poniedziałek, 31 marca 2025

Od Sylvie — „Not now, not never" — część 1

Czasy licealne

Do dziś pamiętam ból obtartych od chodzenia pięt i ciężar mojej szkolnej torby, trzymanej przez cały dzień na lewym ramieniu.
Mimo to wtedy nigdy bym nawet nie zwróciła na to uwagi. Tak dobrze się przecież bawiłam, a raczej bawiłyśmy. Co i rusz słyszałam dźwięczny chichot towarzyszki, która mimo trzeźwości, nie potrafiła utrzymać prostego kroku. Zamiast stawiać stopy w mniej więcej podobnych od siebie odstępach, jej ciało mimowolnie nagabywało ją do zakręcania się, a następnie wpada we mnie, zmuszając mnie do oddania jej tym samym. Nawet spadnięcie jej okularów słonecznych z nosa nie przeszkodziło jej w powtórnej próbie staranowania mnie na chodniku pełnym pieszych; była po prostu zbyt pochłonięta figlarną zabawą.
Instytucji, którą nasz szanowny pan dyrektor nazywał najlepszą na całym świecie, a może nawet i w Nowym Jorku, nie dzielił duży dystans od galerii handlowej. Z tego powodu stała się ona częstym miejscem schadzek okolicznych nastolatków, w tym oczywiście i nas, jednak o tej porze raczej nie powinno być tam nikogo. Zerwałyśmy się wtedy bowiem z dwóch matematyk, które zwykle ciągnęły się przez niemiłosiernie długi czas. Domyślałam się, że wieczorem dostanę przez ten wybór srogie kazanie, jednak to ona zaproponowała, a ja po prostu nie mogłam jej odmówić.
— Chodźmy do tego nowego sklepu — rzuciła, stając nade mną na ruchomych schodach. — No wiesz, tam gdzie mają niby fajne miniówki.
Zgodziłam się z nią. Lubiłam się z nią zgadzać, bo mogłam wtedy ponownie zobaczyć, jak promiennie się do mnie uśmiecha, jak błysk w jej oczach ponownie się pojawia. Pamiętam, że czułam wtedy coś, czego nie czułam w innych momentach, nie mogłam tego odwzorować nigdzie indziej.
Mimo tego, co zakładałyśmy, miejsce było dość oblegane. Trzymałam ją wtedy za ramię, by nie zgubić jej w tłoku; zainteresowane towarem kobiety chodziły w każdą możliwą stronę, przebierając wystawę aż po samo dno. Przyznam, chętnie sama zrobiłabym to samo, patrząc na to, jak cudowne były niektóre z sukienek, czy koszulek, które trzymały, jednak moja uwaga była skupiona w większości na innym temacie. Gdy zatrzymałyśmy się przy jednej z wystaw, postanowiłyśmy się rozdzielić w poszukiwaniu wymarzonych ubrań. Jednak mimo trzymania rąk pomiędzy wieszakami, mój wzrok wciąż uciekał w inną stronę. Kątem oka zerkałam co kilka chwil na nią, przyglądając się temu, w jaki sposób zastanawiała się nad wyborem spódnicy; jej dłoń wędrowała między włosami, zaczepiając palce w lekko spuszonych już od dotyku lokach. Jej brwi były nieco zmarszczone, a zaróżowione pomadką usta rozdziawione i wydęte. Wpatrywała się w manekiny, a ja w nią.
— Pójdę ją przymierzyć — odezwała się do mnie, trzymając jeden z wieszaków. — Weźmiesz moją torbę?
Wzięłam. Obydwie skierowałyśmy się w stronę przymierzalni, gdzie ona schowała się za kurtyną, a ja usiadłam na jednym z plastikowych krzeseł. Położyłam obydwie torby na skrzyżowanych kolanach, zauważając, że ta należąca do niej, jest zdecydowanie lżejsza. Pomyślałam sobie, że może dziewczyna zdążyła na krótkiej przerwie zjeść całe swoje śniadanie.
Z głośników dochodziła do mnie dudniąca popowa piosenka, która od dwóch tygodni nieustannie mielona była przez wszystkie stacje radiowe. Nie rozumiałam wtedy jeszcze wszystkich odniesień, które z czasem okazały się zbyt sprośne dla umysłu przeciętnego nastolatka, jednak wtedy była to moja ulubiona nutka. Więc czekałam dalej, nucąc pod nosem dwuznaczny tekst i wpatrując się w moje podskakujące stopy.
— Hej, Sylvie, chodź zobaczyć! — krzyknęła, wyjawiając się zza zasłony.
Z podłogi spojrzałam się na nią, jednak momentalnie poczułam jak gorący płomień przeszył moje policzki. Zauważyłam, co faktycznie na sobie miała; białą, powiewającą spódniczkę z falbanką, kończącą się w połowie uda, ledwie zakrywającą wszystko to, czego uczą nas, by zakrywać. A mimo to tak wiele dla niej robiła. Wyglądała pięknie.
— Jest... urocza — zapewniłam, wstając z siedzenia. — Powinnaś ją wziąć.
Wtedy też odważyłam się z powrotem na nią spojrzeć; zakręciła się kilkukrotnie wokół własnej osi, wprawiając spódniczkę w ruch. Widok skaczących falbanek zdecydowanie przekonał ją do zakupu, co spowodowało pojawienie się niewielkiego uśmiechu na jej twarzy. Widziałam, jak jej palce lekko zgięły się pod wpływem ekscytacji. Sama nieświadomie odwzajemniłam ten gest.
 
Szłyśmy wtedy między między kolejnymi restauracjami i przeróżnymi kafejkami, wypatrując w stadzie wyborów idealnego miejsca, by przysiąść na krótki lunch. Co chwilę któraś z nas z zaciekawieniem podnosiła wskazujący palec w stronę jednego z lokali, by zachęcić drugą do chociażby zapoznania się z menu, chociaż każda z prób kończyła się rezygnacją. Jednak mimo łączącej nas wybredności, co do rodzaju ulubionego jedzenia, zdołałyśmy postawić na przytulną kawiarnię, która schowana była na samym końcu alejki. Z zewnątrz była ona ozdobiona drewnianymi panelami, zaś w środku przywitała nas zachęcającą witrynką, pełną słodkich smakowitości. Nie wpatrując się w nią nawet przez dziesięć sekund, momentalnie zrozumiałam, że jest to miejsce dla mnie.
— Z podwójną gałką lodów, jeśli można — oznajmiłam, odpowiadając nastoletniej kasjerce na pytanie „z jakimi dodatkami ta gorąca czekolada?”.
Po odebraniu zamówień, usiadłyśmy przy jednym z okrągłych stolików. Znajdował się na nim wazon z kilkoma fiołkami w środku, od czego zaczęłam rozmowę. Dziewczyna chętnie pociągnęła, kosztując zamówionego przez siebie sernika. Ja natomiast dotknęłam niebieskich płatków, by upewnić się, że roślina jest prawdziwa.
Nie wiem dokładnie, ile czasu tam spędziłyśmy. Pamiętam jednak, że o wiele więcej, niż początkowo planowałyśmy. Mimo tego żadnej z nas wcale się nie spieszyło, najważniejsza była dla nas bowiem rozmowa. I to właśnie podczas niej, gdy skończyłyśmy już konsumować zamówione desery, słońce pośpiesznie wyszło zza chmur. Przez znajdujące się obok dziewczyny okno wpadło do pomieszczenia nieco więcej światła, wprost na nią. Promienie delikatnie otuliły jej twarz, podświetlając każdy detal, który potrafię wymienić. Pieprzyk pod prawym okiem, rozmytą kredkę na ustach, spadające kosmyki włosów. Jej śmiech dzwonił w moich uszach, wprawiając bębenki w ruch. Dłonie wciąż wędrowały po wydeptanej ścieżce nękanych kosmyków, a powieki były lekko przymknięte. Czułam jej waniliowe perfumy, nieznośnie drażniły moje nozdrza. Mimo tego, czułam się z nią wtedy tak swobodnie...

──── 
 [937 słów: Sylvie otrzymuje 9 Punktów Doświadczenia]

niedziela, 30 marca 2025

Od Dantego — „Aiming at my head"

Zrobiło mi się ciemno przed oczami. W pierwszej chwili pomyślałem, że umieram. Że właśnie jedną nogą jestem na tamtym świecie. Że już nigdy nie obudzę się w swoim wygodnym łóżku. Było tyle rzeczy, które jeszcze chciałem zrobić, ale jednocześnie marzyłem o tym, by zniknąć. Uśmiechnąłem się na tę myśl. Mogłem wyparować. Nie istnieć.
I wtedy poczułem piekący ból, który powędrował na całą moją twarz. Otworzyłem oczy i jęknąłem głośno, boleśnie, bo nie myślałem, że mogę zostać tak potraktowany. Czerwony ślad nie zejdzie przez najbliższe kilka dni. Będę musiał to czymś zapudrować; a przez to, że byłem dosyć blady, to nie posiadałem tak mocno kryjących korektorów czy podkładów.
Przewróciłem się na bok i zacząłem kaszleć. Nie czułem się, jakbym żył. Suchość w moim gardle była na tyle uciążliwa, że nie potrafiłem oddychać. Nie kontrolowałem siebie. Myślałem, że ktoś wsypał mi do ust piach i nie pozwalał tego wypluć.
— No, już, już — usłyszałem cyniczny głos. — Znowu przesadziłeś. — Czyjaś duża dłoń zacisnęła się na moim ramieniu, kiedy próbowałem podnieść się do siadu. Leżałem na brudnej podłodze, cholera, moje ubrania będą śmierdzieć.
Zachwiałem się, ale zaraz odzyskałem świeżość umysłu (pozornie, próbowałem udawać silnego). Usiadłem po turecku, wziąłem kilka głębszych wdechów i spojrzałem na mężczyznę, który kucał tuż obok mnie. Jego długie, ciemne włosy opadały na czoło, zasłaniając oczy, przez co z przerażeniem pomyślałem, że rozmawiam z jakimś duchem.
— Co mi dałeś? — zapytałem, oskarżycielsko, bo nie było nawet takiej możliwości, bym sam wziął tak mocną substancję. Miałem swoje doświadczenie, przecież nie odcięłoby mnie tak szybko.
— Ja? — prychnął i odgarnął ciemne włosy. Wcisnął ciemne kosmyki za ucho, przez co mogłem teraz patrzeć mężczyźnie w oczy. Miał niesamowicie rozszerzone źrenice. Jak monety.
— A kto? — Chwyciłem się jego ramienia, by dźwignąć się na proste nogi. Zakręciło mi się w głowie od razu, jak tylko odzyskałem pion. Dawno nie czułem się aż tak źle.
— To był twój pomysł. — Wzruszył ramionami. — Już nie pamiętasz?
Zacisnąłem zęby. Nie wierzyłem w to. Nawet nie wiedziałem, jak się nazywa i to nie dlatego, że zapominam imion, ale dlatego, że mi się nie przedstawił. Był dla mnie obcym facetem, takim samym, jak inni, którzy teraz zajmowali parkiet, bo poleciała jedna z tych piosenek.
Poprawiłem pogniecione ubrania, przeczesałem palcami włosy i odwróciłem się na pięcie. Nie odezwałem się już słowem do obcego mężczyzny, tylko odszedłem w swoją stronę, prosząc w myślach, by nie zaczął mnie śledzić; ale przez cały czas czułem na sobie ten zażarty wzrok. Jakbym był zwierzęciem, jakąś antylopą, obserwowaną przez wygłodniałego lwa.
Przełknąłem ślinę, poprawiłem ściskający gardło choker i usiadłem przy pierwszym lepszym stoliku. Jedyne wolne miejsce.
— Co tam? — zagaiłem do dwóch obcych kobiet. Patrzyły na mnie takim wzrokiem, jakbym właśnie planował zrobić im krzywdę.
Poprawiłem się na krześle, zarzuciłem nogę na nogę i przetarłem dłonią spocone czoło. Może przerażał ich mój wzrok? Pewnie dalej miałem rozszerzone źrenice, jak obrzydliwy ćpun. Nie, żebym takim nie był. Zapewne byłem.
Chrząknąłem, kiedy nie odpowiedziały i się rozejrzałem, sprawdzając, czy tamten facet nie postanowił mnie śledzić; ale pewnie już to zrobił i siedział gdzieś w pobliżu, czekając, aż wstanę.
— Ładna sukienka — powiedziałem, uśmiechając się delikatnie. — Gdzie kupiłaś?
— W sklepie — odpowiedziała niechętnie, ale zaraz przestała tak spinać ramiona. Rozluźniła się szybciej niż jej koleżanka. — Zawsze się tak przysiadasz do obcych ludzi?
Zaśmiałem się nerwowo, bo zazwyczaj nie robię tego bez uprzedzenia. Staram się pytać, czy miejsce jest wolne i czy mogę się dosiąść. To była sytuacja kryzysowa. Gdyby nie ten obcy oblech, najpewniej dałbym im spokój i nawet nie pomyślał, by akurat im zawracać tego wieczora dupę.
— Szukałem znajomych — skłamałem, znowu pocierając dłonią czoło. Pociłem się tutaj bardziej niż zazwyczaj. Czułem się przez to brudny, a nie mogłem wstać i pójść do łazienki. Zapewne spotkałbym tam jego.
— Akurat miałyśmy wychodzić, prawda, Holly? — Spojrzała na koleżankę, która tylko pokiwała głową. Unikała mojego wzroku.
Krople potu zaczynały ściekać po moim ramieniu. Czułem, jak ze mnie leci, jakbym przed chwilą wyszedł spod prysznica.
Uśmiechnąłem się słabo, naprawdę słabo i rozłożyłem ręce w geście rezygnacji. Chciałbym je jakoś zatrzymać bez robienia scen, ale chyba było to niemożliwe.
— No… — zaśmiałem się niezręcznie. — Ale przecież jeszcze wczesna godzina.
Kobieta wyciągnęła telefon, spojrzała na wyświetlacz i westchnęła. Najwidoczniej to ja nie miałem poczucia czasu; albo też je straciłem w momencie, kiedy całowałem się z brudną podłogą.
— Jest druga w nocy.
— Och.
— Wybacz. — Zaczęła się podnosić, ale wtedy impulsywnie złapałem ją za nadgarstek. Kobieta drgnęła, wystraszona i otwierała usta, by zacząć krzyczeć. Przycisnąłem palec wskazujący do ust, prosząc, aby się z tym powstrzymała.
— Poczekaj, poczekaj. — Próbowałem je zatrzymać, ale wszystkie moje próby były nadaremne. — Postawię wam drinka, okej?
Wtedy wyrwała swoją rękę, bo głupi musiałem poluzować ucisk. Złapała swoją koleżanką i odbiegła od stolika, pozostawiając po sobie tylko cichnący w tłumie stukot szpilek oraz puste szklanki, z których nie mogłem nawet wygrzebać choć jednego łyka.
 
Poszedłem do łazienki. Nie wytrzymałbym minuty dłużej z poczuciem, że właśnie pocę się jak świnia i nawet nie poprawię swojego zapachu perfumami. Przecież mogłem śmierdzieć i nie zwrócić na to uwagi, bo za wszelką cenę starałem się uniknąć tamtego faceta. Tragedia.
Stanąłem przed lustrem i wygrzebałem z torebki mały flakonik z ulubionymi perfumami. Na całe szczęście byłem sam, co w sumie nie zdarzało się zbyt często, bo klub dalej był obładowany ludźmi.
Spryskałem się kilka razy po szyi, rękach oraz klatce piersiowej. Kiedy poczułem przyjemny, kokosowy zapach, od razu zaznałem spokoju. Teraz nie ma opcji, że będę śmierdzieć. Nie ma opcji, że ktokolwiek poczuje ode mnie jakąkolwiek nieprzyjemną woń.
Pochowałem do torebki wszystkie rzeczy, które zdążyłem powyjmować, jakbym był u siebie w domu i kiedy się odwróciłem zobaczyłem tego faceta. Ciemne włosy miał już ładnie ułożone i żaden kosmyk nie zasłaniał jego oczu.
— Czego chcesz? — syknąłem. — Nic nie mam, rozumiesz? Nie dam ci niczego, bo tego nie mam.
Podszedł bliżej. Niebezpiecznie blisko. Chciałem się wycofać, ale nie miałem dokąd uciec.
— Chciałem tylko porozmawiać.
— O, świetnie, a tak się składa, że ja nie. — Uśmiechnąłem się krzywo i próbowałem go wyminąć, ale wtedy złapał mnie za ramię. — Puszczaj.
— Posłuchaj…
— Nie będę niczego słuchać.
— Nie chciałbyś wyjść na kawę?
— Co?
Uśmiech od razu zszedł z mojej twarzy, bo to nie było coś, czego się spodziewałem. Na pewno nie od niego.
Mężczyzna patrzył na mnie w taki sposób, jakby miał zaraz zapaść się pod ziemię z zażenowania, a ja, nie wiedząc co powiedzieć, próbowałem wykombinować, jak mogę wyjść z łazienki. W końcu staliśmy przy lustrach, plecami naciskałem na umywalki, a on stał niebezpiecznie blisko ściany, przez co jedynym wyjściem było przeciśnięcie mu się między nogami. Żałosne.
— Wiesz co, mhm, pewnie. Nie ma problemu. Podaj swój numer.
Poddałem się i wziąłem od niego ciąg cyfr, którego nigdy do niczego nie wykorzystam, bo nie odbiorę żadnego telefonu oraz nie odpiszę na żadnego smsa.
Dopiero wtedy dał mi spokój i pozwolił wyjść z łazienki. Spociłem się na nowo, a chwilę temu poprawiałem cały swój wygląd, by jeszcze jakoś wyglądać. Może tak naprawdę nienawidzę mężczyzn. Zawsze wszystko psują.
I on. On też wszystko psuje. Ten pierdolony, skrzydlaty koń, który znowu na mnie patrzył.

──── 
 [1155 słów: Dante otrzymuje 11 Punktów Doświadczenia]

Dante Thorn

I LOVE TO GET HIGH ON MY LOWS, ‘CAUSE EVERYTIME I TALK, I CHOKE

zdjecieDante ThornON/JEGO — 27 LAT — PÓŁBÓG — AMERYKANIN — 11 PD — 0 PU — 100 PZ.zirco.

SYN JANUSA

sobota, 29 marca 2025

Od Violet CD Lairy — „Live Love Laugh Lobotomy"

Poprzednie opowiadanie

Wiedziała. Cholera, wiedziała.
Nie pierwszy raz zaufała swojej doskonałej intuicji i nie pierwszy raz przekonała się, jak bardzo nie potrafi się mylić, co do ludzi. Jedyne, co może sobie wyrzucać to pierwszą myśl o Lairze, gdyż do opinii “dziwnej osóbki na pierwszy rzut oka”, Laira z minuty na minutę dodawała sobie coraz więcej “bardzo”. A ta machina nie zamierzała się zatrzymywać, wręcz przeciwnie, nakręcał ją sam Hefajstos popijający czterdziesty litr Red Bulla. Laira to pieprzona maszyna do wkurzania ludzi prosto z kuźni swojego tatusia - klękajcie, Ajfoniarze…
A kiedy sypnęła żartem o piasku, miała ochotę zapaść się pod ziemię z żenady. Co to miało znaczyć?! Palce jej zaiskrzyły, jakby lada chwila miała rzucić zaklęcie, ale…
Nie, żadnego “ale”. Zrobiła to. Pokusa była zbyt mocna, Violet zadziałała bardzo impulsywnie, niewiele myśląc. Machnęła ręką w kierunku tarzającego się w piasku rudzielca. Nagle kurz wokół niej zgęstniał, a kiedy opadł, w miejscu Lairy pojawił się wijący się ze śmiechu szop, nieświadomy jeszcze swojej nowej postaci. Zwierzę bulgotało głośno, wręcz piskliwie. Potrzebował chwili, aby zorientować się, że coś jest nie tak. Tuż po tym zerwał się na cztery łapy i zaczął okrążać czarownicę, popiskując wściekle i wyciągając łapy z zamiarem zadrapania jej nóg. Dobrze, że założyła długie spodnie.
— Ciesz się, że nie trafiło na żabę — Córka Hekate wybuchnęła śmiechem. — Teoretycznie miałaś zostać żabą, ale… może następnym razem. Jak widzisz, tutaj mamy inne poczucie humoru i tak, to jest zabawne.
Machnęła ręką ponownie, uznając karę za wystarczająco długą. Poza tym Laira dosyć podrapała jej nogi. W miejscu wściekłego szopa pojawiła się rudowłosa córka Hefajstosa.
— Co to było?! — wrzasnęła zdezorientowana. Jednak szybko banan wrócił jej na twarz. — Ja chcę jeszcze raz! Tylko tym razem zamień mnie tygrysa! Albo nie! Lepiej w rybołowa! Upoluję ci dobrą rybkę!
Violet przewróciła oczami. Niczego się nie nauczyła.
— Może później. Wrócimy do twojej kwatery i zapoznasz się ze swoim rodzeństwem, zgoda? — Wyciągnęła rękę, aby pomóc wstać dziewczynie. — Swoją drogą, wyglądasz zabawnie jako szop.

Laira?
──── 
 [321 słów: Violet otrzymuje 3 Punkty Doświadczenia]

Od Sylvie — „Business as usual"

Dudniąca muzyka, słyszę ja, słyszy on, słyszy każdy z nas, a mimo to menadżer ją podgłaśnia. Moje bębenki starają się nie wybuchnąć, a stopy nie spalić od ciągłęgo tarcia butami o klubową podłogę, jednak nie mogę narzekać, muszę przetrzymać. Zrobię przecież wszystko!
 
Między poruszającym się w rytm basu tłumem, dziewczyna niespodziewanie przemknęła, w krótkim czasie znajdując się przed kuchennym oknem. To stamtąd brała kolejne zamówienia pełne smażonych frytek i nader przyprawionych pizzowych placków, by następnie roznieść je po niemal całej sali. Był wtedy ostatni dzień miesiąca, akurat sobota, czyli najgorszy możliwy czas na posiadanie całonocnej zmiany. Mimo to uśmiech z jej twarzy nie miał zamiaru zniknąć, nastawiła się ona bowiem wtedy tylko na zysk. Nie mogła sobie pozwolić na żadne potknięcie, czy to dosłowne, czy też w przenośni.
Każdy kolejny stolik wydawał się przybliżać ją do wymarzonego celu. Nie zwracała uwagi na porozlewane drinki, których zawartość skutecznie tworzyła z powierzchni podłogi lepkie lodowisko, ani też na opryskliwych klientów, którzy standardowo uraczyli ją swoją obecnością. Niczym anioł zepchnięty w świat ludzi zabawiała ich swoim wdziękiem, by upewnić się, że będą oni na tyle zadowoleni, by zostawili jej choć piątaka napiwku. Naturalnie, nie każdy o tym pamiętał, czy to z nadmiaru procentów we krwi, czy też z braku wychowania.
Tym razem noc była wyjątkowo ciężka. Jak na złość ze wszystkich zakamarków miasta zjechały się grupy osób, które poszukiwały największej zabawy, a ona miała mieć miejsce właśnie w tym lokalu. Nic więc dziwnego, że nie starczyło czasu na chwilę wytchnienia. Za każdym razem, gdy dziewczyna skończyła czyścić jeden stolik, już musiała biec, by obsłużyć następny, a w trakcie zbierania zamówienia musiała przerwać, by posprzątać czyjeś zwrócone nie tą stroną pieczone ziemniaczki z sosem ziołowym. Gdy klękała wtedy na kolanach, by doszorować skażony obszar, czuła na sobie wzrok nietrzeźwych klientów, którzy śmiali się z jej upokorzenia. Jednak ona wciąż powtarzała sobie, że mimo wszystko warto.
Kiedy jednak nadszedł czas zamknięcia lokalu, pędziła jak nigdy dotąd. Jej zgrabne dłonie przecierały szmatką rozstawione krzesła, a następnie stawiały je w odpowiednich miejscach. Wraz z melodią nucącej pod nosem piosenki stukała piętami o drewniane panele, których powłoka była już starta. Oczy przymykały jej się ze zmęczenia, a z ust co parę chwil wyjawiało się ciche ziewnięcie. W głębi duszy cieszyła się, gdy finalnie odstawiła ostatnie z siedzisk, a następnie bez żadnych słów do pracującej z nią koleżanki, zwróciła się w stronę szatni.
 
W tamtą niedzielę przez cały dzień nie potrafiła skupić się na żadnym zadaniu. Każde z nich wydawało się na tyle irytujące, że musiała rozproszyć się ponownym sprawdzeniem telefonu, czy też spojrzeniem w zegar. Jednak żadna z tych czynności nie dawała jej satysfakcji. Wiedziała, kiedy ją otrzyma, jednak nie potrafiła się otrząsnąć. Jej marzenie kompletnie ją pochłonęło, nawet na tyle, że nie była skłonna do zabawy z ukochaną kotką, gdy ta błagalnymi miauknięciami prosiła ją o poświęcenie jej choć chwili uwagi. Niestety graniczyło to wtedy z cudem.
— Wiem, Gwiazdeczko, wiem, skarbulku, ale mamusia teraz nie może — mruknęła, nawet nie spoglądając się w stronę zwierzęcia.
Jej wzrok skupiony był na migoczącym ekranie laptopa, na którym wyświetlona była jakaś podejrzanie kolorowa strona. Odbijające się światło na jej twarzy uwidaczniało powagę sytuacji, której jednak towarzysz nie był świadomy. Dziewczyna natomiast wyglądała na wielce skupioną, analizowała zapewne ważne rachunki, dotyczące jutrzejszego planu akcji. Niemniej jednak komicznym widokiem był sposób, w jaki skonfundowany kot wpatrywał się w zamyśloną kobietę, która była tak bardzo przejęta czerwoną ikoną iksa podświetlającą się na komputerze.
 
Wraz z nastaniem poniedziałku, wszystko się zmieniło. Nagle jej twarz nabrała jakiegoś kolorytu, który straciła pod koniec tamtego tygodnia. Mimo to na niewiele się on zdawał, skoro wcale nie zamierzała opuścić mieszkania, a zostać w nim przez cały dzień. Zapewne tego poranka, o nieszczęsnej szóstej rano, słychać było w mieszkaniu na dole tupot kroków dziewczyny, jednak jej nie przeszło to wtedy nawet przez myśl. W jej głowie kłębiło się tylko jedno zdanie, a wszystkie inne myśli zostały kompletnie wypaczone na rzecz tej wybranej. Z charakterystycznym odgłosem wystukała kilka słów na klawiaturze, by następnie najechać myszką na wybrany link, który podświetlał się już na fioletowo. Oto i ona, magiczna strona. Wydając z siebie cichy pisk, prędko kliknęła w duży, czerwony przycisk, na którym widniała pewna treść, której litery zostały pogrubione i uwidocznione. Zaledwie kilka stuknięć w klawisze dzieliło ją od spełnienia swoich wszystkich marzeń, tak więc nie zwlekała. Shift, spacja, ENTER! Szare, kręcące się kółko szybko zawirowało kilkukrotnie, a następnie zamieniło się w zieloną ikonę, potwierdzającą zakup produktu.
— Udało się, udało się! — krzyknęła, niemalże zeskakując z kręcącego się krzesła, a następnie biorąc przerażonego sytuacją kota na ręce.
Powtarzając do niego niezrozumiałe słowa, pocałowała go w maleńką główkę, a następnie odstawiła na ziemię. Nie chciała bowiem, by z tego całego podekscytowania przypadkiem zrobiła mu jakąś krzywdę. Chociaż jak miałaby się niby pohamować? Przecież właśnie stała się właścicielką dziesięciotomowego wydania jej ulubionego komiksu o homoseksualnej chińskiej parze zakochanych, której zakazana miłość powoli przeradza się w niesamowitą siłę, doprowadzającą rzeczywistość do przeobrażenia się w piękną, baśniową krainę.

──── 
 [822 słowa: Sylvie otrzymuje 8 Punktów Doświadczenia]

Sylvie Lonestar

SZCZĘŚCIE TO RADOŚĆ Z NOWEGO DNIA, BEZCHMURNE NIEBO W POŁUDNIE I SŁOWO "KOCHAM" NA DOBRANOC

zdjecieSylvie LonestarONA/JEJ — 24 LATA — PÓŁBOGINI — AMERYKANKA — 20 PD — 0 PU — 100 PZtommy6995

CÓRKA HYMENAJOSA

piątek, 28 marca 2025

Od Quinn CD Kuźmy — „Terribilis est locus iste"

Poprzednie opowiadanie

Ich dzień był tak paskudny, że Quinn nawet nie miało ochoty strzępić ryja; oczywiście, że zapisało coś w dzienniczku, który kazała im prowadzić pani psycholog, twierdząc, że to pomoże im “zrozumieć siebie i swoje myśli”, cokolwiek to miało znaczyć. Obgryzione paznokcie i bordowy lakier znajdujący się na nich wyjątkowo ich dzisiaj irytowały. Może pod koniec dnia zmyją ten paskudny kolor? Właśnie, może.
Jak będzie im się chciało.
Nadal nie wiedzieli, dlaczego wybrali kolor bordowy, zamiast klasycznej czerni. Może potrzebowali jakiegoś powiewu świeżości? Cholera wie.
Na tą chwilę mieli jeden, jedyny cel - łazienka. Chciało im się sikać jak jasna cholera i ostatnie, czego potrzebowali, żeby wszystkie kabiny były teraz zajęte. Coś było jednak nie tak, dziwna aura, która spowodowała dreszcze na karku półbożyszcza, zadziałała jednocześnie jak alarm, zmuszając ich do wyostrzenia wszystkich swoich zmysłów. Jak na złość nie mieli przy sobie swojego ukochanego Iaculum. No tak, wacek im w dupę.
Zacisnęli więc pięści, krocząc przed siebie, gotowi by naparzać się z jakimkolwiek potworem ci durni boscy rodzice wpuścili do obozu. Co z tego, że było to wręcz niemożliwe, Quinn było święcie przekonane, że zaraz ujrzy jakiegoś Minotaura czy innego sfinksa…
Spięli mięśnie, wyskakując na potwora.
Tylko że potworem okazał się jakiś gówniak z piątek kohorty.
Dwoje półbogów zderzyło się ze sobą, tracąc równowagę i z głośnym walnięciem upadając o podłogę. Quinn zdążyło jeszcze walnąć swoją super czadową mocą po mamusi, ponownie niemalże rozwalając rury w kiblach Obozu Jupiter. Ból po uderzeniu był nieznośny, choć blondyn na chwilę obecną starał się skupić na tym, co właśnie zaszło i przeanalizować sytuację. Podnieśli się do siadu, rozglądając po toalecie.
Syf, kiła i mogiła. Z pewnością będzie sprzątania, mieli jednak nadzieję, że to sprzątanie nie przypadnie na nich, jak to zwykle bywało. Oni się przecież tylko bronili! Widząc jednak, jak drugi winowajca, czy może raczej winowajczyni powoli odzyskuje przytomność zmysłów, żyłka im niemalże pękła na czole, a ciało zalała fala wściekłości, która znalazła ujście w postaci słów wyskakujących z niewyparzonego pyska Quinn.
Dosłownie, brakowało jeszcze, tylko aby trzymali jakiegoś gumowego klapka w ręce.
— ¡Joder, puta madre! ¿Te has cambiado el cerebro por una polla? ¿Estás loca? ¡Tienes suerte de no haberte llevado una hostia, joder! ¿En qué mundo vivo, por el amor de Dios? ¡Dios, cómo duele…!* — wrzeszczał, próbując pozbierać się z tejże paskudnej, zabrudzonej przez buciory innych podłogi. Chcieli tylko iść siku do jasnej cholery, ostatnie, czego było im trzeba to zostać zaatakowanym przez jakiegoś dzieciaka z piątej kohorty (nie, żeby czwarta, z której pochodziło Quinn, była jakaś wybitna…). Głowa pulsowała im niemiłosiernie, cóż, nic dziwnego skoro tak się przestraszyli jakiegoś karaczana, że wylądowali dupą na twardej posadzce, uderzając przy tym potylicą o kafelki.
Ostatnie, czego im było potrzeba to jebany ból głowy.
Żeby było śmieszniej, ich ubranie było mokre od śmierdzącej, klozetowej wody, która rozbryzgła się we wszystkie strony świata po wystrzeleniu strumienia z sedesu w dzieciaka sprzątającego kible. Brakowało jeszcze jakiegoś kawałka gówna, który postanowił ujrzeć światło dzienne po raz ostatni wraz z wodą klozetową.
Z chujową mocą, wiąże się chujowa odpowiedzialność, czy coś.
— Huh? — dziewczyna popatrzyła na nich niczym na chupacabrę, która została właśnie przyłapana na wysysaniu krwi z kozy niczym wampir. Quinn prychnęło, uderzając dłońmi o mokre kafelki.
— Quizás un "lo siento", joder? ¿Te crees que es divertido atacar a gente inocente? ¡Tienes suerte de que Ash no esté aquí, porque si no, ya tendrías la cara metida en el váter!** — byli wręcz gotowi rzucić jakąś szmatą pod nogi tej łajzy, jednakże żadnej nie mieli w zasięgu ręki. Pozostało im więc jedynie wstać, otrzepać (czy może wyżdżymnąc, zważywszy na to, że ich ciuchy były mokre).
Jeden głęboki wdech.
Potem kolejny.
Jeszcze jeden.
I kolejny.
Tak, jak radziła pani psycholog na ostatnim spotkaniu, przed którym Quinn zdążyło utopić jakiegoś gówniarza w sraczu. No, prawie zdążyli, bo jednak gnojek wymsknął im się w porę i uciekł, krztusząc się, choć ciężko było im stwierdzić, czy to był płacz, czy może jednak woda.
— No tak, oczywiście… — mamrotali ledwie zrozumiale. Faktycznie, gdyby Ash tu było, winowajczyni tego całego zdarzenia spotkałby niezbyt przyjemny los. — Nie uważasz, że wypada, chociaż, kurwa, przeprosić?
Dziewczyna popatrzyła na nich, oczywiście zdaniem Quinn, jak na debila, mrugając wielkimi ślepiami, jednak w odpowiedzi otrzymała jedynie uniesioną brew i nerwowe tupanie w posadzkę.

Kuźma?
──── 
 [700 słów: Quinn otrzymuje 7 Punktów Doświadczenia]

* stek przekleństw, gdzie Quinn “wesoło” wyklina Kuźmę i to, co odwaliła
** kolejny stek przekleństw i grożenie topieniem głowy w sraczu

Od Luciena CD Arnara — „Romantyczna gra w podchody"

Poprzednie opowiadanie

WIOSNA, ROK TEMU

Widząc reakcje Arnara, natychmiast wstał i szeroko, trochę nienaturalnie, się uśmiechnął. Otrzepał ubrudzone pyłkiem trawy spodnie, bo przez dobrą godzinę szukał ładnych, żółtych maków wśród wysokich źdźbeł i powiedział:
— Ej, nie, ja po prostu nigdy nie dostałem… czegoś takiego. — Dotknął delikatnie uplecionych kwiatów, które wciąż miał na głowie, jakby Arnar przypadkowo zrobił coś idealnie dopasowanego do rozmiarów Luciena. — Bardzo mi się podoba.
Arnar nie wyglądał na usatysfakcjonowanego tym doborem słów, ale spróbował się uśmiechnąć, w ten swój typowy, krzywy sposób.
— Gdzie się tego nauczyłeś? — dopytywał, nie chcąc psuć atmosfery, chociaż już i tak niespecjalnie popsuł Arnarowi humor. Siedząc wśród polnych kwiatów, czuł się jak niewinne, małe zwierzątko, które nie ma dokąd uciec, bo w najbliższej okolicy nie rosły wysokie trawy ani nie znajdował się gęsto porośnięty las.
— Tak naprawdę nie pamiętam.
Chociaż wyglądał, jakby kłamał, to mówił całkowicie szczerze. Nie przypominał sobie chwili, kiedy ktoś tłumaczył mu, w jaki sposób powinien przeplatać łodygi żółtych kwiatów, by się nie rozpadły, kiedy utworzy wieniec. Lucien mógł tylko uwierzyć w każde słowo, ale nawet nie podejrzewał dziecka Hermesa o kłamstwa (co za nowość).
Pokiwał głową, dając znak, że rozumie i zaproponował karty, bo przez Arnara oraz towarzystwo innych dzieciaków Hermesa, polubił różne karcianki. Nie oznaczało to jednak, że coś mu się nie spodobało, więc przez cały czas dotykał żółte kwiaty, które niemalże idealnie komponowały się z szarymi, farbowanymi włosami. Uśmiechał się głupio do grupowego, ale nic więcej nie powiedział odnośnie wianka.

WIOSNA, TERAZ

Opuszczenie Obozu było równoznaczne z rozpoczęciem dorosłego życia, czego Lucien bardzo, ale to bardzo robić nie chciał. Co prawda nie był tylko zwykłym, nudnym obozowiczem, ale aż grupowym, to po przyjeździe do wielkiego, dzikiego Nowego Jorku, zwątpił we wszystkie swoje umiejętności.
Patrzył na Arnara, próbując połapać się w krętych, zatłoczonych ulicach. Wcześniej nie mieli dostępu do telefonów, co sprawiało, że musiał się też nauczyć nawigacji ze sprzętem, który otrzymał od Hefajstosiątek.
— Hej, poczekaj. — Arnar zacisnął dłoń na ramieniu niższego. — Podaj mi ten adres jeszcze raz.
Matka Luciena była zaradną kobietą. Załatwiła mieszkanie swojemu dziecku niemalże od razu, kiedy dowiedziała się, kiedy wychodzi z obozu. Nie mogła własnego syna przywitać w nowym, dużym mieście przez nawał pracy, ale wysłała adres, pod który mieli trafić. I to był największy problem. Odnalezienie się w Nowym Jorku.
Lucien podyktował Arnarowi adres, ciężko przy tym wzdychając, bo kręcili się w kółko od dobrych dwóch godzin i nie zapowiadało się, jakoby mieli szybko odnaleźć ulicę o śmiesznej nazwie, a później jeszcze trafić pod numer czterdzieści pięć.
Arnar pokiwał głową, obejrzał się, jakby był doświadczonym przewodnikiem wycieczek i pociągnął Luciena za sobą, mocno ściskając jego chłodną dłoń. Były grupowy nie zdążył nawet pisnąć, bo ciągnięty ze zbyt dużą siłą oraz szybkością mógł tylko próbować przeżyć; zapomniał, że obydwoje są półbogami, z czego jeden jest dzieckiem Hermesa, i nie muszą męczyć się z głupimi telefonami, mapami oraz innymi papierowymi przewodnikami. Arnar chyba tylko czekał na odpowiedni moment, gdyż wykorzystał umiejętność szybkiego poruszania się (właściwie to latania), by w przeciągu paru chwil odnaleźć odpowiednią ulicę.
Oszołomiony Lucien w pierwszym odruchu złapał się za głowę, chcąc poprawić roztrzepane we wszystkie strony włosy, a dopiero potem zwrócił uwagę na Arnara, który w zamyśleniu próbował wydedukować, w jaką stronę powinni iść. Zamyślenie malowało się na twarzy dzieciaka Hermesa dokładnie jak wtedy, kiedy grywał w głupie karcianki.
— W lewo — rzucił, nie odrywając wzroku od wysokich, szarych budynków. — To niedaleko.
Lucien nawet nie protestował, po prostu zdał się na Arnara i pozwolił się prowadzić pomiędzy brzydkimi blokami, które wyglądały na puste. Idąc wąskim chodnikiem, mijali tylko ludzi z psami albo starsze kobiety, taszczące ze sobą wypchane po brzegi torby z zakupami.
Arnar skręcił w jeszcze jedną uliczkę, co Lucienowi z początku się nie spodziewało, bo pomyślał, że zbaczają z drogi, ale wtedy wyższy z szerokim uśmiechem wskazał na tabliczkę z numerem czterdzieści pięć.
— To tutaj.
— Czemu nie zostaniesz przewodnikiem wycieczek? — zadrwił Lucien, spoglądając to na Arnara, to na murowaną ścianę budynku. — Nieważne. — Pokręcił głową i wszedł do środka, bo wraz z adresem otrzymał także kod do klatki schodowej, a same klucze do mieszkania znalazł pod wycieraczką. Jego mama była sprytna.
 
Może byli już dorośli i przez to przestali być głównym celem potworów, to nie oznaczało, że są całkowicie bezpieczni; wciąż w ich żyłach krążyła krew boska i nadal posiadali umiejętności, dzięki którym mogli się bronić przed potencjalnym niebezpieczeństwem. Lucien zdążył zapomnieć o tych istotnych kwestiach i przypomniał sobie o wszystkim w chwili kiedy ktoś obcy zaciągnął go w ślepy zaułek. Obca osoba przyciskała spoconą dłoń do twarzy niższego i oglądała się za siebie, czy nikt ich nie podsłuchuje.
— Coś jest nie tak. Ty wiesz co.
— Mmmhm? — mruknął, bo nie mógł nic więcej powiedzieć. — Mmm.
— A, tak, racja. — Odsunął się i pozwolił byłemu grupowemu zaczerpnąć powietrza. — Słuchaj, tutaj coś jest nie tak.
Rozbiegany wzrok obcego chłopaka niewiele mówił Lucienowi. Wiedział tylko, że jest półbogiem i może widywał go kiedyś w obozie, jak jeszcze tam mieszkali.
— Co jest nie tak? — zapytał, uciekając wzrokiem na boki. Liczył na to, że ktoś przejdzie obok nich i przerwie tę paradę, bo czuł się co najmniej niekomfortowo, kiedy jakiś obcy, na dodatek wyższy, typek przyciskał go do mokrej, murowanej ściany i plótł głupoty.
— Nie wiem, co to jest, ale coś mnie goni. — Odwrócił się, jakby właśnie coś obrzydliwego czaiło się za dużymi kontenerami na śmieci. — Widzisz to? — Wyciągnął długą, naostrzoną włócznie i trzymał ją o wiele za blisko twarzy Luciena. Chłopak przełknął zestresowany ślinę i pokiwał głową, bo mógł tylko odpowiadać na pytania obcego, udając, że wszystko jest w porządku.
— Wiedziałem — mruknął do siebie. — W każdym razie… tutaj nie jest bezpiecznie. Nie dla nas. — Znów się obejrzał, zaciskając palce na drzewcu włóczni.
— To może mnie zabić. — Spojrzał Lucienowi w oczy. Szaleńcze spojrzenie nie wskazywało na to, jakoby chłopak miał kłamać i robić sobie żarty. — I ciebie, jeśli się stąd nie ruszysz.
— Nie chcesz pomocy?
— Już mi ktoś próbował pomóc — westchnął. — Potem go zeżarło.
— Och.
— Dlatego ostrzegam każdego półboga, którego spotkam na ulicy.
— Skąd w ogóle wiedziałeś, że…
— Nie bądź głupi — syknął. — Pamiętam cię z obozu. Byłeś grupowym. — Podrapał się po nosie. Małe kropelki potu zaczynały spływać chłopakowi ze skroni.
Lucien miał zamiar coś powiedzieć, ale wtedy chłopak odskoczył do tyłu, jak poparzony i pobiegł w swoją stronę. Zszokowany stał jeszcze chwilę w ciemnej uliczce, wątpiąc w to, co się przed chwilą stało; bo chociaż nie podejrzewał chłopaka o kłamstwo, to zachowywał się na tyle niezrozumiale, że czuł się jak głupim śnie.
Może rzeczywiście coś się tutaj czai i próbuje zeżreć dorosłych półbogów. Może niebezpieczeństwo nigdy nie zniknie, bo nieważne ile będą mieć lat, to dalej będą smacznym kąskiem dla obrzydliwych stworów, wyjętych z mitologii.
Zadzwonił do Arnara. Tak po prostu. A potem zjawił się w salonie gier, w którym pracował, by jeszcze raz wszystko opowiedzieć, bo przez telefon potrafił wydusić z siebie tylko parę słów, które nie łączyły się w logiczny ciąg.
— Zakładam, że kłamał.
— Nie wyglądał tak — szepnął, widząc, że jakaś grupka dzieciaków zaczyna podsłuchiwać ich rozmowę. — To chyba był dzieciak Aresa.
Arnar prychnął.
— Co niby mogło chcieć zabić dzieciaka Aresa?
Lucien syknął i pociągnął Arnara za skrawek koszulki. Zainteresowana banda trzynastolatków nie odrywała od nich wzroku.
— Ciszej. — Próbował pokazać, że ktoś ich podsłuchuje, ale najwidoczniej Arnar nie był tym przejęty. Kto w końcu uwierzyłby w tę rozmowę, kiedy gadali o bóstwach z greckiej mitologii? — W każdym razie… sprawdziłbym, czym jest to coś. Może coś rzeczywiście chce nas pozabijać.
Może Arnar się przejął. Może dalej uważał, że to wszystko to mrzonki wyplute przez wkurwiającego dzieciaka Aresa. A może chciał podsłuchać Luciena i chciał sprawdzić, czy ów potwór istnieje.
— Chodź ze mną. Do tego miejsca, gdzie go spotkałem. Może coś tam znajdziemy — mówił tak, jakby wcale nie rozmawiał z Arnarem w momencie, kiedy ten pracował i nie mógł się zwolnić, chyba że wymyśliłby historyjkę o bolącym brzuszku. — Jeśli kłamał, to osobiście go znajdę i zabiję, dobrze? — dodał, chcąc zachęcić Arnara jeszcze bardziej.

mordujemy ludzi :3
──── 
 [1300 słów: Lucien otrzymuje 13 Punktów Doświadczenia]

czwartek, 27 marca 2025

Od Artema CD Edgara — „High to death"

Poprzednie opowiadanie

To nie miało sensu. Nic właściwie nie miało sensu. Odkąd noga Edgara ponownie, po kilku miesiącach swoją drogą, postała na świeżo umytej barowej podłodze, Artem wiedział, że nie spotka go nic dobrego. Nie był osobą skłonną do rozmów. Właściwie, nienawidził dyskusji, nienawidził spokojnych wymian zdań w momencie, kiedy rozum odbierały mu szalejące emocje. Nie patrzył na Edgara w taki sam sposób, co kiedyś. Teraz widział w nim wroga, kogoś, na kogo nie da się patrzeć. I za nic w świecie nie chciał mieć nic wspólnego z całą tą sytuacją, która przydarzyła się niecały tydzień temu.
Nie przyszedł wtedy do pracy. Oddał zmianę, bo nie miał ochoty użerać się z klientami i chciał mieć wieczór dla siebie. Niedługo po tym, jak usiadł na kanapie, by pooglądać głupi serial, zaczęto do niego wydzwaniać. To nie tak, że otrzymał jeden czy dwa telefony. Smartfon wibrował nieustannie, jakby na Nowy Jork miała zaraz spaść bomba.
Może byłoby lepiej, gdyby była to tylko bomba; bo słuchanie o martwym dzieciaku, którego znaleźli w kącie, nie było najprzyjemniejsze. Marszczył się niesamowicie na twarzy, gdy roztrzęsiony współpracownik próbował wytłumaczyć, co się stało i że przez najbliższe dni mogą nie przychodzić do pracy. W tle słyszał krzyk wozów policyjnych, wyjące koguty zagłuszały wystraszonego mężczyznę, który dalej mówił do Artema, bo nie potrafił się uspokoić.
Myślał, że odciął się od tej sprawy, kiedy mógł spokojnie wrócić do pracy; ludzie jednak nie zapominali i często dopytywali barmanów, czy wiedzą coś na temat znalezionego dzieciaka. Kiedy z klientami dało się to obejść, tłumacząc, że sprawą zajmuje się policja, to pozbycie się Edgara należało do rzeczy niemożliwych. Przyszedł tutaj po zamknięciu, celowo, by nie mieć na karku świadków tej wymiany zdań. Celowo, by zdenerwować Artema i celowo, by skorzystać z boskich umiejętności.
Artem mógł tylko przestać się szarpać, bo wyrwanie się z metalowych kajdanek uszkodziłoby mu tylko nadgarstki. Przyspieszony oddech nie chciał długo zwolnić, tak samo, jak szaleńczo tłuczące się serce. Unikał wzroku drugiego, zaciskając zęby do bólu. Obita twarz zaczynała pulsować, z początku nieśmiało, delikatnie, aż w końcu nieprzyjemny ból rozlał się po karku mężczyzny, promieniując również do zmęczonych rąk. Wykrzywił się, przymykając podbite oko i pozwolił Edgarowi zrobić wszystko, na co miał ochotę. Pierwszy raz odpuścił.
Była późna noc, nikt nie przeprowadziłby przesłuchania o prawie czwartej na ranem, więc Artem mógł zobaczyć tymczasowy areszt od środka; czyste podłogi, wygodne krzesło z miękkimi poduszkami oraz łóżko, gdzie zapewne mogli przespać się nietrzeźwi. Każdy element wystroju nie wskazywał na to, że siedzi teraz za metalowymi kratami i poprosić może pilnującego policjanta co najwyżej o kromkę chleba lub szklankę wody.
Nie zmrużył oka nawet na minutę, zbyt podburzony i obolały. Myślał tylko o tym, by jak najszybciej stąd wyjść i by nie patrzeć więcej na Edgara. Kogoś, o kim wydawało mu się, że zapomniał, ale tak naprawdę zajmował zbyt ważne miejsce w pamięci, aby zniknąć. Nawet jeśli minęło pół roku. Cholerne pół roku.
 
— Wyłaź — usłyszał polecenie, kiedy jeden z pilnujących policjantów otworzył drzwi od celi. Metal zaskrzypiał przeraźliwie, jakby nie widział oleju od dobrych kilkunastu lat.
Uniósł niechętnie wzrok i skrzywił się na widok obcego mężczyzny. Policjant patrzył na podejrzanego wyniośle, nie przejmując się widokiem poranionej twarzy i umęczenia, którego ukryć się już nie dało.
— Wstajesz czy mam ci pomóc?
Zanim mężczyzna wszedł do celi, w której siedział Artem, ten powoli, z widocznym trudem, się podniósł. Oparł się o chłodną ścianę i rzucił wrogie spojrzenie policjantowi. Funkcjonariusz kiwnął tylko głową, zachęcając podejrzanego do wyjścia na korytarz. W ręce trzymał już przygotowane kajdanki, w które musiał od razu zakuć Artema. Był przecież potencjalnie niebezpiecznym mordercą, lubującym się w dzieciach. Tak powiedział Edgar, kiedy przyprowadził Rosjanina na komendę.
Kajdanki zagrzechotały, a później nieprzyjemnie strzyknęły, kiedy zacisnęły się ciasno na nadgarstkach Artema. Mężczyzna mógł tylko westchnąć, bo proszenie, aby funkcjonariusz poprawił zacisk, było bezsensowne.
— Do przodu. — Pchnął bruneta i naparł ręką na jego plecy, kiedy nie drgnął. — Ruszaj się, powiedziałem.
Traktował Artema jak psa, co działało mężczyźnie na nerwy. Skuty w kajdanki mógł tylko kląć pod nosem i wykonywać polecenia kogoś, kto kreował się na lepszego od innych.
Popchnął bruneta jeszcze kilka razy, mając radochę z tego, że dostał w końcu człowieka do męczenia. Mógł znęcać się nad podejrzanym, kiedy nikt nie patrzył i kiedy znaleźli się poza zasięgiem kamer. Chociaż sala przesłuchań nie znajdowała się daleko od tymczasowego aresztu, to nieznajomy mężczyzna korzystał z każdej sekundy, w której mógł obrażać Artema i traktować go jak odpad społeczeństwa.
Wprowadził Rosjanina do ciemnego pomieszczenia, gdzie na środku znajdował się tylko jeden stolik oraz dwa krzesła — jedno dla podejrzanego, a drugie dla policjanta, który będzie przeprowadzał przesłuchanie. Ściany obite zostały wygłuszającymi gąbkami.
— Powodzenia. — Przykuł Artema łańcuszkiem do specjalnego uchwytu, zamontowanego w stoliku. Naprzeciwko siedział Edgar, opierając się łokciami o jeden, jedyny mebel i patrząc na bruneta ze spokojem. Okulary zsunęły mu się z nosa, odsłaniając chłodne, niebieskie tęczówki.
Kiedy drzwi się zamknęły, Edgar westchnął i zebrał niechlujnie ułożone dokumenty w jedną kupkę. Postukał plikiem papieru o stolik, unikając męczącego wzroku Artema i zanim cokolwiek powiedział, spojrzał w stronę dużego okna, za którym siedziała grupka osób, nadzorujących tę rozmowę.
— Mam nadzieję, że wiesz, dlaczego tutaj jesteś — zaczął, wertując dokumenty. Nie szukał niczego szczególnego. Dyskomfort sprawiał, że koszula, którą miał na sobie, wydawała się teraz o dwa rozmiary za mała, a kołnierz naciskał niebezpiecznie na gardło, chociaż nigdy nie zapinał ostatniego guzika.
— Bo jesteś chujem?
Edgar mógł się spodziewać takiej odpowiedzi. Zaczął tę rozmowę od strony, od której nie powinien i teraz napawał się zirytowanym wzrokiem Artema. Poprawił się niespokojnie na siedzeniu, ignorując trzeszczenie umęczonego drewna i znów zaczął niepotrzebnie wertować paręnaście kartek. Szelest działał Artemowi na nerwy, coraz bardziej wykrzywiał się w złości i zaciskał dłonie w pięści. Zaczerwienione kłykcie wyglądały teraz na oblane krwistą farbą.
— Czego chcesz? — Przerwał Edgarowi przerzucanie kartek, które nikomu nie były potrzebne. — Chcesz się bawić w kotka i myszkę?
— To się nagrywa.
— Pierdoli mnie to, Edgar — warknął, nachylając się w stronę policjanta. Łańcuch, którym został przykuty, uniemożliwił mu dalsze ruchy. — Zostaw te pierdolone kartki i zacznij gadać.
Odłożyło stos dokumentów na bok i chwyciło szklankę z wodą. Susza, którą czuło teraz w gardle nie chciała zniknąć nawet po wypiciu połowy chłodnej cieczy.
— Chodzi o tego chłopca. — Odnalazł zdjęcie, wykonane przez techników i podsunął fotografię Artemowi pod nos. — Wiesz kto to?
Brunet prychnął śmiechem, nie patrząc dłużej niż parę sekund na nieznajomą twarz nastolatka.
— Nie jesteś głupi, żeby mnie podejrzewać. — Odchylił się na krześle. Głośne skrzypnięcie, idące w parze z chrząknięciem, dały im obydwóm znak, że nie warto bardziej męczyć tych mebli. — Czego chcesz ode mnie?
Edgar zabrał fotografię i schował je do teczki z innymi zdjęciami, które miał zamiar pokazywać Artemowi. Wiedział, że to bezcelowe, mężczyzna od początku nie chciał współpracować, a branie go za podejrzanego nie miało najmniejszego sensu.
— Morderca nie musi znać swojej ofiary — powiedział, idąc dalej w zaparte. Zignorował cichy śmiech i wyłożył na stół następne zdjęcia. Każde z nich ukazywały ofiarę z innej perspektywy. I na każdym wyglądał tak samo strasznie, jakby oprawcą nastolatka nie był człowiek, a coś znacznie gorszego.
— W co ty grasz, Edgar? — zapytał, naciskając szczególnie na imię, które wymówił z charakterystycznym akcentem, kiedy się denerwował. Przeciągnięte r mogło drgać Edgarowi w głowie przez najbliższe tygodnie, gdyby między nimi wciąż było tak samo, jak wcześniej. — Nie mam z tym nic wspólnego.
— Wiesz, że to nie wystarczy? — westchnął, zaciskając palce na teczce, w której trzymał dowody w postaci zdjęć. Pomalowane na czarno paznokcie połyskiwały w świetle białej, rażącej żarówki, samotnie zwisającej z sufitu. — Nie było cię wtedy w pracy i…
— Tak, kurwa, bo miałem wolne. — Pociągnął za łańcuch, który ze szczebiotaniem dał mu znak, że to nie ma sensu, a bolące nadgarstki nie są tego warte. — Myślisz, że mam czas bawić się w mordercę i zabijać jakiegoś gówniarza, którego widziałem pierwszy raz na oczy?
Przez chwilę się do siebie nie odzywali; Edgar ostatni raz szukał czegoś w stosie papieru, a Artem zdrapywał skórki przy paznokciach.
— Chcesz coś jeszcze powiedzieć? — zapytał, poprawiwszy okulary. Obojętność, która malowała się na twarzy Edgara odkąd rozpoczęli przesłuchanie, drażniła Artema do tego stopnia, że marzył, po prostu marzył o tym, by go uderzyć. Chciał zedrzeć z niego to wszystko, co widział i na miejsce tej chorej neutralności wstawić dawnego Edgara. Nienawidził go całym sobą.
— Tak, chciałbym powiedzieć, żebyś się pierdolił. — Uśmiechnął się złośliwie, ignorując ostry ból, który nasilał się z chwilą, kiedy napinał mięśnie twarzy.
Edgar odsunął się i wstał, patrząc z góry na przykutego do stołu Artema. Zza grubych szkieł wyglądał na kogoś obdarzonego wysoką inteligencją, kogoś, kogo Rosjanin mógłby się słuchać, gdyby nie był Edgarem i gdyby nie był skończonym dupkiem.
Artem uchylił usta, by coś powiedzieć, ale w tym samym momencie drzwi do pokoju przesłuchań otworzył ten denerwujący policjant, który go tutaj przyprowadził. Wszedł do środka z szerokim uśmiechem i z radością odpiął podejrzanego od specjalnego łańcucha.
— Wstawiaj. — Pociągnął mężczyznę do góry i pchnął, by wyprowadzić bruneta na zewnątrz. Artem chciał ostatni raz spojrzeć na Edgara, ale kiedy miał taką możliwość, to drugi funkcjonariusz zamknął z trzaskiem drzwi.
— Na co się gapisz? Jeszcze chwilę tu posiedzisz. — Pchnął Artema, zmuszając, by szedł do przodu i tym samym zabraniając odwracania się za siebie. Każdy, zdaniem mężczyzny, nieprzemyślany ruch traktował jak potencjalnie niebezpieczny i popychał bruneta, jakby był tylko szmacianą lalką dla dzieci.
— Odpierdol się. — Wyszarpnął się z uścisku obcego mężczyzny, który, zanim odkuł Artema, chciał jeszcze trochę pobawić się bycie ważnym.
Nie spodziewał się miłej, przepełnionej życzliwością, odpowiedzi. Nie oczekiwał od denerwującego policjanta niczego i też nie zaskoczył się, kiedy w odpowiedzi otrzymał personalnego plaskacza w policzek. Już i tak poobijany nie wiedział, co dokładnie go zabolało, ale nie chcąc nad tym dłużej myśleć, impulsywnie kopnął funkcjonariusza w krocze. Policjant zatoczył się do tyłu, przyciskając ręce do spodni i opadł na kolana, klnąc pod nosem i prawie wycierając twarz o brudną podłogę. Skulony jęczał, a Artem masował obolałe nadgarstki, bo za każdym razem, ten inteligentny stróż prawa, za mocno zaciskał mu kajdanki.
— Ty jebany… kurwa mać — stękał, ukrywając samotną łzę, spływającą z kącika oka. — Sprawię, że zdechniesz.
Artem prychnął i chciał obejść funkcjonariusza, by spokojnie wyjść, ale ktoś zdążył to zauważyć i wepchnął mężczyznę z powrotem do celi. Wystraszony młody policjant zakluczył drzwi, sprawdził kilka razy, czy na pewno są zamknięte i pomógł starszemu koledze, który wciąż nie mógł się podnieść po tym idealnie wymierzonym uderzeniu.
Najwyraźniej przesiedzi tutaj dłużej, niż zakładał.
— Zgłoszę to! — pisnął i pobiegł szukać, kogoś, kogo nazwał „prowadzącym sprawę”.
Drugi, wciąż na kolanach, zgięty w pół, jęczał do siebie przekleństwa i próbował się pozbierać, na co Artem musiał jeszcze chwilę patrzeć, bo musiał płaszczyć się akurat przed celą, w której tymczasowo zamieszkał.

Edgar? 
──── 
 [1752 słowa: Artem otrzymuje 17 Punktów Doświadczenia]

Od Niketasa CD Violet — „Ten Redbull naprawdę dodaje skrzydeł"

Poprzednie opowiadanie

Przechwałki Niketasa na temat jego rzekomych osiągnięć w handlu, biznesie, marketingu i ukrywaniu gęstej sieci półbożego czarnego rynku (którego aktualnie, skromnie powiedziawszy, jest współwłaścicielem, bo na współtwórcę niestety jest za młody; całą organizację i wszystkie brudne pieniądze otrzymał w spadku) nie są w żadnym razie zwykłym przekomarzaniem, pustymi słowami i obietnicami bez pokrycia. Jego młody wiek może być trochę mylący (chociaż, po namyśle, powiedzmy sobie szczerze: trudno jest znaleźć starego herosa), ale posiada już ogrom doświadczenia, a jeszcze więcej umiejętności strategicznego myślenia i knucia dziwnych (często okazujących się również niepotrzebnymi) intryg. Wszystko to, skumulowane w jego niepozornej, nieszczególnie wysokiej postaci, tworzy z niego człowieka na miarę mafiozy, tylko o znacznie mniejszej skali i trochę niższej pozycji społecznej. Oraz niesiejącego tak wielkiego strachu, ani niewymagającego jakiegoś szczególnego respektu względem jego osoby, co na szczęście tylko ułatwia rozmowy i wszelkie kontakty biznesowe.
Przeczesuje włosy palcami (nie dodaje mu to powagi czy dorosłości, ma za to efekt wręcz przeciwny — wygląda jak zniecierpliwiony student, który nie potrafi znaleźć swojej sali wykładowej), głęboko zastanawiając się nad słowami Violet.
— Sprawa z iFajstosami jest trochę inna niż ta z twoimi drinkami — mówi w końcu, powoli wypowiadając słowa (co jest oznaką tego, że właśnie próbuje nie palnąć jakiejś głupoty lub nie rzucić obraźliwym komentarzem). — Nawet jeśli Chejron, brońcie bogowie, dowiedziałby się o całym przedsięwzięciu, to raczej wybrałby mniejsze zło i pozwoliłby nam na dalszy handel, przynajmniej tego bym się po nim spodziewał i w to staram się wierzyć. Poza tym, rozumiesz, nad wyraz ceni sobie kwestie bezpieczeństwa obozowiczów i takie tam, klasyczek.
— Nie do końca rozumiem? — Violet lekko marszczy brwi. Tyle pytań, a tak mało odpowiedzi! Czym tak naprawdę różnią się te dwa tak samo nielegalne przedmioty i dlaczego Chejron miałby nie przejmować się tylko jednym z nich? Rozumowanie chłopca wydawało się niepełne, pomijające niektóre logiczne fakty, które nasuwały się Violet na myśl, a o których przezornie postanawia nie wspomnieć, czekając na bardziej zrozumiałe wyjaśnienia.
— To jest, czego nie rozumiesz? — rzeczowo pyta Niketas, trochę wybity ze swojej pozy dorosłego, który wie, co robi (nie jest to oczywiście stwierdzenie, że on nie wie, co robi, bo on doskonale wszystko wie, po prostu przyzwyczaił się, że mało kto traktuje go poważnie i musi udawać dojrzalszego, żeby ktoś chciał do wysłuchać).
— Tego, czemu iFajstosy są biznesem… “bezpieczniejszym” i “mniej inwazyjnym”, niż nasze eliksiry?
— To proste przecież. — Niketas prawie się oburza i prawie prycha pod nosem, w ostatniej chwili orientując się, że tak nie wypada. — Wszystkie dostępne na rynku zamienniki iFajstosów są bardzo nieprzyjazne półbogom, chociaż “nieprzyjazne” to trochę za mało powiedziane. Pewnie mogą nawet zabić, chociaż co ja tam wiem, nigdy nie próbowałem ich nawet dotykać, bo nie mogę przerzucać się na inny produkt, wychwalając swój pod niebiosa. Znaczy, mogę, ale nie będzie to pasowało do mojego image’u i naruszy większość moich obietnic i zapewnień, poza tym chyba mamy na to jakiś paragraf w umowie. W każdym razie: dla półbogów iFajstosy są po prostu bezpieczniejszym wyjściem i rozwiązaniem problemu i… Właściwie, to czemu ty tego nie wiesz? — urywa w pół słowa, wbija swój wzrok w Violet, jak w osobę, która popełniła jakieś przestępstwo. Albo tak, jakby był przekonany, że wiedza na temat iFajstosów była wiedzą powszechną i każdy się z nią rodził, a on niepotrzebnie strzępi sobie język, próbując to wyjaśnić.
— Bo nigdy w życiu nie widziałam żadnego iFajstosa…? — ryzykuje Violet, z jedynie maleńką obawą, że te słowa mogą zirytować Niketasa.
Ku jej zaskoczeniu (równie małemu), mają one efekt wręcz przeciwny. Chłopiec się rozpromienia, chyba trochę rumieni, i od razu aktywuje się w nim jakiś nowy tryb gaduły, który wpadł w niepowstrzymany słowotok.
— Wow, nie wiedziałem, że są jeszcze środowiska, w których herosi nie wiedzą, co tracą — zaczyna prawie że ze śmiechem. — Ogólnie to, najprościej to wszystko ujmując, iFajstosy to po prostu zamienniki zwykłych, śmiertelniczych telefonów, dzięki którym możemy żyć w dwudziestym pierwszym wieku tak, jak nasi rówieśnicy, w sensie ludzcy rówieśnicy. Bycie tym jednym dzieciakiem w szkole, który nie ma swojego telefonu wdało się we znaki raczej nam wszystkim — to moment, w którym jego ton wypowiedzi i ogólny sposób mówienia zaczyna przypominać te zawsze słyszalne w reklamach w telewizji — więc spółka złożona z przedstawicieli potomków Hermasa oraz Hefajstosa (inaczej: Double H, świetne, co nie?) wyszła z pomysłem, potem prototypem, a w końcu z gotowym produktem, dzięki któremu herosi mogą czuć się prawie tak, jak każdy normalny dzieciak na ulicach Nowego Jorku. Jeszcze nie wymyśliliśmy sposobu, dzięki któremu internet działałby na nich choć trochę szybciej, bo aktualnie maksymalna prędkość wynosi jakieś 64 kB/s…
— Okej, tyle chyba mi wystarczy — przerywa mu Violet, która zaczyna czuć się trochę przytłoczona nadmiarem informacji. — Nie jesteśmy tu po to, żeby…
— A chcesz jeden? — Niketas już klepie się po kieszeniach, jakby w jednej z nich zawsze trzymał zapas podróbek iPhone’ów gotowy do rozdania losowym herosom. — Mogę ci dać zniżkę po znajomości. Wiesz, bo…
— Nie, chyba podziękuję. — Violet uśmiecha się miło, a uśmiech Niketasa wyraźnie się zmniejsza. — Wciąż jeszcze nie omówiliśmy wszystkiego, co mieliśmy omówić, bo nawet jeśli iFajstosów udaje się nie wykryć, to trzeba się jeszcze zastanowić nad tym, jak zorganizować sprzedaż eliksirów…
Niketas wzdycha cierpiętniczo, ponownie przeczesuje włosy palcami.
— Nie no, to jest prostsze, niż ci się może wydawać — tłumaczy. — Po pierwsze, ale też najważniejsze, musisz mi zaufać. — Violet sceptycznie unosi jedną brew. — Serio mówię. Zresztą, to chyba podstawa jakiegokolwiek partnerstwa. Więc, zaufaj mi. Ja to ogarnę. Poza tym, przemyt nie jest wcale taki trudny, gdy ma się zwinne palce i szybkie nogi, to w gruncie rzeczy ratuje mnie od wszelkich wpadek. Dlatego też muszę ufać sobie, co nie? Wyuczonym reakcjom, szybkiemu myśleniu, wyszukiwaniu wyjść z podbramkowych sytuacji… — Wylicza wszystko na palcach, w trochę irytujący sposób przeciągając samogłoski. — W każdym razie, to główna zasada, punkt, wokół którego wszystko będzie się kręciło. To jak z tym będzie? Będziemy sobie ufać? — Z całych sił stara się ignorować wrażenie, że to brzmi niemal jak pytanie, które przedszkolak mógłby zadać swojemu nowo poznanemu koledze na placu zabaw i właśnie ustalają pomiędzy sobą, żeby żaden z nich nie zniszczył drugiemu babek z piasku.
Cóż, Niketas nie ma wyboru: musi założyć, że Violet będzie na nim polegać. Jakkolwiek to nie brzmi.

 Violet? 
──── 
 [1010 słów: Niketas otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia]

Souksakhone i Merideth Davidson umierają

zdjecieSouksakhone Bualoi NamvongON/JEGO — 18 LAT — NAJADA-PÓŁBÓG — LAOTAŃCZYK — 172 PD — 0 PU — 100 PZPostać NPC



zdjecieMerideth DavidsonONA/JEJ — 20 LAT — PÓŁBOGINI — AMERYKANKA — 0 PD — 3 PU — 100 PZPostać NPC



W niewyjaśnionych bliżej okolicznościach w jednym z barów Nowego Jorku ginie osiemnastolatek. Przy śmierci nie było (podobno) żadnych świadków, a podejrzani są pracownicy baru, jednak monitoring przeczy tej hipotezie (tak jak właściwie przeczy każdej innej, bo nie widać na nim... kompletnie niczego). Gdyby tego było mało, zgłasza się zaginięcie kobiety, którego poszlaki wskazują na jej powiązania ze zmarłym oraz wysokie prawdopodobieństwo, iż też jest ofiarą tajemniczego mordercy.

Od Edgara do Artema — ,,High to Death"

JESIEŃ

Budzą mnie nudności i poczucie nienawiści.
Po pozbyciu się niepokojąco wyglądających, żółtych treści żołądkowych z czerwonym akcentem, nudności chwilowo znikają, ale uczucie się nasila, gdy patrzę na swoje odbicie w lustrze. Nie przyglądam się sobie bardzo szczegółowo i od razu myję zęby, choć doskonale wiem, że nie powinienem. Nie pozbawia mnie to cierpkiego posmaku z ust i próbuję go przepić najpierw wodą z cytryną, potem kawą, a na dokończenie kieliszkiem wódki, która leżała na stoliku, ale nawet to nic nie daje.
Omijam stos nieumytych kubków i szklanek, porozrzucane na jednym krześle, niewyprane ubrania, niewyrzucone, stojące przy drzwiach wyjściowych worki śmieci i niepościelone łóżko z niewymienioną od trzech miesięcy pościelą. Biorę telefon z szafki nocnej, odczytuję wiadomości od paru osób — Gerarda, Oriany i dwóch znajomych z pracy — na które nie odpisuję i rzucam z hukiem urządzenie tam, gdzie przedtem leżało, gdy widzę, że mimo podłączenia go do ładowarki na noc pokazuje dwadzieścia procent baterii. Chcę zapalić, więc wychodzę na balkon, ale orientuję się wtedy, że przecież parę dni (albo tygodni?) temu skończyły mi się papierosy, przez co pozostaje mi żywić się równie toksycznym powietrzem mglistego poranka, rozdzieranego przez promienie słońca.
Zaczyna mnie boleć żołądek od pustki i poczucie chęci zwymiotowania powraca ze zdwojoną siłą. Kręci mi się w głowie, a nogi nie chcą utrzymywać ciężaru mojego ciała w pionie dłużej, niż kilka minut, z powodu czego muszę wrócić do środka i usiąść na łóżku, aby się nie obalić. Jednak ta pozycja mi ani trochę nie pomaga, więc kładę się, czego od razu żałuję, bo przed oczami jeszcze mocniej zaczyna wirować mi cały świat.
Nie mam pojęcia, jak wyjdę z domu w takim stanie, a czuję, że jeśli spędzę w kołdrze choćby jeden dzień dłużej, to w nie wsiąknę swoim ciałem, zatapiając w materac wszystkie kończyny i własną duszę, kończąc jako posiniaczony trup, którego odór wyczuje każdy mieszkający w bloku. Nie mam pojęcia też, ile minęło, odkąd ostatni raz wziąłem prysznic, co zdecydowanie wzmogłoby ten smród. Nie mam pojęcia, co ze sobą zrobić, a tym bardziej nie wiem, ile dni minęło, odkąd usłyszałem ludzki głos. 

ZIMA

Śni mi się, że próbuję go zabić.
Patrzę bezczelnie w te ciemne oczy o nieskończonej głębi, równocześnie zaciskając powoli dłonie na jego szyi. Rozkoszuję się widokiem powoli upływającego powietrza z jego ciała i blaknącej twarzy, przy towarzyszących mi spazmach ekscytacji, które przemieszczają się przez elektryczne impulsy po mojej skórze i wywołują gęsią skórkę. Serce wali mi w piersi, aż całe ciało podskakuje w rytm ciężkich uderzeń, oblewając się wilgocią. Moje mięśnie zaciskają się i rozluźniają na zmianę w nieregularnym tempie, a palce gładzą z afektem delikatną, naciągniętą skórę, aż nie zaciskają się do granic ich możliwości. Wtedy krew dopływa do wszystkich zakamarków moich żył, a wargi zaczynają drżeć, wydając z siebie cichy, niezamierzony wydech.
Szczyt otumanienia ogarnia mój umysł. Moje płuca dopasowują się do ruchów jego klatki piersiowej, a gdy ona przestaje działać, przestaję oddychać wraz z nim. Opadam na niego, chłonę jego martwy zapach, wyczuwając woń skóry, w której miękkości się zatapiam. Mam wrażenie, że moja krucha dusza łączy się z jego cielesnym, nieczystym wnętrzem, które mam ochotę zniszczyć, rozszarpać i się nim pożywić, by przestać odczuwać, że jest oddzielną ode mnie, niepasującą, częścią — by stało się ze mną jednością, której nie można wyodrębnić.
Gdy się budzę, upewniam się, czy aby na pewno nie leży przy mnie jego martwe, zwiotczałe ciało.

 

WIOSNA

Po kolejnej kawie zaczynają trząść mi się ręce. Patrzę na swoje niesforne palce z suchymi, popękanymi knykciami i próbuję się na nich skupić, by odzyskać przytomność, ale czuję, że moje powieki wciąż są ociężałe i mrugają ze spowolnieniem. Wstaję z krzesła, rozciągam się i wykonuję parę kroków z dala od biurka, ale jedyne, co mi to przynosi, to krzywy wzrok mojego współpracownika, siedzącego przy stanowisku obok mnie. Nie komentuje tego ani słowem, tak samo jak tego, że idę do ekspresu i mimo kołatań serca znowu wsypuję ziarna kawy do zbiornika w urządzeniu.
— Ed. — Słyszę nagle zza siebie głos następujący po czyimś wejściu do pomieszczenia. — Weźmiesz jedną sprawę? Mam dla ciebie robotę.
Odwracam się i patrzę na niego bez żadnego wyrazu, a ekspres zaczyna wydawać świszczące, głośne dźwięki, zagłuszające wszystkie inne odgłosy.
— Jaką?
— Ten dzieciak, który zmarł tydzień temu — rzuca. — Wygląda na to, że może nie być jedyny i jest to bardziej skomplikowane. Mężczyzna podaje mi akta sprawy. Drapię się w kark przez kłujące mnie w skórę, zbyt odrośnięte włosy, gdy zaczynam czytać opis znalezionych zwłok osiemnastolatka. Już wcześniej słyszałom o nim dużo, ale nie zagłębiałom się w szczegóły. Telewizja w końcu burczała wiadomościami o brutalnie potraktowanym, zabitym w biały dzień chłopaku. Dopiero teraz mogę zobaczyć zdjęcia jego truchła z każdej możliwej perspektywy, okrytego ranami ciętymi i krwią. Co było jeszcze bardziej komplikujące i szokujące, stało się to w tłumie innych ludzi i nikt obecny w momencie jego śmierci nie widział, co się stało.
Gdy przerzucam stronę, widzę imię i nazwisko innej osoby, przy której już nie ma żadnego zdjęcia, ale są za to spisane okoliczności zaginięcia wskazujące na to, że miała ona dużo wspólnych związków z martwym, oraz to, że uznaje się ją także za nieżywą, mimo nieznalezionego jeszcze ciała.
Powracam do poprzedniej strony, przyglądam się jej uważnie i w moment zbiera mi się znowu na wymioty — nie przez dokładną deskrypcję stanu, w jakim znaleziono ciało, a wtedy, gdy widzę adres baru, w którym zamordowano ofiarę. Czuję napływ dużej ilości śliny i gorzki posmak, który podchodzi mi do gardła. W idealną porę przełykam zawartość, która poprzednio była w moim żołądku, orientując się, że od dłuższej chwili wpatruję się bez ruchu w tę parę zapisanych małym drukiem liter.
Cierpkość rozchodzi się po moim podniebieniu i oblewa mnie fala gorącego potu.
Gdy chcę coś powiedzieć, moje podniebienie jest suche i nie wydaje z siebie żadnego dźwięku.
— Aha, właśnie — mówi jeszcze, zanim odchodzi, nie słuchając mojej niemej odmowy. — Miałem przekazać, że masz się wziąć w garść. Musisz się bardziej skupić. 

 ★

Jest koniec tygodnia i prawie trzecia w nocy.
Patrzę ostatni raz na godziny zamknięcia baru, upewniając się, że jest to już pora sprzątania. Waham się po raz kolejny, nim łapię słabym chwytem klamkę i wchodzę bez zaproszenia do środka, a skrzeczące drzwi zamykają się za mną z hukiem, który odbija się echem po całym, pustym już prawie barze, dając mi znak, że nie cofnę już swojej decyzji.
— Jest zamknięte. — Słyszę donośny głos, zanim go widzę.
Chłód pomieszczenia sprawia, że wkładam dłonie do kieszeni płaszcza. Wykonuję parę zataczających się, niepewnych kroków w głąb baru i wychodzę na widok mężczyzny. Nie podnoszę spojrzenia, dopóki nie słyszę dźwięku tłuczonego szkła.
Artem cały drętwieje na mój widok. Odłamki szklanki, która wypadła mu z ręki, poleciały aż pod moje buty. Jego twarz oblewa się bladym wyrazem, jakby uciekło z niej życie. Znane mi, zimne, brązowe oczy patrzą na mnie z obcym wyrazem, jakby przez te sześć miesięcy, podczas których mnie nie widział, kompletnie zapomniał, kim jestem — a raczej, jakby doskonale wiedział, kim jestem, ale uznał mnie za martwego i był przekonany, że widzi mojego ducha.
— Jest zamknięte — powtarza, bardziej szorstko.
Jego niewzruszony ton uderza we mnie jak milion ostrzy, wbijających się głęboko we wszystkie, podatne na bodźce, wrażliwe strefy, których byle lekkie draśnięcie mogłoby już spowodować stan krytyczny. Otwieram usta i od razu je zamykam, mając nadzieję, że tego nie zauważa. Przez jakiś czas próbuję wydobyć z siebie jakiekolwiek słowa, ale nie potrafię skleić moich myśli w całość, gdy go widzę.
— Nie przychodzę, żeby się napić — mówię słabo i przełykam ślinę, chociaż w tej chwili z niewyobrażalną chęcią bym się nie tylko napił, ale i schlał.
— A to nowość.
Szybko do mnie dochodzi, że próba nawiązywania z nim kontaktu poprzez niezobowiązujące rozmówki i droczenie się jest bezsensowna. Muszę w jakiś sposób zachować się profesjonalnie, ignorując jego zaczepki — powinienem przejść do rzeczy, zanim stracę kontrolę i dam się mu otumanić.
— Jesteś podejrzany o morderstwo.
Widać, że jest skonsternowany przez te słowa.
Ale nie mija nawet dużo czasu, a parska śmiechem i na jego twarz wstępuje przenikliwy uśmiech. Jest prawie taki, jakiego go zawsze znałem — cięty, tak cholernie atrakcyjny i olśniewający, przyciągający swoją dominującą aurą wszystkich, którzy tylko na niego spojrzą kątem oka.
Ale jest to tylko chwila, bo bardzo szybko ten obraz zastąpiony zostaje osobą, którą chciałbym kompletnie skreślić ze swojego życia. Pozbyć się wszystkich dowodów na to, że kiedykolwiek istniał. Wyrzucić wszystkie rzeczy, które mi dał. Usunąć jego zdjęcia, numer i nasze wiadomości. Wyciąć wszystkie płaty mojej skóry, których dotykał.
Udawać, że te dwa lata wcale nie przeminęły mi na codziennym rozmyślaniu o cynamonowych tęczówkach i długich rzęsach, których nigdy nie miałem okazji dotknąć.
Zrobiłbym to wszystko, ale i tak nie pozbyłbym się z głowy tonacji rosyjskiego akcentu, a moje ciało nigdy nie zapomniałoby sposobu, w jaki jego miękka skóra ocierała się o moją.
— Czy ty masz mnie za jakiegoś pierdolonego idiotę, Edgar? — Gdy wypowiada (celowo) moje imię, wyraźnie (celowo) się krzywi. — Wiem, i ty także wiesz, że nie potrafisz udawać, że nic się nie stało. I co ty w ogóle tutaj, do kurwy nędzy, robisz? — Podchodzi do mnie. — Zrobiłeś to specjalnie. Doskonale wiem, że chciałeś tutaj przyjść.
Drgają mi mięśnie szczęki. Jest już tak blisko, że mógłbym go uderzyć.
— Uwielbiasz to robić. Zatruwać mi życie swoją obecnością w nadziei, że zwrócę na ciebie uwagę, bo nie potrafisz beze mnie żyć. Obydwoje jesteśmy tego świadomi. I skoro tak bezczelnie mnie obwiniasz o coś, co dobrze wiesz, że nie jest prawdą — pochyla się nade mną — to może porozmawiajmy o tym, czego ty na pewno jesteś winien?
Oddech mężczyzny rozpala moją zmarzniętą szyję.
— Wypierdalaj stąd — syczy zaraz przy moim uchu.
— Nie mogę.
— To wyciągnę cię siłą.
— Jeśli mnie wyrzucisz, to i tak ktoś inny za mnie przyjdzie — mówię spokojnym tonem, próbując ignorować, że mężczyzna specjalnie narusza moją strefę osobistą.
Przeraża mnie, jak dobrze mnie zna.
— Pieprzy mnie to. Nie chcę cię widzieć.
— Mógłbyś ze mną współpracować, bo też nie chcę patrzeć na ciebie dłużej, niż muszę — warczę. — Skończysz z tym pierdoleniem?
— Bo co zrobisz?
Sam nie rozumiem, czemu jestem aż tak uparty i po prostu nie zostawię go w spokoju, skoro im dłużej na niego patrzę, tym bardziej zaczyna się we mnie wrzeć krew. W końcu, czego kompletnie nie planowałem ani się nie spodziewałem, a przecież i tak miałem go przy sobie, jakbym przewidywał przebieg wydarzeń, łapię za pistolet, który mam włożony za pasek spodni. Powoli wyciągam go przed siebie i przykładam końcówkę lufy do jego klatki piersiowej. Naciskam na nią bardziej, a jedyną reakcją mężczyzny jest kolejny szyderczy uśmiech.
— Rany, rany. I co chcesz ze mną zrobić, panie policjancie? — szepcze z kpiną. — Już nauczyłeś się to odbezpieczać?
Od mocnego, kwaśnego zapachu cytryny oraz wody kolońskiej kręci mi się w głowie i robi mi się niedobrze.
Uderzam Artema w twarz z broni, ale mężczyzna (jak mogłem się spodziewać) nawet się nie zatacza. Odskakuje do tyłu ze zdziwienia, ale stoi zupełnie stabilnie, jakbym go tylko uszczypnął. Jego policzek oblewa się czerwienią.
Widzę w nim napływ energii, którą zawsze widziałem jedynie skierowaną na innych, ale nigdy, przenigdy na mnie. Wszystko dzieje się tak szybko, że zapamiętać dokładnie mogę tylko dziki błysk w jego oczach, których brąz napłynął krwistym odcieniem. Nie jestem przez to w stanie się zastanowić nad swoimi dalszymi krokami, bo Artem, w przeciwieństwie do mnie, nie musi myśleć, gdy cokolwiek robi — więc równocześnie nie pozwala mi tego zrobić. Rządzi nam ten sam motyw, ale zupełnie inne popędy. Podczas gdy moje emocjonalne reakcje naznaczam ziarnem racjonalizacji, on — gdy w grę wchodzą uczucia — przechodzi do czystej akcji, od której bije tylko i jedynie mechaniczna, gwałtowna agresja. Dotychczas mi to w jakiś sposób imponowało.
Dotychczas.
Atakuje od razu. Unikam wycelowanego we mnie uderzenia z pięści, cofając się, ale nie ratuje mnie to na długo, a pistolet zostaje wytrącony z mojej dłoni i ląduje w niewiadomym mi miejscu. Artem łapie za kołnierze mojego płaszcza i zaczynamy się szarpać między sobą, walcząc o równowagę, gdy próbuję wyrwać się z uścisku, ściskając jego ramiona z całej siły.
Depcze po moich stopach, zapewne zupełnie nieintencjonalnie. Pcha mnie na ścianę, a jego kolano wbija się w mój brzuch, co normalnie spowodowałoby okropny, przeszywający ból, gdyby nie moje pędzące myśli, skupione w tej chwili na tym, że, o kurwa jasna, on naprawdę chce mi zrobić w tym momencie krzywdę i nie powinnom nawet być zszokowane, skoro to ja zaczęłom. I tak jak moje nocyceptory nie reagują, to reaguje za to coś innego, bo czuję w buzi nutę metalicznej mazi. Jest to posmak na tyle przywracający do zmysłów, że momentalnie, w niespodziewanym tempie prostuję się i odwdzięczam, uderzając go w nos. Z triumfu uśmiecham się, licząc na to, że kolejny uraz mechaniczny na moment go obezwładni.
Ale nie, kurwa, bo to pierdolony Artem.
Rzuca mną na jeden ze stolików. Dosłownie rzuca, jakbym było kawałkiem szmaty. Wydaję z siebie stęknięcie, a moje ciało wygina się w łuk, gdy przechodzi przez nie bolesna ekstaza. Przyciska mnie bardziej do blatu, a jego dłoń owijają się wokół mojej szyi — nie w intencji podduszenia kogoś dla zabawy, a w brutalnej, czystej mierze pozbawienia kogoś tlenu na zawsze. Nic nie robi sobie z moich kopiących go, wierzgających desperacko nóg i wbijających się głęboko w jego nadgarstek paznokci, patrząc mi prosto w oczy przy tym akcie, pławiąc się widokiem mojej uległości, mojego poczucia małości przy nim. Po jakimś czasie czuję, jak kończą mi się zapasy powietrza i nie jestem w stanie zaczerpnąć normalnego, głębokiego tchu.
Tak bardzo chciałem go zabić, a wygląda na to, że zaraz to on zabije mnie.
Poddaję się.
Poddaję się, a Artem chyba to zauważa.
W momencie, gdy już myślę, że dostąpię zaszczytu bycia zabitym z jego rąk, rozluźnia uchwyt. Odruchowo łapię głęboki wdech, aż me płuca oblewa dziwne uczucie świerzbienia. Cała moja szyja pulsuje, próbując na nowo przyzwyczaić się do wolności. Sufit przede mną na zmianę rozmazuje się i odzyskuje ostrość.
Artem jest wciąż pomiędzy moimi udami, pochylony nade mną, opierając się dłonią o stół, zaraz przy mojej głowie.
— Skończyłeś już? — pyta.
Rzucam mu pobłażliwe spojrzenie.
I nie byłobym sobą, gdybym nie wykorzystało tej szansy.
Odbijam się od stołu i pchając go, przewracam nas obydwóch na ziemię. Zaczynam okładać go pięściami po twarzy, oglądając z satysfakcją, jak jego obrzydliwie malinowe usta zostają pokolorowane krwią, a pod jednym z jego okropnych, brązowych oczu tworzy się purpurowy ślad.
Nigdy wcześniej nie pomyślałom o tym, jak wielką przyjemność może mi sprawić pastwienie się nad Artemem.
Łapie moje ramię, zanim uderzam go już któryś, niezliczony raz i przez moją chwilę nieuwagi, tym razem ja kończę z hukiem pod mężczyzną. Ale gdy Artem już ma się odwzajemnić, nagle nieruchomieje. Jego oczy otwierają się szeroko w wyrazie szoku. Patrzy na mnie z góry, zaciskając mocno zęby i jestem pewne, że w tej chwili ma wyjątkową, piekielną ochotę mnie zabić.
Zimny metal krępujący jego nadgarstki najwyraźniej szybko dał mu do zrozumienia, że nie ma sensu, aby dalej walczył.
— Widzisz, jaki z ciebie grzeczny chłopiec?
Uśmiecham się do niego czarująco i wybucham natychmiastowo śmiechem, wyczuwając, jak drży z irytacji.
— Zapominasz czasem, że jesteś tylko człowiekiem. 

  Artem? 
──── 
 [2469 słów: Edgar otrzymuje 24 Punkty Doświadczenia]

Od Edgara CD Artema — „Sober to death”

Poprzednie opowiadanie

LATO

TW: PRÓBA SAMOBÓJCZA

Puste echo jego głosu obijało się o ściany mojej czaszki, jak nieznośna melodia grająca na ciągłym zapętleniu, której z początku nie mogłom się oprzeć, ale z każdą kolejną sekundą zaczynałom pałać do niej odrazą. Próbowałom wyrzucić z głowy ten dźwięk, ale powracał do mnie po niecałej sekundzie, ilekroć odwracałom od niego swoje myśli.
Czułom się, jakbym popadało w coraz głębszą otchłań, i nie mogłom zaprzeć się rękami ani nogami, tylko musiałom pogodzić się z tym, że nie zdołam się z niej wydostać. Każdy oddech ciążył mi na piersi niczym zbędny balast, jakby organizm kazał mi się go w końcu pozbyć.
Ale moim drugim instynktem było wyciągnięcie telefonu z kieszeni. Przez jakiś moment mój umysł opanował spokój, poczucie pewnej rezygnacji, które sprawiło, że otulające mnie z każdej strony cierpienie złagodniało. Było to uczucie ponętne, wprowadzające w złudzenie, dające ten głupi przebłysk nadziei.
Oriana wyszła z mieszkania w domowych, cienkich dresach i koszulce. Minął prawie miesiąc, odkąd ją widziałem na oczy i pierwsze, co zauważyłem, to trochę inny odcień włosów, jakby nałożyła na nie farbę, ale w trakcie trzymania jej na głowie się rozmyśliła i ją zmyła, przez co nie wyszedł fioletowy, a tylko trochę purpurowy ton.
— Co jest? — spytała na powitanie. — Wiesz, która jest godzina?
Z początku uśmiechała się słabo, ze zmęczeniem i zirytowaniem, ale spoważniała, gdy nie uzyskała odpowiedzi. Usiadła na ławce obok mnie, marszcząc brwi na wyraz mojej zmarnowanej twarzy i momentalnie zacząłem żałować, że do niej napisałem. Zacząłem tak bardzo żałować, że poczułem uwłaczający ucisk w piersi, zwiastujący zamiar ucieczki.
— Chyba potrzebowałem towarzystwa.
Wystarczało to, żeby na moment zamilkła, pozwalając mi skonstruować myśli. Zrobiło mi się jeszcze chłodniej przez to, że siedziała tak blisko.
— Pamiętasz, jak mówiłem ci, że poznałem Artema w barze? To nie była do końca prawda.
Słysząc jego imię, zazwyczaj wzdychała bądź przewracała oczami, ale tym razem, przez nagłe wspomnienie o mężczyźnie, tylko rzuciła mi ponaglający wzrok.
— Kłamałeś… w czymś takim?
— Bo zanim go bardziej poznałem, to go śledziłem dłuższy czas — rzuciłom takim tonem, tak formułując to zdanie, jakbym właśnie jej podawało cholerny przepis na babeczki, przez co zdecydowanie nie odebrała tych słów z powagą. — Dziwisz się, że kłamałem?
Ewidentnie nie odebrała ich z powagą.
— Nie wiem, po prostu — wymamrotałom trzęsącym się głosem, nie wiedząc, co ja, do cholery, robię — nie wiem, o czym wtedy myślałem. Wydawał mi się cholernie interesujący, wiesz? Chodził do tej samej biblioteki i niekiedy go widywałem. Potem przestałem go obserwować tylko tam. Zacząłem za nim chodzić.
Czemu moje słowa muszą brzmieć tak niepoważnie, jakbym się z tego śmiał?
— Zorientowałem się szybko, że jest ktoś, kto robi to samo, co ja. Jego była. Też mnie zobaczyła. Umówiliśmy się, że Artem nie dowie się o tym, co robi, jeśli mi pomoże — zaciąłem się, przełykając ślinę — i potem to ona wykorzystała mnie.
Przerwałem, ale nie chcąc wchodzić w szczegóły, o które Oriana z pewnością by zaczęła pytać, znowu mówiłem, co tylko mi przyszło na język.
— Powiedziała mi, gdzie pracuje i jaki ma grafik dnia, więc mogłem go obserwować w każdej wolnej chwili. Mówiła też, co lubi, żebym mógł udawać, że mam z nim jakieś wspólne tematy. Dziwię się, że potem nie robiło mu różnicy, gdy się okazywało, że wcale nie lubię tych samych rzeczy. Wykorzystałem ją w końcu, aby go chamsko pozaczepiała, bym potem pomógł, czym zwróciłem na siebie jego uwagę. I wtedy właśnie z nim skleiłem jakąś normalną rozmowę. — Uśmiechnąłem się słabo. — Najwyraźniej mu o wszystkim powiedziała, bo się dowiedział. Jestem pewien, że widziała nas w barze i jak potem idę z nim do domu.
— To najgorszy żart, jaki wymyśliłeś do tej pory.
Po patrzeniu na mnie dłuższą chwilę zorientowała się, że to, co mówię, nie jest w żadnym stopniu żartem. Skrzywiła się z politowaniem, choć równocześnie nie wyglądała na zdenerwowaną. Bardziej na zawiedzioną.
— Co ja mam ci, kurwa, na to odpowiedzieć? Wiesz, jak to brzmi? Czemu mi o tym mówisz? — wysyczała na jednym wydechu.
Nie odpowiedziałem, bo nie znałem odpowiedzi na żadne z tych pytań. Te słowa były jak ostateczny cios w serce, dający mi do zrozumienia, że nie ma już odwrotu, że nie będzie żadnego sensu w niczym, co zrobię, że zapewne szukałem poklepania po głowie z jej strony, bo jej ufałem, a w zamian otrzymałem uderzenie ze strony rzeczywistości.
I nie tylko, bo niespodziewanie kobieta uderzyła mnie w twarz z otwartej dłoni, sprawiając, że mój słaby uśmiech zniknął na dobre.
— Jesteś żałosny.
Serce zabiło mi mocniej na te dwa słowa. Zeszła z ławki, a ja wstałem za nią dopiero gdy otrząsnąłem się z ataku. Szybkim krokiem do niej podszedłem i złapałem za ramię, ale otrzymałem w odpowiedzi szorstkie odtrącenie.
— Przestań wplątywać w swoje chujowe życie inne osoby — warknęła. — Samo istnienie przy tobie jest uciążliwe. 

 
Nie zapaliłom żadnego światła, gdy wróciłom do mieszkania. Zrzuciłom z siebie tylko buty, nie roznegliżując się z reszty ubrań.
W lodówce była jeszcze cała zawartość wódki, choć nie pamiętałom dokładnie, skąd ją miałom i jakim cudem pozostała nieruszona. Wyjęłom butelkę, ruszyłom do salonu i otworzyłom szufladę w komodzie. Przez krótki moment wpatrywałom się opakowania z różnymi nazwami, aż nie wzięłom ostatnich pudełek alprazolamu, jakie mi zostały po ostatnim czasie. Usiadłom na kanapie, wsłuchując się w głuchą ciszę pustej, małej kawalerki i wpatrując w swoje przyciemnione odbicie w wyłączonym ekranie telewizora. Nie mogąc znieść swojego widoku, odchyliłom głowę do tyłu, lecz podziwianie sufitu wydawało się równie dobijające przez pękającą gdzieniegdzie, białą farbę.
Pieprzona Oriana.
Powinnom włączyć jakąś muzykę, uczynić tę chwilę romantyczną, ale w środku wiedziałom, że życie w ciągłej fantazji, nawet podczas śmierci, musi dobiec końca. Ciągła symulacja, którą tworzyłem w swojej głowie, teatr, w którym tak szalenie grałem, nie były nic innym jak próbą tłumienia rzeczywistości, w jakiej żyłem i która, tak czy inaczej, co jakiś czas do mnie docierała.
To wszystko jej wina.
Wsłuchiwałom się w tę brutalną, nieskłamaną niczym ciszę tak długo, aż do moich oczu zaczęły napływać łzy. Było to na tyle niespodziewane, że zaczął wydawać się ze mnie dźwięk przypominający wpół płacz i wpół histeryczny śmiech.
Idiota. Kretyn.
Wstałom, podniosłom telefon ze stołu, podłączyłom go do głośników i puściłom rockową muzykę tak głośno, by mogła zagłuszyć moje ewentualne myśli czy krzyki, gdybym się rozmyślił. Pozostało mi mieć nadzieję, że sąsiedzi to zniosą i nie zaczną dobijać mi się do drzwi. Nie sądziłom nigdy, że umrę przy Deftones, co mnie rozśmieszyło (i dobiło) jeszcze bardziej.
Połknąłem tabletki. Najpierw kładąc na język jedną, potem drugą i trzecią, dopiero później siląc się na zażycie pozostałych. Z trudem popiłem pozostałą porcję leków alkoholem, omal się nie krztusząc przez twarde brzegi pigułek. Obrzydliwy smak zbyt dużej ilości alkoholu i gorzkość pastylek wstrząsnęły mną, ale mimo tego, piłem dalej, z chwilowymi przerwami, aż mój przełyk odmówił współpracy, blokując dalszy dostęp do żołądka.
I czekałem.
Po prostu czekałem. Były to najgorsze, jakich kiedykolwiek doświadczyłem, minuty oczekiwania na to, co doskonale zdawałem sobie sprawę, że miało nadejść — dłużące się w nieskończoność, jakby tak naprawdę było to paręnaście godzin. I ta świadomość była w tym wszystkim najbardziej uwłaczająca, ale nie czułem się zaniepokojony. Wręcz przeciwnie. Nie było we mnie naturalnego, zwierzęcego instynktu, który nagle by się obudził i walczył o przetrwanie.
Pieprzony Artem.
Zaczęło mi być zimno.
Nie, nie jestem tchórzem.
Moje ramiona okryły się potem i dreszczem. Choć muzyka wciąż grała, miałem wrażenie, że słyszę przepływ krwi we własnych żyłach.
Nie jestem obrzydliwym kłamcą i manipulatorem.
Wszystkie moje palce zdrętwiały.
Powinnom zrobić to na jego oczach.
Zacząłem powątpiewać w moją zdolność do pojmowania upływu czasu w tym usypiającym stanie, bo przymknąłem oczy i szeroko je otworzyłem dopiero wtedy, gdy dziwny impuls obudził się w moim ciele, gdzieś bardzo, bardzo głęboko. Nie był to do końca ból i nawet nie budził on uczucia dyskomfortu, a bardziej jego wystąpienie jakby chciało mi jedynie coś wskazać, jednak nie potrafiłem zlokalizować jego źródła.
Przyłożyłom dwa złączone palce w miejscu pod szczęką i sprawdziłom swój puls.
Raz. Dwa. Trzy. Cztery. Pięć…
Norma. Rozpocząłem obliczenia od nowa, czując intensywny, podskakujący bodziec pod opuszkami palców.
Raz. Dwa. Trzy. Czte… Nie, jednak zbyt wysokie.
Zaczęło się. A ja już wiedziałem, co przypomina to dziwne uczucie i gdzie się znajduje. To tak, jakby wszystkie moje narządy zaczęły się kurczyć. Skupiłom się na tym rozsadzającym, obejmującym całą powierzchnię skóry, mięśni i kości bodźcu, przemieszczającym się w tę i we wtę, pulsującym na coraz większą odległość.
Nietrzeźwość mieszała się we mnie z działaniem psychotropów. Rzeczywiście, czułem się prawie jak pijany, tylko po prostu ze stokrotną intensywnością, bijącym nierównomiernie sercem, obrazem nie tylko rozmazującym, ale i dwojącym się w oczach, z poczuciem bezwładu w ciele i z palącym, rozgorączkowanym czołem i polikami. Kilka minut trwałem w tym rozkosznie porażającym epizodzie, aż nie zaczęło mi się źle oddychać. Zaczęło dzwonić mi w uszach. Nie słyszałem już muzyki.
I wtedy to wewnętrzne uczucie rozlało się, obdarzając mnie ogromnym bólem.
Wstałem nagle z kanapy. Zbyt nagle. Cały świat zawirował przed moimi oczami i obaliłem się, uderzając łokciami i kolanami o ziemię. Najpierw zaczęły mrowić mi stopy, a po chwili całe nogi. Zacisnąłem zęby, oddychając głęboko, niespokojnie i nierównomiernie. Nie wiem, jak długo tak leżałem i próbowałem się podnieść, gdyż organizm nie chciał mnie słuchać, nagminnie przyciągając mnie do podłogi za każdym razem, gdy udawało mi się podnieść głowę nad poziom stojącego obok stołu, a czołganie się uczyniłoby mnie istotą jeszcze żałośniejszą, niż zawsze byłem. A fakt, że się tym przejmowałem, że w ogóle mi to wpadło do głowy — to dopiero było wyjątkowo żałosne.
Jestem tchórzem.
Wyrwałom telefon z kabla podłączonego do głośników.
Jeśli ode mnie nie odbierze, będę martwy.
Mogłobym zadzwonić do każdego, nawet na ten cholerny ambulans, ale nie, trybiki w mojej głowie najwyraźniej stały już nie przy swoich miejscach, tworząc swoimi poprzestawianymi narożnikami i krawędziami niepasującą do siebie układankę i nie mogły uruchomić mechanizmu, który nazywa się myśleniem. Zaczęłom siarczyście przeklinać same siebie w głowie, jak i na głos, że zachciałom dzwonić akurat do niego. Z trudem odblokowałom telefon, odszukując numer, zakopany pod milionem innych. Głębokie wdechy przynosiły krótką ulgę, jednocześnie wywołując szmer w moich płucach. Gdy usłyszałom nawiązany sygnał i coś powiedziałom, mój głos wydawał mi się zniekształcony, jakby należał do zupełnie innej osoby.
— Halo? — Odezwał się po drugiej stronie. Mogłem aż usłyszeć w jego tonie, jak marszczy z zastanowienia czoło. — Jesteś pijany?
Zaśmiałbym się z powodu bardzo ironicznych okoliczności, gdyby nie to, że właśnie umierałem. Wargi mi drżały, utrudniając zrozumiałe zaartykułowanie głosek. Z każdą sekundą moje ciało coraz bardziej odmawiało funkcjonowania, dając sygnały, że jeśli zaraz czegoś nie zrobię, to się wyłączy na zawsze.
— Możesz… do mnie przyjść? — jęknąłem do słuchawki. Kręciło mi się w głowie. — Chyba… potrzebuję pomocy.
Długa cisza. Tylko tyle. I tylko tyle najwyraźniej wystarczało.
— Będę niedługo.
Nie zwróciłem uwagi na to, czy się rozłączył czy nie, bo telefon sam wypadł mi z ręki.
Bolało.
Bolało.
Bolało.
Bolało.
Bolało.
Bolało.
Bolało.
Bolało.
Tak cholernie bolało.
Moje serce spowolniło swoją akcję, aż w końcu zatrzymało się na trwający wieczność moment, co napełniło mnie paniką, którą nie sądziłem, że jest zdolny odczuwać człowiek.

 
Bijące w oczy, wywołujące tępy ucisk w głowie, białe światło rzuciło mi się w oczy, co nastąpiło zaraz po usłyszeniu pikających odgłosów i wyczuciu charakterystycznego zapachu środków czyszczących oraz dezynfekujących. Ilość bodźców napływająca do mojego organizmu równocześnie, po długim czasie odłączenia od realności, wywołała pewien rodzaj szoku, przez który z opóźnieniem doszło do mnie, gdzie się znajduję i że przy moim łóżku siedzi Gerard.
Jego jasne włosy opadały mu na czoło, gdy pochylał się nad książką. Odłożył ją na stolik, zauważając po chwili, że otworzyłem oczy i się w niego wpatruję.
— Brawo, powróciłeś do świata żywych — powiedział jako pierwsze, a na drugie dodał: — Jesteś idiotą.
Głęboki głos mężczyzny zadudnił mi w głowie. Poruszyłem palcem u ręki, a potem całą dłonią. Podniosłem całe ramię, mając wrażenie, że jestem sparaliżowany, gdyż nie czułem, żebym w ogóle wykonywał ten ruch. Dopadło mnie ukłucie lęku na irracjonalną myśl, że to ciało nie należy do mnie, że może moja dusza odrodziła się i przeniosła na inną osobę, do której musiałem się na nowo przyzwyczaić.
— To dla mnie niesamowite, jak bardzo nie potrafisz się zabić, nieważne jak bardzo przy skraju życia i śmierci jesteś. — Pokręcił głową, a te słowa uzmysłowiły mi, że jestem w swojej własnej skórze. — Hej, następnym razem do mnie nie dzwoń. Co ja jestem, twój numer alarmowy?
Przez moje ciało przelała się następna fala bólu.
Nie wiedziałem wtedy, że będzie boleć do końca życia.

 
Koniec wątku Edgara i Artema. 
──── 
 [2036 słów: Edgar otrzymuje 20 Punktów Doświadczenia]