Powolnie płynące białe obłoki, rozlane po całym niebie, melodyjnie taktujące ptaki, które przemierzały niezmierzone kilometry ponad tętniącą życiem metropolią, chowające się za ściany budynków promienie słońca, których ciepło tak bardzo pragnąłem poczuć na skórze — to właśnie widziałem każdego poranka, tuż po przebudzeniu. Wokół mnie nigdy nie było za wiele, jedynie pusta przestrzeń zanieczyszczona czarnymi plamami. Właśnie, plamami, bo wzrok z czasem zaczął odmawiać posłuszeństwa, zupełnie jakby oczy błagały mnie o wizytę lekarską, a jednocześnie chciały, żebym skończył w jakimś rowie przez nieuwagę. Dodatkowo mój nos stał się już nieczuły na wszelkie zapachy, ponieważ docierały do niego z tak wielką intensywnością, wciąż te same, bo niechętnie zmieniałem „miejsce zamieszkania”. Ten fakt stał się akurat atutem, aniżeli przeszkodą, bowiem moje łóżko z kartonu mieściło się tuż przy śmietniku należącym do pewnej azjatyckiej restauracji, gdzie nie skąpili z marnotrawstwem żywności.
W tamtej chwili moje ślepia krążyły po otoczeniu, próbując znaleźć jakiś punkt zaczepienia, żeby tylko zabić rosnącą dookoła mnie nudę. Leżałem wtedy na plecach, podpierając głowę zdrętwiałymi dłońmi. Jedną z nich wyjąłem spod ciężaru, żeby przyjrzeć się jej z bliska. Na każdym z palców widniały zatarcia i skaleczenia, gojące się z niezwykłą powolnością, a ona sama drżała, chociaż nie z zimna. Z czasem straciłem panowanie nad pojawianiem się ran i siniaków, bowiem śpiąc każdej nocy na zimnym betonie, nie jestem w stanie ich uniknąć. Pamiętam też, że czułem wtedy, jak pośpiesznie skakało mi w piersi serce. Zastanawiałem się, czy będę w stanie podnieść się z ziemi, ponieważ psychika nie pozwalała mi po prostu przeleżeć kolejnego dnia z rzędu. Musiałem też w końcu znaleźć jakiś kawałek chleba albo przynajmniej coś jadalnego, co nie składało się z trzydniowego, zleżałego kurczaka i sosu sojowego.
W takich momentach zwykle niezawodną metodą było podnoszenie się po odliczeniu do trzech. Był to nie tylko dobry sposób na zmuszenie się do rzeczy, których nie chciałem robić, lecz także dawało mi to poczucie pewnego osiągnięcia. W te gorsze dni była to jedyna rzecz, która mi pozostawała; nawet jeśli sam siebie utrzymywałem przy życiu, to wciąż nie miałem miejsca, do którego mógłbym dojść, ani rzeczy, dla której faktycznie warto by było dalej otwierać oczy. Dlatego tak małe fragmenty dnia sprawiały mi najwięcej radości.
Nie zdążyłem się w pełni przeciągnąć, gdy pomiędzy dźwiękiem mojego ziewnięcia i cichego jęku, dotarł do mnie także pewien cichy szmer. Momentalnie obróciłem głowę w prawo, by spróbować ujrzeć, co było jego przyczyną. I wtedy, choć niewyraźnie, to zobaczyłem scenę, jakby wyrwaną z filmu Kac Vegas; tuż obok mnie, spod leżącego pod oknem worka na śmieci, wyczołgała się niewielka kulka czarnego futra, która pociągała za sobą długi, kremowy ogon. Rozdziawiłem usta, przyglądając się niespodziewanemu gościowi. Dość szybko okazało się, że nie był tu jedynie przelotnie, lecz planował zostać na śniadanie, ponieważ po chwili zaczął dobierać się do wypadających z worka resztek. Widok przebierającego w odpadach szczura, który zaciekle poszukiwał czegoś, co nie było zużytą chusteczką, czy prezerwatywą, wystarczająco zmotywował mnie do zebrania się z chodnika, toteż podpierając się o ścianę, powoli stanąłem na równe nogi. Pomyślałem sobie wtedy, że zazdroszczę mu tak silnych jelit, które są w stanie faktycznie wycisnąć jakieś wartości odżywcze z tego, co tam wygrzebywał. Zastanawiałem się też, jakim cudem mogłem się w niego tak wpatrywać, bo czułem się, jakbym tym sposobem naruszał jego prywatność. W tej też sekundzie, jakby dobrze wiedział, co siedzi mi w głowie, szczur odwrócił się w moją stronę i wpatrywał się we mnie przez chwilę, trzymając w krótkich łapkach kawałek spleśniałego sera.
— O co ci chodzi? Ty też przecież śmierdzisz — spytałem, będąc nieco urażony zachowaniem nowego kolegi. Ten jednak, zamiast odpowiedzieć mi w prosty sposób, na przykład jakimś skinieniem, bądź też cichym sykiem, podbiegł tuż pod moje przetarte buty i ponownie podniósł na mnie wzrok. Nie byłem już wtedy aż tak zniesmaczony, jak po prostu zdziwiony jego zachowaniem, bowiem dawno nie miałem żadnej interakcji z kimś, kto faktycznie jeszcze oddychał. Nigdy cię nie zapomnę, gruchaczu z parku Golden Gate. I kiedy miałem ponownie otwierać usta, by odezwać się do tajemniczego przybysza, ten mnie uprzedził, rozszerzając pyszczek, jak tylko mógł i następnie zarzygał mi ledwo już trzymające się przy życiu obuwie. Całe zajście trwało dokładnie trzy sekundy, a dochodzący do siebie po tym szczur zdążył jeszcze polizać na wpół strawione przez niego resztki, teraz znajdujące się na zabłoconych Conversach. Na dobitkę nie raczył chociażby przeprosić, czy też mnie pogryźć w ramach zawiadomienia o rozpoczęciu walki o terytorium, lecz ponownie spojrzał się w moją skamieniałą twarz, po czym uciekł w najciemniejszy zakamarek ślepej uliczki, w której się znajdowaliśmy. W jakim byłem szoku, nie da się tego w istocie opisać, jednakże jedno było pewne — czułem się wtedy przez niego bardzo wykorzystany.
Krążyłem i krążyłem, wciąż wpatrując się to w chodnik, po którym kroczyłem, to w twarze ludzi, których widok zacierał się przed moimi oczami. Z czasem każda mijana osoba zdawała się wyglądać tak samo, jak poprzednia, przez co nie mogłem stwierdzić, czy jestem na jawie, czy też wszystko to, co do mnie dociera, naprawdę jest prawdziwe. Z tych pięknych, bielutkich chmur, które cieszyły mnie jeszcze kilka godzin temu, wyrosły ciemne, burzowe, grożące nagłą ulewą, która w tamtej chwili była mi bardzo nie na rękę. Nie tylko ze względu na brak schronienia, lecz także przez skrajne wyczerpanie, ciągnące za sobą czyhającą o pół kroku ode mnie wizytę w szpitalu, z której w życiu bym się nie wypłacił. W związku z tym najwięcej energii pokładałem w poszukiwaniu sklepu tak skrytego i przytulnego, że będę się czuć w nim swobodnie, to znaczy, żebym mógł nie martwić się o przyglądające mi się kamery. Uciekając wtedy z domu, nie myślałem wcale o tym, co zrobię ze sobą, gdy trafię do miasta. Przez pewien czas żyłem w stanie uśpienia, myśląc, że jakiś przechodzień zainteresuje się brudnym nastolatkiem, siedzącym ciągle pod tym samym szyldem butiku z odzieżą używaną, jednak nic podobnego się nigdy nie wydarzyło. Wtedy też zrozumiałem, że muszę przestać być skazany na łaskę ludzi, których nawet nie znam. I właśnie z tym wiązało się przetrwanie za wszelką cenę, nawet jeśli działałem wbrew sobie, ponieważ każda kradzież, nawet ta najdrobniejsza, najskromniejsza, zawsze przysparzała mi wyrzutów sumienia i sprawiała, że czułem się, jakbym na nic więcej nie zasługiwał, ani na jedną bułkę, ani też na opakowanie chusteczek. Byłem jak wesz, która gnieździła się zawsze tam, gdzie nikt jej nie chciał.
Gdy zacząłem dochodzić do nieznanych mi ulic, poczułem serię ostrych ciosów od własnego żołądka, który zdawał się przechodzić na swego rodzaju strajk. Miałem wrażenie, że już dostatecznie poskręcane kiszki zaczynały zakręcać się w drugą stronę, powodując jeszcze większą falę boleści. Wtedy wiedziałem, że jeśli za chwilę nie wejdę do któregoś ze spożywczaków, mogę zostać pierwszą osobą na świecie, której własne organy wymaszerują z ciała, w poszukiwaniu lepszego miejsca do życia. Uznałem, że każdy możliwy plan na znalezienie idealnego sklepu, w którym nie spotka mnie żadna nieprzyjemność z panem sprzedawcą oraz wizytą niebieskich, został z automatu unieważniony, toteż niewiele więcej się nad tym zastanawiając, pociągnąłem za jedne z oblepionych zdjęciami warzyw drzwi. I wtedy się okazało, że robię z siebie idiotę, bo należało je popchnąć.
Wchodząc do środka, uprzejmie przywitałem się z siedzącym za kasą panem wąsaczem, jednak ten nie poświęcił mi za wiele uwagi, ponieważ przykuty był do jakże wciągającej różowej krzyżówki, która na okładce zapewne posiadała uśmiechniętą kobietę. Skierowałem się w stronę którejś z alejek, rozglądając się wokół, by sprawdzić, która z nich jest najbezpieczniejsza. Przeszedłem obok kilku regałów z rozłożonymi luzem gąbkami do mycia naczyń oraz bawełnianymi ścierkami, jednak dostałem prawdziwego kopniaka w tyłek, gdy dotarł do mnie wyśmienity zapach świeżego pieczywa. Momentalnie przeniosłem się w głąb sklepu, zmierzając w miejsce, przeze mnie określone jako swego rodzaju raj na ziemi. Ciemne i jasne chleby, bułki, roladki, może i nawet bagietki, których chrupiąca skórka aż sama prosiła się o wbicie w nich zębów. Na samą myśl o wyżerce zbierała mi się w ustach gęsta ślina, którą z trudem udawało mi się przełknąć. Powstrzymałem się jednak przed rzuceniem się na wyłożone w koszyczku rogale i pochyliłem się nad szerokim wyborem wypieków. Skłoniłem się do pewnego chwycenia jednej z uśmiechających się do mnie bułek, a gdy tylko ją dotknąłem i poczułem, jak chrupka jest jej skórka, usłyszałem w głowie jakby jej cichy głos, proszący mnie o wzięcie jej do ust. Musiała ona jednak zaczekać, ponieważ na tym nie kończyły się moje „zakupy”. Udało mi się uchronić ją przed zewnętrznym światem, wkładając ją do środka kurtki, ówcześnie odrywając niewielki kawałek, by móc spróbować jej wyśmienitości. Wtem nieopodal mnie, na drugim końcu alejki pojawił się ktoś jeszcze, ktoś, na którego nie raczyłem spojrzeć, a nawet byłem nieco zły, ponieważ przeszkodził mi w zachwycaniu się przepysznym kawałkiem pieczywa. Jednak najbardziej bałem się, że ten za chwilę oskarżyłby mnie o to, że wcale nie wpatruję się w wystawę chleba, bo jest taka piękna, tylko dlatego, że próbuję z niej coś jeszcze zwinąć. Mimo to postanowiłem zaryzykować, ponieważ chłopak zdawał się zajmować przeglądaniem gazetek o sportowcach. Chwila jego nieuwagi wystarczyła, żebym ponownie sięgnął dłonią do koszyka.
— Kurwa, co tu tak jebie? — zapytał sam siebie, rozglądając się nieco po otoczeniu. Widziałem go wtedy ukradkiem, ponieważ okruszki mojej atencji były skupione na dyskretnym chowaniu kolejnej, jeszcze ciepłej kajzerki do tylnej kieszeni spodni. Wzdrygnąłem się mimowolnie, zastanawiając się nad tym, czy mam odpowiedzieć na jego pytanie. Bardzo nie chciałem się do niego odwracać, bo wolałem udawać, że wcale go nie słyszałem, jednak przez to, że czułem na sobie jego wzrok, nieuniknione było moje spojrzenie się na twarz chłopaka. Pierwszym, co rzuciło mi się w oczy, były właśnie te, należące do niego. Niespotykane dla mnie, barwą nieporównywalne do niczego, bo tak niezwykłego błękitu jeszcze nigdy nie widziałem. Mimo że nie stał on blisko mnie, wtedy widziałem go doskonale.
— Umyłbyś się, gościu — prychnął, opuszczając ręce. Na jego twarzy malował się zniesmaczony całym zajściem grymas, chociaż to mi wtedy powinno być przykro, a oto stałem naprzeciw niego i czułem jedynie bicie swojego serca, aniżeli wstyd, czy poniżenie.
Moje wpatrywanie się w młodego chłopaka nie trwało długo, bowiem z alejki obok doszedł do nas huk spadających na ziemię metalowych puszek. Wtedy też podszedłem do krańca półek, by z ukrycia przyjrzeć się temu, co tam się działo. Ku mojemu niewielkiemu przerażeniu, a zarazem niemałemu zdziwieniu, dostrzegłem dziwnie cienki, długi sznur, którym ktoś wymachiwał w taki sposób, że przypominało to jaszczurczy ogon. W tamtym momencie byłem przekonany, że pan wąsacz zza lady po prostu testuje szlaufy, które tego dnia przyjechały do sklepu. Pomyślałem sobie, że może to i lepiej, że ma tak dobry humor, ponieważ gdy jego szef dowie się o zaginionych bułkach, pewnie dostanie niezłą naganę. Po kilku sekundach wpatrywania się, nieopodal mnie usłyszałem cichy szmer, po czym szybko zorientowałem się, że pan dziwne oczy także pragnął ujrzeć, rozgrywającą się akcję, jednak szybka zmiana miny na jego twarzy, po tym, jak wychylił się bardziej, niż ja, nie zwiastowała niczego dobrego. W zasadzie nie wiedziałem, o co mu chodzi, zastanawiałem się, czy może jest on tak przestraszony, ponieważ sprzedawca zrobił tak wielki bałagan, bo kto wie, może chłopak jest skrytym pedantem? W każdym razie wolałem nie stać bezczynnie w miejscu, tylko wykorzystać sytuację, wychodząc stamtąd jak najszybciej.
W chwili, w której zacząłem szybkim krokiem opuszczać alejkę, poczułem ostre szarpnięcie za bark, przez co dość głośno syknąłem. Popatrzyłem się na twarz sprawcy, który wcale nie wyglądał na wielce zadowolonego; pokazał mi jedynie, żebym się puknął w głowę, a następnie kazał siedzieć cicho. Jego starania poskutkowały nie tylko moim milczeniem, lecz także wypadnięciem bułki z obydwu moich kieszeni, jednak co było w tym najdziwniejsze, to nie było wtedy moim największym zmartwieniem. W ułamku sekundy tuż przed rudowłosym kolegą, który własnym ramieniem mnie zasłaniał, stanęła postać, której nie widziałem ani w żadnej z bajek oglądanych za dzieciaka, ani też w najgorszych snach. Bestia o ciemnych, szklanych oczach, z której płynęła czysta chęć zabijania, cieknąca z pyska przezroczysta ślina, której nie było końca. Jej ciało składało się jakby z pięciu różnych zwierząt na raz, co dla mojego mózgu nie sprawiało najmniejszego sensu. Wtedy dopiero byłem prawdziwie przerażony; nigdy bym nie pomyślał, że zobaczę coś takiego, patrząc przez oczy, które dostałem od rodzicielki i stojąc na moich własnych dwóch nogach. Nigdy bym nie pomyślał, że potwory straszniejsze od ludzi mogą na tym świecie naprawdę istnieć.
────
[2014 słów: Claude otrzymuje 20 Punktów Doświadczenia i oficjalnie zostaje gejem]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz