sobota, 30 marca 2024

Od Ezry – ,,Słony karmel”

NOWY JORK, ROK TEMU

Starbucks, w którym dorabiał Ezra, znajdował się na parterze centrum handlowego. Wielkie, czyste okna pokrywały plakaty z najnowszymi napojami i drogimi przekąskami. Przed nimi w weekendy ustawiały się rzędy klientów, niecierpliwie zerkających na ekrany telefonów.

Tego popołudnia nie było żadnej kolejki.
Ba, wnętrze kawiarni było tak puste, że Ezra zdążyło wyjść zza barku, zetrzeć blat każdego ze stolików i wrócić przed ekspres, którego zewnętrzną obudowę wypolerowało flanelową szmatką.

Dopiero wtedy ciężkie, zielone drzwi zatrzasnęły się za następnym klientem. Jego twarz wydawała się znajoma, lecz żadne z imion, wirujących w głowie herosa nie pasowało do niej.
— Dzień dobry. — Ezra odwiesił szmatkę na jej właściwe miejsce. — Co mogę podać?

Odsiadując godziny zmiany, Ezra lubił zgadywać zamówienia klientów, zanim nawet zdążyli otworzyć usta. Poważny biznesmen w garniturze otrzymywał Americano, grupa wysokich dziewczyn z warkoczami różne smaki Frappuccino, każde z podwójnym sosem. Matka z dzieckiem zamawiała latte i gorącą czekoladę ze śmietanką, a blondyn… Ezra wahało się między lemoniadą a espresso.
— Cappuccino, poproszę.
— Czy mogę zaproponować naszą specjalną ofertę, latte ze słonym karmelem i–
— Cappuccino wystarczy, naprawdę. Z cukrem.
Ezra przełknął ślinę. Wyuczona formułka i tak ledwo co przechodziła im przez gardło, a piorunujące spojrzenia niektórych z ludzi (których wybitna większość była kobietami w średnim wieku z farbowanymi, krótkimi włosami zaczesanymi na bok i imieniem, zaczynającym się na “K”, a kończącym się na “aren”) wcale nie umacniały ich w przekonaniu, że nowa strategia marketingowa, polegająca na wciskaniu ludziom karmelu była opłacalna. Na szczęście, chłopak, stojący przy kasie wydawał się wyrozumiały. A przynajmniej jeśli miał jakiekolwiek uprzedzenia do karmelowego latte, trzymał je za zębami.
— Oczywiście.
— W jakim rozmiarze? — Ezra wskazało na szereg papierowych kubków, podpisanych równie wymyślnymi, co bezsensownymi nazwami.
— Ee… — Chłopak zająknął się po raz pierwszy od przekroczenia progu Starbucksa. — Grande?
— Imię? — Brew blondyna uniosła się w górę. — Twoje. Do zamówienia — wytłumaczył Ezra. — Wybacz, to polityka firmy. Wielka zielona syrena w niebie tworzy zasady.
— Emiliano.
— Jasne — wymamrotał Ezra, zdejmując skuwkę markera. — Przepraszam, ten komputer nie działa od rana. — Posłał niezręczny uśmiech znad kawałka białego papieru, na którym zazwyczaj drukowane były naklejki. Wolną ręką równie niezręcznie poklepał bok ekranu, na którym pracownicy wystukiwali zamówienia.
Szatyn zaczął sprawnie skrobać litery. Wpierw “Cappuccino”, potem “Gr”, potem, drukowanymi literami, “Emiliano”. Nie zauważyło nawet kiedy zagryzło czubek języka w skupieniu.
Czy chciało znaleźć sposób, aby wynaleźć całkowicie nową pisownię imienia?
Oczywiście. Każdy pracujący w Starbucksie marzył o tym, aby zrobić “McKheileigh” z Mackenzie lub “Rubbacę” z Rebekki. Problem w tym, że w imieniu chłopaka nie było nic, co można byłoby przekręcić.

Nakleiwszy papier na kubek, Ezra zmielił kawę prosto do kolby, wprawną dłonią umieścił ją w ekspresie i pozwolił jej się parzyć. W międzyczasie spienił mleko, rad z cichej muzyki, przerywającej ciszę. Inni bariści byli wspaniali w przeplataniu jej lekką rozmową. O pogodzie, kawie lub serialach. Zawsze znajdywali idealny balans między koncentracją nad parzoną kawą, a small talkiem. Ezra tego nie potrafił. Albo zagryzało zęby, taranując ciszę sprawnym robieniem napojów, albo straszyło dzieci swoim potokiem słów. To znaczy, to była jednorazowa sytuacja. Która zdarzyła się tylko dwa razy. Ezra nadal wzdrygało się, kiedy o tym myślało.

— Proszę bardzo. — Czarujący, starbucksowy uśmiech był kolejną z rzeczy, które nie chciały leżeć dobrze na twarzy Ezry. — To będzie… pięć dolarów, siedemdziesiąt pięć centów.
Podanie kubka, odebranie pieniędzy, odliczenie reszty. Wyuczona procedura, na której Ezra nie musiało się skupiać. Oddanie reszty, życzenie miłego dnia… wzrok herosa zatrzymał się na przestrzeni po lewej stronie twarzy blondyna.

,,Znamy się?”, chciał zapytać. ,,Masz ładne oczy”, chciał stwierdzić.
— Widzisz to? — wydukał.
Za oknami kawiarni stała starsza kobieta. To znaczy, przed chwilą stała tam starsza kobieta. Teraz jej skóra była szara, obwisła, a nos haczykowaty. Jej wełniany płaszcz zamienił się w łachy, zwisające z kościstego ciała w nierównych płatach. Brudne paznokcie zamieniły się w czarne szpony, gałki oczne sczerniały i zapadły się w głąb czaszki.
Blondyn zmarszczył brwi, nim odwrócił się i wyjrzał za okno.
Gdy jego wzrok powrócił do wnętrza kawiarni, jego policzki miały szarawy kolor, a knykcie dłoni, uprzednio nonszalancko opartej o blat zbielały.

Kilka rzeczy nagle kliknęło w głowie Ezry. Po pierwsze, znali się. Po drugie, oboje wydorośleli przez wakacje – Ezra był wyższy o dobry cal, gdy ostatnio stał w jego okolicy. Po trzecie, co najważniejsze – żadne z nich nie mogło wyjść z lokalu. Nie bez broni i nie w jednym kawałku. To jest, może mieli szansę na opuszczenie Starbucksa i postawienie obu stóp poza jego progiem, ale czyhająca przed nim Ara na pewno nie pozwoliłaby im na pozostanie w żyjącej, oddychającej całości. Walka nie miała sensu. Nie mieli czym walczyć, nie mogli tworzyć zamieszania w samym centrum miasta. “Dwoje nastoletnich chuliganów pobiło starszą, bezdomną i niewinną kobietę na śmierć” albo “Nastolatkowie nagrani podczas udawanej walki z powietrzem pod lokalnym Starbucksem. Czy gry komputerowe powodują agresję i psychozy?” – tak wyglądałyby nagłówki wszystkich większych gazet.
Syn Apollina rozchylił usta. Pozwolił swoim włosom rosnąć – wyglądał lepiej, nadmienił Ezra w myślach.
— Co ona robi–
— Nieważne. Wypuszczę cię tylnym wyjściem.
— Co?
— Tym dla personelu.
Ekran komputera błysnął bielą, guziki kasy zapaliły się, aby zgasnąć z cichym pyknięciem. Na ekranie pozostała biała, smutna minka na jaskrawo niebieskim tle.
— Zajebiście — prychnęło Ezra pod nosem. — Chodź.
Wiedźma zaczerpnęła powietrza. Nozdrza jej pokrytego brodawkami nosa rozszerzyły się, jakby z całej siły próbowała zwietrzyć cokolwiek godne jej uwagi.

Czy zapach kawy skutecznie maskował obecność dwojga półboskich dzieci? Czy Ara była tu z innego powodu, czy zgubiła się na drodze do “swojej” tragedii? Z jakiegoś powodu jeszcze ich nie zauważyła, to było najważniejsze. Ezra przełknął ślinę, wyszedł za ladę i zerknął w kierunku potwora przez ramię po raz ostatni.
Myśl–myśl–myśl, powtarzał w głowie. Spanikowana głowa nie chciała produkować żadnych myśli.

Ezra zagryzł spierzchniętą wargę. Poczuł smak krwi na języku. W końcu zdecydował się szarpnąć długi, brązowy płaszcz, zapomniany na wieszaku od kilku dni. Stanął na palcach, aby móc owinąć go wokół ramion blondyna.
— Zapach śmiertelnika — wytłumaczył półszeptem, od razu odsuwając się od chłopaka speszony swoim za śmiałym czynem i za nagłą bliskością. Smród papierosów i kurzu został na jejgo dłoniach i przykrył zapach wody kolońskiej i eukaliptusa, który czuł jeszcze przed chwilą.

Dziecko Tanatosa prędko odwróciło wzrok i otworzyło drzwi na zaplecze śliskimi od potu palcami. Na szczęście Emiliano nie sprzeciwiał się niczemu, po prostu pospieszył za Ezrą, zręcznie unikając ostrych krawędzi metalowych regałów. Między nimi, na odległej ścianie znajdowały się metalowe drzwi, prowadzące na małą alejkę, którą można było przebiec i wydostać się z kawiarni, omijając jej główne wejście.
— Skręć w lewo, wyjdziesz na Ulicy Trzydziestej.
— Ratujesz mnie? To– poradziłbym bym sobie sam, ale dziękuję… — Wzrok blondyna powędrował do plakietki z imieniem młodszego — Ezra.
— Nie przesadzaj. Ktoś, kto płaci sześć dolarów za kawę, nie zasługuje na śmierć. Poza tym nie płacą mi wystarczająco dużo za to, żeby zdrapywać cię z szyby.
Emiliano prychnął, zaskoczony, lecz nie urażony. Skinął głową, upiwszy łyk kawy.
— Niech ci będzie.
— Wychodzisz?
— Wychodzę.
— Masz wąsy z mleka.
Tymi słowami i trzaskiem drzwi Ezra pożegnał blondyna. Oparł się o zimny metal, usilnie starając się brać powolne, głębokie oddechy i za żadne skarby się nie rozpłakać.

— Kto to był?
Na jasnych– Steph! Mogłabyś mnie nie straszyć?
Dziewczyna opierała się o regał, dzierżąc pudełko pod jednym ramieniem, wolną ręką machając truskawkowym lizakiem w stronę Ezry.
— Sprowadzasz tu swoich kochasi? Na mojej zmianie?
— Steph, co do– nie znam go.
— Tak? — Zanuciła, odkładając pudło na jego należyte miejsce. Podeszła do herosa ze sztucznie niewinnym uśmiechem na truskawkowo–bordowych ustach. — To co tu robił?

Ezra zarumienił się. Jak mógł to wytłumaczyć? “Pod drzwiami stał potwór– chwila, technicznie pod drzwiami stała moja ciotka. To bardzo dziwne, że stała tam moja ciotka, która jest bardzo zła i na pewno chciałaby nas zamordować”?
— Musiał uciec przed swoją byłą. Wiesz, tipsy do kolan, farbowana blondynka…
— Ugh — stwierdziła Steph. — Nie mów, że miała do tego niedopasowany korektor.
— Pomarańczowy. — Ezra pokiwał głową, rozwiązując swój butelkowo zielony fartuch. Zdjął go przez głowę, odsłaniając czarną koszulkę ze spranym logiem zespołu My Chemical Romance.
— Zostawiasz mnie dla tego przystojniaczka?
— Moja zmiana skończyła się kwadrans temu i dobrze wiesz, że nie płacą nam za nadgodziny.
— Niech ci będzie. Ale muszę przyznać, że masz dobry gust. Poleciał na słony karmel?
— Nikt nie lubi słonego karmelu.
— Ja lubię! — Zaprzeczyła, udając wzburzenie. — Mimo wszystko, był uroczy.
— Steph, masz chłopaka.
Dziewczyna przyłożyła lizaka do buzi, udając, że się zastanawia.
— Zawsze możemy być w otwartym związku, wtedy zaprosiłabym tą uroczą dziewczynę która dała mi numer i–
— Fuj. Starczy.
Steph zaśmiała się i otuliła Ezrę ramionami, przyciskając ich do siebie. Pachniała tytoniem, gumą balonową, różami i truskawkami. I ciepłem. Była ciepła.
— Widzimy się jutro, brzydalku?
— Nie nazywaj mnie tak.
— Wiem, że też mnie kochasz, Ezzie.

◇──◆──◇──◆
[1414 słów: Ezra otrzymuje 14 Punktów Doświadczenia]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz