niedziela, 9 marca 2025

Kat Tumbleweed umiera

zdjecieKaterina „Kat” TumbleweedONA/ON — 24 LATA — PÓŁBOGINI — AMERYKANIN, FRANCUZPostać NPC


Zmarłą osobę, znalezioną ciężko ranną w jednej z uliczek Nowego Jorku, identyfikuje się na wczesnego dorosłego, którego zajęcie i więzy krwi są bliżej nieokreślone. Okoliczności śmierci jak i jej świadkowie są nieznane. No i ten, półbogowie, noście ze sobą ambrozję, nawet jeśli idziecie tylko do pracy, bo może się przydać (niekoniecznie wam samym).

sobota, 8 marca 2025

Od Anastazego do Cerys — ,,Ja tu tylko mikrofony naprawiam"

Piwniczaka, który jest niesamowicie zdeterminowany, by piwniczakiem pozostać przez całe swoje życie, zazwyczaj nic nie jest w stanie wyciągnąć z mieszkania (co dopiero z pokoju albo nawet z łóżka). Jest jednak kilka wyjątków, które nie wpisują się w tę regułę i jest to, dla przykładu, koncert ulubionego zespołu tegoż piwniczaka, ale to zdarza się naprawdę rzadko, bo najczęściej na taki koncert nie może się udać z… naprawdę wielu powodów, na cenie rozpoczynając, a kończąc na braku możliwości dostania się na miejsce wydarzenia. Posiadanie swojego samochodu jest naprawdę opłacalne, gdy nie ma się na tyle pieniędzy, żeby codziennie płacić za taksówkę, ale, jak to mówi Anastazy, jego samochód ,,się robi”. I tak się robi mniej więcej od ukończenia przez Anastazego lat szesnastu, kiedy to w Obozie Herosów wymyślił swój wspaniały plan stworzenia dla siebie samochodu rodem z filmów o Batmanie, którego wówczas był ogromnym fanem (i chyba nie przestał nim być dotąd). Oczywiście, nietrudno jest więc stwierdzić, że projekt owej maszyny spotkał się nie tylko z zaskoczeniem pozostałych obozowiczów, ale również z ich istnym przerażeniem (głównie ze strony rodzeństwa Anastazego, które już w momencie trafienia chłopca do obozu zmówiło się, że będzie podcinać mu skrzydła przy każdym projektowanym przez niego wynalazku). Ogromny, skomplikowany i zabazgrany niemożliwym do rozczytania pismem Anastazego (w większości złożonym z pętelek i innych zawijasów, a nie z liter) plan wylądował w śmietniku zaraz obok wszystkich innych projektów, które okazały się albo zbyt niewykonalne, albo były po prostu jakieś dziwne i Anastazy zawsze miał nadzieję, że jego dzieła lądowały w tej drugiej kategorii. Na pewno dało się je stworzyć, inni po prostu nie rozumieli jego geniuszu!
Otrząsając się ze wspomnień wspaniałych, obozowych czasów…
Anastazy właśnie trzyma w dłoniach swój bilet. Piękny, czytelny i, co najważniejsze, wydrukowany. Drukarką laserową, ponieważ Anastazy uznaje ich wyższość nad drukarkami na tusz. Może i ostatecznie wszystko, co drukuje, pozostaje w czerni i bieli, ale przynajmniej… nie musi co chwilę uzupełniać tuszu, a co za tym idzie: kupować tuszu, więc oszczędza trochę pieniędzy. Bycie przedsiębiorczym naprawdę zaczyna mu wychodzić (gdyby to była prawda może nie obliczałby, ile zleceń musi wykonać, żeby pozwolić sobie na pójście na koncert, który, swoją drogą, jest całkiem tanim koncertem dopiero rozwijającego się zespołu), więc Anastazy ma też powody, żeby trochę popuścić pasa, kupić masło zamiast margaryny i makaron z wyższej półki (co oczywiście jest nieprawdą, bo jednak jego wewnętrzna dusza dusigrosza nie pozwoliła mu na aż takie rozpustwo).
Raczej trudno jest wyobrazić sobie półboga na koncercie, gdzie nie znalazł się tylko dlatego, że chwilę temu do klubu wpadł minotaur i postanowił zabić wszystkich bawiących się tam ludzi. Zwłaszcza trudno jest wyobrazić sobie tam półboga takiego, jakim jest Anastazy. Mimo wszystkich wątpliwości i sceptycznych spojrzeń, jakie można byłoby mu w tej chwili rzucić, mężczyzna zarzuca na ramiona trochę przetartą, brązową kurtkę i bardzo chciałby włożyć martensy, ale musi się zadowolić wyrobem glanopodobnym (bogowie, on ma zamek), który służy mu już dobre kilka lat i trochę żal byłoby mu zastąpić go świeżutkimi oryginalnymi butami, skoro on mogą przetrwać z nim jeszcze trochę. Poza tym ma ważniejsze wydatki na głowie.
Tuż przed koncertem zahacza o stoisko z merchem zespołu, co gubi wszystkie jego myśli o ważniejszych wydatkach. Przez bardzo krótką chwilę skupia swój wzrok na naszywkach, naklejkach i przypinkach, zdecydowanie najtańszym sprzedawanym tutaj dobrem, ale jego oczy bardzo szybko wędrują w stronę koszulek i, cholera by to wzięła, bluz, które zdecydowanie są najdroższym sprzedawanym tutaj dobrem i które są naprawdę bardzo… ładne. Anastazy na szybko zagląda do portfela, do którego upchnął trochę swoich oszczędności przed wyjściem, i stwierdza, że jeśli już ma szaleć, to powinien szaleć na całego. Stwierdziwszy więc, że zawsze może trochę pożerować na Gabrielu (tylko wypadałoby się z nim bardziej zaprzyjaźnić, żeby w ogóle móc żerować), z uśmiechem zadowolonego z siebie skończonego idioty wręcza banknot kasjerowi, który z bardzo profesjonalnym uśmiechem wręcza mu kupioną przez niego koszulkę. Anastazy nie jest bowiem skończonym wariatem, żeby porywał się na kupno takiej oto bluzy, chociaż w sumie… przydałaby mu się jakaś nowa…
Z ogromnym wysiłkiem odwraca się od stoiska i chwilę później jego strój staje się być typowym strojem człowieka, który postanowił kupić merch zespołu na koncercie. Kurtka, a pod nią dwie koszulki, z czego wierzchnia krzyczy do świata: ,,PLACEBO”, co Anastazy zawsze uważał za bardzo kreatywną i miłą dla ucha nazwę.
Gdy przedziera się przez tłum, jego okulary niebezpiecznie przekrzywiają się na jego nosie i Anastazy nie wie, czy po prostu się zsunęły, czy też złamały. Szybko poprawia je automatycznym ruchem i postanawia się tym nie martwić, bo najwyżej potraktuje je taśmą klejącą i będą jak nowe. Ludzi jeszcze nie ma tak wielu, Anastazy jest więc w stanie zająć sobie nie do końca dogodne, ale wciąż bardzo pożądane przez fanów, miejsce w pierwszym rzędzie, tuż przy barierkach. Zadowolony z siebie opiera się o metalowe pręty, maślanym wzrokiem gapi się na scenę, na której jak na razie nie ma nikogo.
Kopnięcie tu, oblanie piwem tam, ktoś przewraca się tuż za nim, ale to się w tym momencie nie liczy. Liczy się to, że Anastazy zna wszystkie słowa piosenek, nawet tych mniej popularnych, i właśnie zdziera sobie gardło w tłumie ludzi, którzy, podobnie jak on, wydzierają się w niebogłosy, zagłuszając wokalistkę. W pewnym momencie, Anastazy… No, on nie do końca wie, co się dzieje, od tego trzeba zacząć. Nagle ktoś łapie go za ramię, odciąga od barierki. Wymieniają ze sobą spojrzenia: w oczach jednego widać zachętę, w drugiego — pytanie, potem zgodę. Chwyta go więcej rąk, klejąca się od niezidentyfikowanych substancji podłoga ucieka spod jego nóg. Czy jest szczęśliwy? Czy to tak wygląda sama esencja ekstazy, ta cała nirwana? (W tym momencie pyta sam siebie, czy przypadkiem czegoś nie wypił albo ktoś nie pożyczył mu skręta). Przez chwilę leci, ręce obcych ludzi zaciskają się na jego ubraniach i skórze, a potem…
Romantycznie ląduje w objęciach ochroniarza, krok za barierkami. Jego okulary spadają, a gdy je podnosi, umięśniony facet nie stoi już przed nim, a obok niego i w tej właśnie chwili Anastazy zdaje sobie sprawę, jak blisko swojej idolki się znalazł. Nie ma pewności, czy ona posyła mu spojrzenie, czy jej oczy, choć na ułamek sekundy się na nim skupiają, ale on i tak wesoło jej macha, tak jakby w tym krótkim machnięciu była w stanie odczytać wszystko, co chciałby jej przekazać.
Gdy jest wyprowadzany spod sceny, jego uszy w ogólnym zgiełku wyłapują ciche, ale bardzo zdenerwowane szepty nagłośnieniowców. Coś o problemie, o mikrofonach… Anastazy kątem oka zerka na trzymającego go za ramię ochroniarza, przez chwilę walczy sam ze sobą, aż wreszcie coś sprawia, że czuje przypływ odwagi, czegoś, czego nie czuł od… dawna. Nawet nie wie, dzięki czemu udaje mu się rzucić do nagłośnieniowców te parę słów naprawdę bardzo przekonującym tonem:
— Jakiś problem? Jestem profesjonalistą. I nie jestem pijany.
— Ale proszę pana, bez takich scen — jęczy ochroniarz, który wyprowadza sprzed sceny już piątego idiotę, którego przerzucono przez bramki. — Idziemy, proszę, idziemy…
— Czekaj pan! — sprzeciwia się jeden z nagłośnieniowców, spocony i najwyraźniej bardzo zdenerwowany. — Naprawdę za mało nam za to płacą, żebyśmy coś takiego naprawiali… Przecież jej w ogóle nie słychać, a jej ostatnie ,,słonko” brzmiało jak groźba, przysięgam. Ten szmelc się nas w ogóle nie słucha, to jest jakiś żart, już dwóch pijanych mężczyzn nam się włamało do budki ze skargami, że za cicho, że piszczy, że to, że tamto…
— Panowie, nie takie rzeczy się naprawiało — zapewnia ich Anastazy, strząsając z ramienia mokrą dłoń ochroniarza. Jego palce trzęsą się lekko, gdy kładzie je na tych wszystkich świecących się kontrolkach, które widzi pierwszy raz w życiu. Ma jedynie nadzieję, że problem nie leży w samym mikrofonie, wtedy to raczej się nie popisze. Ochroniarz przewraca oczami i krzyżuje ramiona na piersi, pewnie niejednego takiego cudotwórcę już widział i musiał wyprowadzać za drzwi.
Anastazy marszczy brwi, w myślach dziękuje swojemu ojcu za wszystkie moce, jakimi został obdarzony. Szybko przekręca coś tu i tam, przestawia parę pstryczków i nawet on nie do końca wie, co robi (bo w gruncie rzeczy robi to wszystko na pokaz), ale nagle głos Cerys rozlega się w klubie znacznie donośniej, głośniki przestają trzeszczeć i piszczeć, a nagłośnieniowcy oddychają z ulgą.
— Nie wiem, jak my się panu odwdzięczymy, napra…
— Wystarczy krótkie spotkanie z Cerys — wcina się Anastazy z poważną miną. Może to było zbyt odważne? Splata ze sobą śliskie palce, uśmiecha się jak najbardziej przekonująco, ale coś czuje, że szczęście zaczyna go opuszczać. Nagle czuje, że chyba coś mu się przekręca w żołądku, bo zrobiło się trochę niezręcznie i to przez niego.
— Hm, tego, ten — nagłośnieniowiec wymienia niepewne spojrzenie ze swoim kolegą — chyba… będzie się dało… coś załatwić. Ale proszę się nie nastawiać, bo ona jest bardzo zajęta zawsze i tak dalej. No.
— Proszę za mną. — Ochroniarz znowu chwyta ramię Anastazego, tak głupio uśmiechniętego i oszołomionego szczęściem mężczyznę, że teraz naprawdę można byłoby przypuszczać, że coś brał.
— Jeśli się uda to… zawołamy pana!
Jest bliski skakania ze szczęścia. Na tyle bliski, że gdy wraca do tłumu bawiących się ludzi (którzy nic nie wiedzą o tym, co go spotkało i jak wspaniałe to było), naprawdę zaczyna skakać ze szczęścia, mieszając się w tłumie osób skaczących ze wszystkich powodów, jakie tylko można wymyślić. 

  Cerys? 
─── 
 [1510 słów: Anastazy otrzymuje 15 Punktów Doświadczenia]

Od Kala CD Elianne — ,,Cherry flavoured conversations"

Poprzednie opowiadanie

ZIMA

Kal, w całej swojej oryginalności (bo nie można powiedzieć, że nie jest człowiekiem oryginalnym) posiada również bardzo dziwne upodobania smakowe, choć tak właściwie nie wynika to z jego odwiecznego zamiłowania do specyficznych dań, których nikt inny nie jest w stanie przełknąć. Smak bowiem jest ściśle związany z węchem, a gdy ktoś nie czuje zapachów, wszystko nagle smakuje całkowicie inaczej niż dla osoby niepozbawionej tego niezbędnego do życia zmysłu. Dlatego Kal odnajduje w sobie miłość do ciasta szpinakowego bądź mleka owsiano-kokosowego, za to darzy zażyłą nienawiścią powszechnie lubiane frytki, bądź spaghetti, co według niektórych podchodzi pod zniewagę wymagającą śmierci. Kal w takich sytuacjach po prostu wzrusza ramionami, wykazuje się zadziwiającą nonszalancją, i lekko odsuwa od siebie talerz z oferowanym daniem. Jednak z wielu powodów zwyczajnie nie da się nazwać go zwykłym niejadkiem, ponieważ zrozumienie jego niechęci do poszczególnych potraw wymaga pojęcia jego niecodziennego poczucia smaku, a nie dziwnych upodobań względem tekstury bądź koloru jedzenia.
W pewnym momencie jednym uchem słuchał Elianne (równie poprawne byłoby stwierdzenie, że w ogóle jej nie słuchał) i zaczął długie dywagacje nad swoim (i równocześnie jej, chociaż chyba bardziej jej) wyborem, który z każdą mijaną sekundą zdawał mu się coraz bardziej niepoprawny. Czy on w ogóle lubi ciasto marchewkowe? Nie pamięta, kiedy ostatnio jadł to warzywo. Może nie jada go, dlatego że go nie lubi, ale teraz jego mózg jest na tyle zamglony, że nie może sobie przypomnieć, czy lubi marchewki, czy też ich nie cierpi? Gdy ciasto zostaje im zaserwowane, nagle wydaje mu się, że jednak nienawidzi marchewek, a poza tym istnieje jeszcze jeden, gigantyczny wręcz, problem z tym daniem. Kal aż za dobrze zdaje sobie sprawę z jego istoty, więc przed choćby tknięciem ciasta, malutkim widelczykiem zsuwa bitą śmietanę na brzeg talerzyka. Zaciska przy tym zęby, skupiając się na tak prostym zadaniu bardziej, niż ono tego wymaga, przez moment nawet zapomina, kiedy ostatnio oddychał.
W międzyczasie ani na chwilę nie rzuca okiem na Elianne, nie unosi wzroku znad talerzyka, znad swoich dłoni i widelczyka z wygrawerowanymi kwiatkami, tak jakby jedno małe spojrzenie mogłoby sprawić, że jego nastrój obniży się jeszcze bardziej. Jakby kolejna, w gruncie rzeczy bardzo niewielka i nieistotna, myśl miała znowu wedrzeć się do jego głowy, rozbić wszystkie ostrożnie zbudowane budowle pełne jego przekonań względem znajomości z Elianne i jeszcze dodatkowo pomęczyć go przez kilka dni, zanim utopi się w ogromnym morzu wszelkich zmartwień i ,,złych myśli” zlokalizowanym gdzieś na samym dnie umysłu Kala. Czym byłaby przyjaźń, jeśli można byłoby zniszczyć ją jednym zdaniem, które niepostrzeżenie wpada komuś do głowy i wraz z tym staje się zbyt realne i zbyt destrukcyjne, żeby potrafić przejść obok niego bez większych refleksji. Tylko że Kal nie ma czasu na żadne refleksje, w ogóle nie chce musieć się nad czymkolwiek tutaj zastanawiać, bo zazwyczaj zastanawianie się nie wychodzi mu szczególnie dobrze i prowadzi tylko do rzeczy, nad którymi znowu trzeba snuć głębokie przemyślenia, które wcale a wcale mu nie pomagają i zawsze najprostszym rozwiązaniem okazuje się działanie, uczynienie kroku do przodu. Ale jak może tak po prostu iść do przodu, kiedy wydaje mu się, że zniszczy tym wszystko? Że każdy następny krok, który uczyni, będzie jego ostatnim krokiem, a jego buty utoną w ruchomych piaskach bądź w śmierdzącym bagnie, a on nie będzie miał czasu, żeby się uratować i gdy już umrze, nikt nie znajdzie jego ciała.
Powoli, żeby zanadto nie panikować, odsuwa się od tego. Od swoich uczuć, myśli, od wszystkiego, co dystansuje go od świata zewnętrznego, równocześnie dystansując siebie od niego, paradoksalnie pomagając sobie skupić się na chwili obecnej. Zakopując dręczące go ,,wszystko”, przyklepując ziemię z wierzchu i próbując o tym zapomnieć, nareszcie unosi wzrok znad trzymanego przez niego, trzęsącego się widelczyka i posyła Elianne najbardziej spokojne spojrzenie, na jakie w tym momencie jest w stanie się zdobyć.
— Lubisz bitą śmietanę? — pyta ją płaskim głosem albo takim głosem, który jest bardzo bliski złamania się i ustąpienia łzom, które nawet nie są pewne, czy mają w sobie na tyle odwagi, żeby wypłynąć z ukrycia.
— Tak — odpowiada Elianne, choć widać, że jest nieco zbita z tropu i trochę zaskoczona nagłym przejęciem obowiązku podtrzymania rozmowy przez Kala. Gubi swój poprzedni wątek, plącze się w swoim własnym monologu i nagle nie jest w stanie znaleźć żadnego słowa, które pasowałoby do tego, co chce powiedzieć. — Ale, hm, znaczy, chciałam zapytać, czy…
— Właśnie ja jej nie lubię — przerywa jej Kal, beztrosko kontynuując rozmowę o bitej śmietanie. Wbija swój widelczyk w ciasto, choć w ustach ma tak sucho, że przełknięcie czegokolwiek wydaje mu się niemożliwym. Herbata wciąż jest zbyt ciepła, żeby ją pić, ba, on nawet nie wrzucił torebki z ziołami do gorącej wody. — Jak chcesz, to możesz zjeść moją. Jeśli chcesz, o ile chcesz... Wiem, że niektórzy nie przepuszczają takiej okazji — zapełnia swoje poprzednie milczenie bezsensownymi zdaniami, które są zwykłym wypełnieniem, mdłym i zanadto słodkim kremem w cieście, przykrywającym sobą wszystko inne, co chciałby powiedzieć w tym momencie, z czym chciałby nagle wyskoczyć, ale co jest całkowicie nie na miejscu i pewnie nie zostałoby dobrze odebranie.
Zresztą, jak niby miałby powiedzieć, że nie ma pojęcia, jak czuje się względem ich przyjaźni w takim momencie? Tylko tak, żeby nie zabrzmiało to źle, tak jakby chciał zakończyć kontakt, wyjść i nigdy nie wrócić, ale równocześnie nie jest w stanie określić tego innymi słowami. Poza tym to przecież żałosne tak nagle stwierdzić, że nie rozumie się swoich własnych uczuć, jakiejś dziwnej chęci zbliżenia się, która narasta w nim już od dawna, ale którą z całych sił ignorował i chował przed samym sobą. Poza tym, jak ma niby wytłumaczyć, że aż tak uderzyła w niego myśl, że Eli jest dla niego miła, na tyle miła, że nie potrafi jej odmówić, choć on właśnie słynie z asertywności? Jak jasno przekazać, że właśnie coś takiego pociągnęło za spust i wyzwoliło falę chaotycznych myśli, które przebiły się jak wzburzona rzeka przez tamę i zamieszały mu w głowie tak bardzo, że już nie wie, czy na pewno myśli dobrze, czy po prostu do tej pory postrzegał przyjaźń tak niepoprawnie, że każda łamiąca przetarty schemat zmiana powoduje u niego załamanie nerwowe?
Dlatego, głównie po to, żeby nie wywieziono go do psychiatryka, postanowił skupić się na trzeciej obecnej w kawiarni osobie: bitej śmietanie. 

  Elianne? 
─── 
 [1023 słowa: Kal otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia]

Od Gabriela do Anastazego — ,,Irish Coffee"

Spokojnym wzrokiem obserwował ćwierkające ptaki, przecierając zmęczone oczy. Czuł na swoich plecach i tyle głowy ciepłe słońce, lekko powiewający wiatr. Z trudem, wkładając kluczyk do zamku, przekręcił je kilkukrotnie (zacinały się, codziennością stało się siłowanie z nimi).
– Kurwa, no! – przeklął, przekręcając kluczyk jeszcze raz, po czym drzwi, jakby słysząc magiczne zaklęcie, otworzyły się.
Westchnął zirytowany, jednak nie odłożył jeszcze kluczy, a innym, nowszym, otworzył skrzynkę z numerem osiem, wyciągając z niej pojedynczy list, zaadresowany do Anastazego. Uniósł brew, nieco zdziwiony, że zdążył poinformować... kogokolwiek oprócz niego, że się przeprowadził. Stłumił chęć otworzenia listu, również powstrzymał się go od niechlujnego wciśnięcia do kieszeni. Mogło w środku być coś ważnego, a wolał nie narażać się współlokatorowi, na wypadek, gdyby zepsuła się mu kuchenka.
Szybko, omijając kilka stopni, wspinał się na czwarte piętro, na samej górze zatrzymując się, aby złapać oddech i pozbyć się kłucia w płucach. Dopiero kilka głębokich oddechów później, podszedł do drzwi swojego mieszkania i, bez przeszkód, otworzył je. Odwiesił kluczyki na ścianę, zamknął drzwi za sobą, szybko buty zmienił na domowe kapcie. Zmrużył lekko oczy, rozglądając się po mieszkaniu, przy okazji odkładając torbę na fotel. Nie było go nigdzie, więc pewnie albo jest w pracy, albo w swojej ,,jamie”.
Udał się do, niegdyś pokoju gościnnego, teraz, przeznaczonego dla Anastazego. Zapukał, zza drzwi usłyszał stłumione ,,wchodź” (więc jest tutaj!), więc nie czekając ani chwili dłużej otworzył drzwi i wręczył list rudowłosemu, który, odpychając się stopami od biurka, przysunął się krzesłem do drzwi. Z zainteresowanym wzrokiem chwycił kopertę z jego nazwiskiem na niej, po czym podniósł wzrok na Gabriela. Skinął głową, dziękując mu, jednak ciekawość w jego oczach akompaniowało teraz również zmieszanie, jego oczy raz patrzące w oczy współlokatora, raz na ścianę, potem na jego kapcie, które widziały lepsze czasy.
– Chcesz się dziś czegoś napić? W domu, włączyć jakiś film, pogadać. – Zaproponował czarnowłosy, raczej nie dlatego, żeby ,,uczcić” jego wprowadzenie się, trochę od tego czasu minęło, czy dlatego, że brakowało mu wyjść ze znajomymi, choć trudno byłoby stwierdzić, właściwie dlaczego. Można podejrzewać, że podziękowania za naprawiony telewizor, mikrofalówkę... możliwe, że również więcej, zdążył zgubić rachubę.
– Mm… – mruknął Anastazy, lekko przymykając oczy. W międzyczasie Gabriel spostrzegł jego tani ekspres do kawy, stojący, niemal błagając o pomoc, na biurku współlokatora. Zignorował płacze ekspresu, wzrok ponownie odwracając na grube szkła Polaka. – Wiesz, chyba byłem gdzieś umówiony... uh... naprawić zlew… – Niezręcznie próbował wytłumaczyć, że ma inne plany (albo po prostu wolał nie spędzać wieczora z czarnowłosym, co brzmiało bardziej prawdopodobnie), jednak jego błądzące po pokoju tęczówki i palce bawiące się szlufką spodni, wszystko łączyło się w spójny obraz-odmowa, kiedy nie chce wprost powiedzieć, że nie chce. Zmrużył oczy, po czym westchnął.
– Komu niby naprawiasz zlew po dwudziestej? Kurwa, nawet po osiemnastej? – stęknął, opierając się ramieniem na framudze drzwi. Skrzyżował ręce, co było ostatecznym znakiem, że nie zamierza odpuścić. Dobrze by było wiedzieć z kim w ogóle mieszka, nie znał szczegółów, jedynie wiedział, że był złotą rączką, synem Hefajstosa, również był Polakiem... właściwie to tyle. Nawet nie do końca pamiętał, jak miał na nazwisko, mimo tego, że przed chwilą przeczytał je na liście. – Nie musimy rozmawiać ani pić, jeśli o to ci chodzi, ale skoro już mieszkamy razem, to wypadałoby się poznać, chociaż trochę, nie? – zachęcał, mimo dalej niezbyt przejmującej się miny Anastazego i braku odpowiedzi. Przewrócił oczami, powoli zamykając drzwi. – Mógłbyś dodać opcję, żeby jednocześnie grzał mleko i robił kawę? – Rzucił przez ramię, a w odpowiedzi usłyszał głośny, potwierdzający pomruk.
Rzucił się na kanapę, patrząc nazbyt uważnym wzrokiem na sufit, po czym spojrzał na zegarek na swoim nadgarstku i jednocześnie poluzował krawat. Zmarszczył się na myśl, że będzie musiał sobie coś ugotować. Jego myśli stanęły na wyciągnięciu mrożonej pizzy z zamrażarki, jednak szybko myśli o jedzeniu zniknęły z jego głowy, kiedy usłyszał otwieranie się drzwi pokoju Anastazego. 

  Anastazy? 
──── 
 [623 słowa: Gabriel otrzymuje 6 Punktów Doświadczenia]

Od Sony CD Violet — ,,Gitara siema"

Poprzednie opowiadanie

LATO

— Wchodzę w to — Sony posyła szeroki uśmiech do Violet i zadowolone zaciska palce na buteleczce (natychmiast też wsuwa ją do kieszeni swojej bluzy z ogromną nadzieją, że o tym nie zapomni i wyjmie ją stamtąd w porę, żeby jej przypadkiem nie rozbić, co niestety stanowi bardzo prawdopodobny i równie nieszczęsny rozwój wypadków). — Absolutnie w to wchodzę, ale głównie dla ciebie, nie dla energetyka. I dla gitary, bo może tego normalnie nie widać, ale ja naprawdę bardzo lubię gitary, ale tylko klasyczne. Nie, żebym miało coś do akustycznych czy elektrycznych, tym bardziej basowych… Swoją drogą, basowe są całkiem niezłe, mają taki swój… styl. O czym ja to…? — szczebiocze, wprowadzając Violet głębiej do domku. — No, w każdym razie, to też zależy od twoich indywidualnych potrzeb, ale chyba zazwyczaj zaczyna się od uczenia na akustycznych, bo one są najbardziej, wiesz, takie do wszystkiego, w sensie, że uniwersalne. — Mówiąc to, na moment pozostawia Violet samą na środku domku, żeby szybko przerzucić stertę ubrań (nie sposób powiedzieć, czy są czyste, czy wręcz przeciwnie) i porwać jedną z gitar ze stojaków.
W tym czasie Violet jest w stanie rozejrzeć się po wnętrzu siódemki. Jak powszechnie wiadomo, Apollo cechuje się oryginalnością (albo przynajmniej stara się nią cechować) i jest to zdecydowanie widoczne również u jego dzieci. To tak, jak gdyby powiedzieć, że twoimi pasjami jest położnictwo i szewstwo to twoje dwie pasje, bo sztuka i medycyna mają mniej więcej tyle wspólnego, co dosłowne, wielkie i niezachwiane nic. Chyba że bierzemy pod uwagę chirurgię plastyczną, bądź ogólnie chirurgię, wtedy można być bardziej przekonanym do tego, że jednak istnieją minimalne, lecz wciąż jakieś podobieństwa między tymi dwiema dziedzinami. Nie przeszkadza to jednak oczywistemu faktowi: domek Apollina wygląda jak zderzenie dwóch światów, jakby lekarze nagle postanowili namalować obraz w połowie osłuchiwania pacjenta, a pielęgniarka przygrywa im w tym czasie na perkusji i dodatkowo oni wszyscy okazują się hipisami. Sony bardzo stara się nie zranić żadnym nieopatrznie rzuconym na szafki skalpelem (sekcja zwłok chrząszczy może poczekać, ma teraz ważniejsze sprawy na głowie) i wpycha Violet gitarę w ręce. Na szybko robi dla nich miejsce na dywanie i już ma usiąść na nim po turecku, ale nagle sobie o czymś przypomina i przysuwa do siebie krzesło (które, swoją drogą, ma na sobie blade ślady farby do włosów. Niestety po tym, jak Emiliano, jedyna osoba, która jakoś próbowała utrzymać Apolliniątka w ryzach, wyjechał z obozu, nowe rzędy potrzebowały jeszcze około miesiąca na ogarnięcie powszechnego rozgardiaszu i przymuszenie rodzeństwa do stosowania się do nowych zasad).
— Nie wiem, jak wolisz siedzieć — rzuca, moszcząc się wygodnie na dywanie ze swoim własnym instrumentem gotowym do użycia. Violet przez chwilę się waha, ale ostatecznie wybiera krzesło, niepewnie kopiując sposób trzymania gitary od Sony. — Dobra, to czego chcesz się nauczyć? W sensie, w co celujemy, co próbujemy w ogóle osiągnąć i tak dalej?
— Nie, to nic skomplikowanego, po prostu jakiejś… po prostu jakiejś piosenki, czegoś ładnego, może niezbyt szybkiego… Najlepiej, żeby była trochę bardziej znana. I całkiem prosta.
Sony przez chwilę się zastanawia, łączy w głowie te wszystkie wymagania i przeszukuje swoją prawie nieograniczoną bibliotekę pełną piosenek, możliwe, że tak długą i szeroką jak nieogarniona skarbnica Spotify. Wreszcie uśmiecha się szeroko i już wie, od czego mogą zacząć, ba, uznaje to za perfekcyjny i niezaprzeczalnie fantastyczny pomysł.
— W takim razie ,,Nothing Else Matters” od Metallici — oznajmia z dumą i po jego tonie już słychać, że nie przyjmie ani ułamka odmowy lub sugestii dotyczącej zmiany planów.
— Ale… — Violet próbuje znaleźć odpowiednie słowa i równocześnie przezwyciężyć zaskoczenie, które na moment odebrało jej mowę. — Może lepiej byłoby spróbować czegoś bardziej…
— Coś ty, przecież to jest idealne! — natychmiast zaprzecza Sony, przekonane o wyższości jej pomysłu nad jakimkolwiek pomysłem, który mógłby przyjść do głowy Violet. — Jak nauczymy się tego, to możemy spróbować czegoś ,,bardziej”, ale jak na razie to ja jestem nauczycielem i to ja ustalam tutaj zasady! No, myślę, że dzisiaj sobie coś tam poćwiczymy, jestem pewne, że ogarniesz pierwsze… to chyba były cztery takty. Ale no, zczaisz to śpiewająco i tak dalej. Potem możemy znowu się spotkać, żeby przerobić parę kolejnych taktów i utrwalić poprzednie…
— Czekaj, czekaj. — Violet usilnie próbuje zrozumieć całą tę paplaninę Sony, ale największy problem sprawia jej to, że on mówi tak cholernie szybko i, zdawać by się mogło, nie zatrzymuje się nawet na oddech. Brązowe oczy wbijają się w Violet, cała uwaga Apolliniątka nagle skupia się na niej. Cóż, trzeba mu przyznać, że jest szczególnie oddany sytuacji i możliwości bycia czyimś nauczycielem, może nawet trochę za bardzo, ale entuzjazm jest tutaj najbardziej istotny, prawda? …Prawda? — Nie da się jakoś… przyspieszyć procesu? — Uśmiecha się miło, trochę sztucznie miło, dając Sony znać, że naprawdę zależy jej na szybkim ogarnięciu całego przedsięwzięcia.
— No, wiesz, to by zależało od wielu czynników, bo najpierw trzeba sobie wyrobić palce, utwardzić naskórek czy jak to się tam zowie, żeby gitara wydawała całkiem znośny dźwięk, raczej to rozumiesz. A że nie chcemy, żebyś przez dwa tygodnie chodziła z odciskami na palcach, bo wtedy to dopiero długo by nam zajęło nauczenie się czegokolwiek, to raczej musimy zacząć tak trochę wolniej, żeby niczego nie nadwerężyć i w ogóle. No i najłatwiejsze do nauczenia się są prawdopodobnie albo kolędy, albo piosenki dla dzieci, ale chyba żaden z tych gatunków nie interesuje cię jakoś szczególnie, więc po prostu stwierdziłam, że najlepiej będzie wybrać podgląd ,,powoli, ale do przodu” i się go bardzo mocno trzymać i systematycznie ćwiczyć! — tłumaczy Sony, a uśmiech nie schodzi z jejgo twarzy pomimo widoku zawodu w oczach Violet. Zaimponowanie komuś grą na gitarze nagle staje się być niespodziewanie trudne, męczące i niewarte całej tej męki, przez którą zapowiada się, że będzie musiała przejść.
Tylko że chyba już za późno na odwrót — wydaje się, że Sony naprawdę wzięło sobie do serca zaliczkę, jak i w ogóle sam czyn przekazania swojej muzycznej wiedzy komuś innemu, co najwyraźniej jejmu bardzo schlebia. Dokładnie tak jak próba zmiany piosenki, ucieczka zdaje się wręcz niemożliwe, a oczy Sony z przyjaznych i radosnych zmieniają się w przeszywające, wręcz przebijające Violet na wylot, zatrzymujące ją w tym miejscu i w tym czasie, na całe godziny męczenia zarówno palców, jak i biednych strun. 

  Violet? 
──── 
[1009 słów: Sony otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia]

niedziela, 2 marca 2025

Od Niketasa CD Violet — „Ten redbull naprawdę dodaje skrzydeł”

Poprzednie opowiadanie

— Oczywiście, jasna sprawa. Powiem więcej: w takim przypadku, moja droga, nie mogłaś trafić na nikogo lepszego! Z takimi zadaniami od razu trzeba chybcikiem lecieć do mnie — zapewnia ją Niketas, uśmiechając się szeroko. — Myślisz, że kto rozkręca nasz obozowy czarny rynek? Ja, we własnej osobie, nikt więcej. Popyt na iFajstosy nigdy nie był większy i to totalnie moja zasługa. Nawet Rzymianie już je mają! Oczywiście, im wszystko sprzedajemy drożej, śmiałbym powiedzieć, że znacznie drożej, ale w końcu nie muszą o tym wiedzieć, a jeżeli nie muszą, to i nie wiedzą.
Przechwala się zupełnie tak, jakby był światowej klasy biznesmenem i równocześnie szefem lokalnej mafii, a nie dzieciakiem, który myśli, że jest fajny, bo nosi okulary przeciwsłoneczne nawet wtedy, gdy ich nie potrzebuje (zwłaszcza wtedy, gdy ich nie potrzebuje). Violet postanawia nie przerywać mu tego wywodu i jedynie grzecznie mu przytakuje, bo jakoś musi zdobyć jego przychylność i jak najbardziej zachęcić go do współpracy. Najlepiej do współpracy, w której to ona miałaby największe korzyści. Nie, żeby była jakaś podła albo chciwa, po prostu jej priorytetem od początku jest jak największe rozkręcenie biznesu jej oraz jej rodzeństwa, a najbardziej ze wszystkiego potrzebują środków pieniężnych, bo w tych czasach wiązanie końca z końcem nie przychodzi nikomu tak łatwo.
— Wracając — kontynuuje Niketas — jako twój partner biznesowy, nie powiesz, że nim nie jestem, ubiegam się o jakiś… ułamek zysku. Wiesz, procenty i tak dalej. Matematyka to jedno z moich hobby, tak, rozkręcanie biznesów oraz matematyka od zawsze były moimi pasjami, zwłaszcza że poniekąd się ze sobą łączą. — Uśmiecha się szeroko, rozparty na kanapie bardziej, niż to wypada (zajmuje jej zdecydowaną większość, podczas gdy ta przeznaczona jest do pomieszczenia na sobie trzech lub, jeśli bardzo się postarają, czterech osób).
— Ile w takim razie proponujesz? — ostrożnie pyta Violet. Hermesiakom nigdy nie powinno się ufać, szczególnie na dłuższą metę. Ich wieczna zabawa słowami, przekręcanie drobnych błędów w umowach i regulaminach tak, żeby wszystko okazało się korzystne właśnie dla nich, sprawiało, że byli oni jednymi z najbardziej niewartych zaufania “partnerów biznesowych”. Z nimi zawsze trzeba było dbać o to, żeby to nie do nich należało ostatnie słowo i żeby wszystko na sam koniec było jasne i klarowne, bez żadnych uwag zapisanych drobnym druczkiem.
— Jako że mój udział w całym przedsięwzięciu jest raczej spory — ten początek nie zwiastuje niczego dobrego i Violet bardzo dobrze zdaje sobie z tego sprawę — to należy mi się co najmniej trzydziestoprocentowy udział.
Brwi Violet wędrują w górę.
— Nie przesadzasz przypadkiem? — pyta ze szczerym zdziwieniem w głosie. Niketas tylko cicho prycha pod nosem, pochyla się do przodu i opiera głowę na dłoniach, jego łokcie trochę boleśnie wbijają mu się w uda, ale to niewielkie poświęcenie dla odegrania małej scenki.
— Już raz się na tym przejechałem — kłamie, bo on nigdy się na niczym nie zawodzi. — Zyski prawdopodobnie będą znacznie większe, niż ci się może teraz wydawać, a i tak to tobie przypadnie ich siedemdziesięcioprocentowa część, a to całkiem sporo, nieprawda? Ze mną nie zarabia się marnych groszy, to musisz wiedzieć. Zapewniam cię, pieniędzy starczy dla nas obojga, a dodatkowo zapewnią ci nie tylko środki na potrzebne składniki, ale też na wszystkie inne wydatki — zapewnia ją jak najbardziej przekonującym głosem, lekką dłonią składając jej obietnice bez pokrycia. Bo niby skąd ma to wiedzieć? Może odpowiada za sukces iFajstosów, ale to raczej logiczne, że sprzedaż odpornych na półbogów telefonów odniesie najbardziej pewny ze wszystkich pewnych sukcesów, zwłaszcza w obecnych czasach, gdy telefon jest prawie że niezbędny do przeżycia i skutecznego wmieszania się między śmiertelników. Za to usługi wróżbiarskie i eliksiry… no, tutaj nie można być aż tak pewnym. Jednak Niketas, na całe szczęście, już dawno opanował umiejętność zgrywania całkowicie pewnego człowieka nawet wtedy, gdy wszystko budzi w nim o wiele większe wątpliwości, niż byłby w stanie się przyznać.
Najwyraźniej trafił na niezłą przeciwniczkę, bo Violet nie wydaje się całkowicie przekonana jego gadaniną. Niketas jakoś szczególnie jej się nie dziwi, ale mogłaby trochę ułatwić mu całą sprawę, niepotrzebne mi są żadne kłótnie.
— Dwadzieścia procent. — Dziewczyna stanowczo stawia swoją ofertę.
— O, czyli się targujemy? — Niketas jest zdecydowanie zbyt szczęśliwy takim obrotem spraw. Jego uśmiech, jeżeli to w ogóle możliwe, staje się jeszcze szerszy i prawie tak samo chytry, jego zęby błyszczą w świetle lampy. — Dwadzieścia pięć.
Violet waha się przez chwilę, po czym wyciąga dłoń do chłopca.
— Niech będzie.
— Super, czyli dwadzieścia osiem — mówi, z zastraszającą szybkością chwytając palce Violet. Energicznie potrząsa ich dłońmi.
— Moment, miało być dwadzieścia pięć — sprzeciwia się Violet, zszokowana słowami Niketasa. Co to niby miało znaczyć?
— Tak, tak — mamrocze Hermesiak, zagarniając zgromadzone na stoliku fiolki. — Plus trzyprocentowy podatek, nie wspominałem o tym? Wybacz, myślałem, że każdy o tym wie — tłumaczy jej pobieżnie, dając jej do zrozumienia, że to naprawdę jest powszechnie znany fakt i on zwyczajnie zapomniał o tym, że ktoś może być niedoinformowany. — Poza tym, trójka to chyba jakaś anielska cyfra, nie? Idealnie do ciebie pasuje. — Puszcza oczko do Violet.

  Violet?
─── 
 [804 słowa: Niketas otrzymuje 8 Punktów Doświadczenia]

Od Izana — „Było wysoko”

Był sobie dzień, kiedy myślał, że kocha życie ale tak naprawdę go nienawidził; życie było bowiem chujowe. Nie wiem, jak z tymi dwoma kutasami się na wystawie samej Bogini Kloacyny w latach pracy Pomony. Data wydania najnowszego opowiadania Pomony to był rok 1936. Wtedy też wydali tymbarka i uważam, że to idealny rok.
Poszedł do kuchni, by napić się wody. Jakie było jego zdziwienie, kiedy nie znalazł tego upragnionego trunku. Chciał się napić ale nie miał jak, co było bardzo smutne.
Wyszedł z kuchni, szukając wody. Wszedł w końcu do łazienki i sobie przypomniał — mogę napić się wody z kibla.
Napił się więc wody z kibla. Dobra, trochę kwaśna, ale to nic. Mogło być kwaśne, ale ważne, że można było ugasić pragnienie.
— Kocham cię, kiblu — wyszeptał do białej muszli toaletowej. Nie był zbyt rozmowny. — Lubię cię, kiblu.
Wtedy biały kibel zabulgotał zadowolony.
— Daj mi trochę wody — poprosił.
Bulgotanie.
— Dziękuję — powiedział i zanurzył kubek w wodzie z kibla, by nabrać świeżej wody.
Od razu napił się zimnej cieczy, gasząc pragnienie. Zimno rozlało się po jego ciele. Kochał wodę.
— Kocham wodę — powiedział, uśmiechając się do białej muszli.
Gdyby mógł, to napiłby się jeszcze, ale nie mógł. Miał swój limit, także miał czas i wszystko było okej.
Bawił się z białą muszlą, dotykał ją po zimnej nakładce i dywaniku. To było jedyne, co ratowało tę sytuację, więc spoko. Także muszla klozetowa była jego najlepszym przyjacielem.
— Kiblu… kocham cię, kiblu.
Zadowolone bulgotanie.
— A może ja jestem gejem… kurwa, ja jestem gejem — przeraził się. Nie mógł być gejem, przecież nienawidził gejów.
— Kiblu, ja nie mogę…
Kibel westchnął.
— Myślisz?
Znowu zabulgotał.
— A może…
— Jesteś królem — odezwał się biały klozet, patrząc Izanowi prosto w twarz.
Nie mógł uwierzyć, że kibel uważał, że był gejem. Przecież nie był gejem. Nie mógł. Nienawidził gejów całym swoim sercem
A może był pijany…

─── 
 [302 słowa: Izan otrzymuje 3 Punkty Doświadczenia]

sobota, 1 marca 2025

Od Theodore'a CD Rodiona – ,,Bo do tanga trzeba dwojga"

Poprzednie opowiadanie

Dzieci Somnusa niełatwo było obudzić, szczególnie jeśli uznały, że to dla nich zbyt wczesna pora (jakby każda pora nie była za wczesna). Theodore z całego serca nienawidził pobudek o świcie, których od niego wymagano. Całymi dniami chodził jak zombie, zarażając swoim samopoczuciem obozowiczów, którzy mieli pecha znaleźć się w jego pobliżu. Nie robił tego specjalnie; chociaż rok spędzony w obozie sprawił, że zaczął w znacznym stopniu panować nad swoimi umiejętnościami, niektóre rzeczy się nie zmieniły. Nie zdarzyło mu się ponownie uśpić kogoś kichnięciem, ale otaczająca go aura przynosiła podobny, choć mniej skuteczny efekt. Każdy, kto chciał spędzić trochę czasu w jego towarzystwie, musiał pogodzić się z faktem, że zacznie ziewać i marzyć o drzemce.
Wyłożony na dolnej pryczy, wtulał policzek w poduszkę. Czy to był w końcu dzień, w którym dane mu będzie się wyspać? Spał spokojnie, dopóki zaraz nad jego uchem nie rozległy się dźwięki, których nie powstydziłaby się orkiestra złożona z piekielnych ogarów. Tego nie dało się zignorować. Poderwał się do siadu, uderzając głową o spód górnego łóżka, a dłonią próbując wyłączyć diabelski budzik. Kiedy ten za wszelką cenę nie chciał ucichnąć, zrzucił go na podłogę. Urządzenie rozsypało się na wiele mniejszych elementów, a głowa Theo opadła z powrotem na poduszkę.
– Kurwa mać – jęknął, pocierając dłonią obolałe miejsce na czubku głowy.
Siedzący przy łóżku Rodion próbował się nie roześmiać, jakby jego śmiech miał cokolwiek zmienić. To ustrojstwo, które zmontował, z pewnością obudziło każdego, kto jeszcze miał czelność spać na obszarze baraku. Ten dźwięk będzie pojawiał się w jego koszmarach, mógł być tego pewien.
– Jesteś z siebie zadowolony? – zapytał Rosjanina, który zdecydowanie wyglądał na zadowolonego z siebie, co jedynie potwierdziło jego skinienie głowy.
– Huczna pobudka ci się przyda, dzisiaj wielki dzień – powiedział Rodion, zbierając z ziemi resztki swojego budzika.
Theodore zamrugał, potrzebując chwili na przypomnienie sobie, o czym mówi centurion. Po chwili westchnął. Mijał rok, od kiedy pojawił się w obozie, został przydzielony do trzeciej kohorty i dostał piękną tabliczkę do noszenia na szyi. Nie udało mu się w tym czasie udowodnić swojego męstwa, więc dopiero po upływie dwunastu miesięcy mógł oficjalnie zostać legionistą. Nie mógł zaprzeczyć, że czuje sporą ulgę — pozbycie się łatki in probatio miało poprawić standardy jego życia w obozie jupiter. Przynajmniej taką miał nadzieję. Cierpliwie znosił rok wykonywania brudnej roboty, ubliżeń ze strony niektórych złośliwych legionistów i życia jako tania siła robocza. To ostatnie raczej nie miało się zmienić nawet po ceremonii, ale może chociaż teraz wszyscy w końcu dadzą mu spokój.
– Nie znasz dnia ani godziny, kiedy zacznę nękać cię w snach – burknął w odpowiedzi, przecierając oczy.
Ciemne loki leciały mu do oczu. Musiał coś z nimi zrobić, chciał jakoś wyglądać, żeby uczcić to, że nie będzie już musiał nosić na szyi tej zasranej tabliczki, jak jakiegoś znacznika. O tym, że tabliczkę będzie musiał zmienić na tatuaż, wolał na razie nie myśleć. Raczej nie przepadał za igłami, ale co to dla niego dać się wytatuować. Pestka. Z pewnością nie będzie miał z tym żadnego problemu. Roztrzepał dłonią włosy i spojrzał na centuriona, który wrzucał pozostałości budzika do woreczka.
– Nigdy więcej mnie tak nie budź – dodał, wstając z łóżka.
Nowy dzień w obozie jupiter, nowy powód do radości. 

  Rodion
─── 
 [523 słowa: Theodore otrzymuje 5 Punktów Doświadczenia]

Od Arnara — ,,Wąziutkimi ulicami tańczy nocą z potworami”

Od kiedy zamieszkało w Nowym Jorku, spacery stały się jego codziennością, która powoli zaczyna graniczyć z niespodziewanie przyjemnym hobby. Każdego ranka i wieczoru można spotkać Arnara w najbardziej zapyziałych bocznych uliczkach miasta, na śmierdzących blokowiskach, gdzie ono raźno stawia swoje kroki na popękanych płytach chodnikowych, przez których szczeliny przebijają się słabe źdźbła trawy. W pewnym momencie przestaje po prostu bez zastanowienia przemieszczać się między dwoma punktami w mieście, a zaczyna wychodzić z domu nawet dwie godziny wcześniej, niż by wypadało, żeby mieć zapas czasu na wędrowanie cichymi uliczkami, gdy jeszcze jest ciemno i nikt nie ma na tyle odwagi, żeby przechadzać się w takich miejscach całkowicie samemu (w dodatku bez gazu pieprzowego w kieszeni). Arnarowi, co jest trochę ironiczne, odwagi dodaje zawsze znajdujący się w jego kieszeni żeton do pokera, który w wybranym przez półboga momencie może zmienić się w jego xiphos. Całkiem pożyteczne, prawda?
Dzisiaj scenariusz też się powtarza: Arnar zrywa się skoro świt i pół godziny później rozpoczyna swoją podróż. Kluczy labiryntem wąskich ulic, rześkie, zimne powietrze trochę gryzie go w płuca. Po zastanowieniu się po prostu stwierdza, że może i jest zimne, ale raczej nikt nie opisałby nowojorskiego powietrza ,,rześkim”.
Słońce powoli zaczyna wychylać się spomiędzy ścian wysokich budynków i Arnar chłonie świat wokół niego, możliwe, że nawet napisałoby na jego temat jakiś poemat, który po jego śmierci osiągnąłby międzynarodowe uznanie, gdyby nie… wiedźmin? Arnar zaskoczone mruga oczami, masuje obolałe od zderzenia ramię. Osoba, która na niego wpadła, nie wysila się na tyle, żeby rzucić chociaż szybkim ,,sorry”. Znaczy, Arnar byłoby wdzięczne, jakby rzuciła do niego cokol…
— Spierdalaj.
Tego się nie spodziewało.
— Co? — prycha zszokowane, dopiero teraz zauważa, że wiedźmin chyba nie jest w najlepszym stanie. Chyba, to jest na pewno. Arnar nie jest pewne, gdzie na jego ramieniu kończy się krew, a zaczyna długa, poszarpana rana. — Potrzebujesz może po-
— Mówię: spierdalaj, nie rozumiesz? — cedzi przez zęby, mierzy Arnara ostrym spojrzeniem. Kosmyki jej włosów posklejały się na jej czole od potu, powieka lekko mu drga. Mięśnie ramion dźwigają ciężką spathę ostatkiem sił, jej czubek drży, ledwo utrzymywany ponad powierzchnią ziemi. — Chyba że, ten, też chcesz umrzeć.
Umysł Arnara zazwyczaj działa wolno, a działa jeszcze wolniej w sytuacjach stresowych. Dopiero rozdzierający bębenki w uszach krzyk potwora budzi w nim wyćwiczone przez lata spędzone w obozie ruchy. W jego dłoniach momentalnie pojawia się xiphos, staje ramię w ramię do nieznajomego. Z braku fachu, Arnar kontynuuje nazywanie go w myślach ,,wiedźminem”, bo to pierwsza rzecz, z jaką kojarzą mu się białe włosy i ogromny miecz. Chociaż wiedźmini nie nosili przy sobie ostrzy wykonanych ze spiżu, tylko ze srebra i żelaza pochodzącego z…
Arnar potrząsa głową, teraz nie ma czasu na takie rozmyślania.
— Okej, spoko. — To tyle byłoby ze zszokowanej reakcji na pojawienie się znikąd drugiego półboga. — Zraniłam ją — nieznajoma wypluwa te słowa z nienawiścią — ale, ten, rozproszyłem się na moment, dosłownie na moment i, kurwa, podrapała mnie, jebana kera.
Dla Arnara jej rana wcale nie wygląda na zadrapanie, ale skoro ona tak twierdzi… no, nie będzie się sprzeczać.
— To znaczy, ile ich jest? — pyta, czujnie rozglądając się na boki.
— Było sześć, została jedna.
Kobieta z nietoperzymi skrzydłami pojawia się w ich polu widzenia, Arnar na chwilę zapomina, że jest półbożem i ma ochotę po prostu wziąć nogi za pas. Nie może zostawić rannego herosa na pewne pożarcie, posiada jeszcze jakieś resztki honoru. Zaciska dłonie na rękojeści miecza, jego kostki bieleją. Kera widocznie ma problemy z poruszaniem się w tak wąskiej przestrzeni, niezręcznie składa skrzydła, które nie mieszczą się między ścianami budynków.
Trzeba korzystać z okazji: Arnar, poruszając się z zawrotną szybkością, próbuje dosięgnąć ostrzem klatki piersiowej potwora, co kończy się płytkim nacięciem. Przeklina pod nosem, ponawia atak. Jego miecz dosięga potwora, ale rany przez niego zadawane zawsze są zbyt małe, żeby rzeczywiście odniosły jakiś skutek. Arnar bardziej skupia się na unikaniu ciosów wściekłego monstrum, które zajadle walczy o swoje życie, zapewne jeszcze bardziej zajadle niż w pełni zdrowa przedstawicielka tego gatunku. Czy na potwory też działa adrenalina? Czy ktoś w ogóle przeprowadzał takie badania? Gdyby Arnar nadal był uczestnikiem Obozu Herosów…
Nie rozkojarzaj się, bo umrzesz.
Wiedźmin wykorzystuje Arnara, które rozpraszając kerę, tworzy idealną okazję do czystego ataku. Zaciska zęby, spina wszystkie mięśnie, gdy ostatkiem sił zadaje cios. Nie jest idealnie, nie może być idealnie, jest zbyt osłabiona, straciła już zbyt wiele krwi. Kera wydaje z siebie pełen wściekłości krzyk, na sekundę zamiera, gdy nie może zdecydować się, czy dobić wiedźmina, czy skupić się na zdrowym smarkaczu, który skacze dookoła niej.
Nie zdąża się zdecydować. Smarkaczowi nareszcie udaje się wykorzystać chwilę, wbija miecz w ciało kery, po której zostaje powoli opadający na ulicę, zabierany przez wiatr proch.
Zadyszane Arnar odwraca się do wiedźmina, który powoli zaczyna się poddawać. Końcówka ostrza jego miecza żłobi płytkie rowki w betonowych płytach chodnika, a on jedną ręką opiera się o najbliższą ścianę.
— Masz może… ambrozję, kurwa ten? — mruczy zachrypniętym głosem.
— Nie noszę ze sobą ambrozji do pracy.
— A powinieneś.
Wiedźmin powoli osuwa się po ścianie, siada na ziemi. Jego spatha z brzękiem upada obok niej. Co Arnar ma niby zrobić? W żadnym szpitalu nie opatrzą takiej rany, najwyraźniej oboje nie mają przy sobie ambrozji i kończy im się czas, więc… są udupieni.
— Słuchaj, jakoś… jakoś skontaktuję się z moim chłopakiem… ale nie mam telefonu… Coś wymyślę. W każdym razie on nam przynie-
— Starzeję się — przerywa mu wiedźmin. Arnar marszczy brwi w konsternacji, próbując odnaleźć kontekst wypowiedzianych słów. — Wiedziałam, że to się tak skończy. W jakiejś obsranej uliczce, z zasmarkanym gówniarzem. — Wzdycha głęboko. — Ej, ten. — Arnar rozumie to jako: ,,podejdź tu”, co też posłusznie robi. — Kat Tumbleweed, zapamiętaj sobie. I ten, noś przy sobie ambrozję.

 
Tego dnia Arnar nie zjawia się w pracy. Jego szef dostaje krótką wiadomość o tym, że ,,nagle wyskoczył mu pogrzeb i nic na to nie poradzi”. W rzeczywistości Arnar większość dnia leży przewieszony przez podłokietnik kanapy, pustym wzrokiem gapiąc się w drzwi. Lucien wie, że jest naprawdę źle, gdy wraca do mieszkania i Arnar wygląda w ten sposób, a nie pochyla się nad pasjansem, siedząc po turecku na podłodze.
— Hej, wszystko okej…? — pyta niepewnie. Piwne oczy Arnara koncentrują się na twarzy Luciena, przez chwilę zawisa między nimi cisza.
— Czy powinno być mi smutno, gdy umarł ktoś, kogo kompletnie nie znałom? 

 ─── 
 [1039 słów: Arnar otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia, a Kat w końcu ktoś umiera]