. Nie chciało widzieć, jak sztywny staje się wówczas uśmiech blondyna. 
— To ten twój przyjaciel, o którym mi opowiadałaś, tak? — zaszczebiotała. Głos miała równie wkurwiający co mordę. 
To nie był jednak największy problem. „Opowiadałaś”? Ash może i nie było największym ekspertem do spraw zaimków Quinn, w ciągu ich znajomości nauczyło się jednak rozpoznawać subtelne znaki i często samo używało właściwych form osobowych, zanim jeszcze opuściły one usta przyjaciela. 
Tłumiąc kolejną falę mdłości, posłało pytające spojrzenie w stronę Quinn. Coś zdecydowanie było nie tak.
 

 Quinn?
───
[1460 słów: Ash otrzymuje 14 Punktów Doświadczenia]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz