niedziela, 31 marca 2024

Od Kala CD Lucasa — „Kropla uprzejmości w słoneczny dzień”

Poprzednie opowiadanie

— Randkę? Nie, weź, proszę cię, to żadna… żadna randka — bełkotał chłopak, ale Kal już machnął na to ręką.
— Okej, spotkanie — powiedział, mając nadzieję, że blondyn i tak zrozumiał, że Kal wciąż uważa to za randkę. — To ruszamy, nie? Hop, hop… czy coś.
Podniósł się z ławki razem ze swoją biedną butelką wody, którą wcisnął w czeluści torby na ramię. Nie chciał wyglądać jak idiota. Jeszcze bardziej niż teraz wyglądał, znając życie.
Nie oglądając się za siebie, ruszył w stronę wyjścia z miasta. Jakoś do tego San Fracisco musieli dotrzeć. Słyszał za sobą kroki chłopaka i tyle mu wystarczyło, naprawdę nie musiał się oglądać za siebie, żeby sprawdzić, czy idzie. Oczywiście, miał dużą chęć, żeby to zrobić.
Jednak nie był Orfeuszem i umiał się pohamować.
— Ta– tak w ogóle — odezwał się chłopak. — Jestem Lucas.
— Kal. — Dostał szybką odpowiedź. Bez uściśnięcia ręki. Bez rzucenia spojrzenia w jego stronę. — Miło poznać — dodał jeszcze, chociaż zabrzmiało to trochę oschle.
Długo szli w milczeniu, a Kalowi to nie przeszkadzało.
Wolał iść, pogrążony we własnych myślach. Wymyślać niestworzone historie, w których uczestniczą wszyscy, tylko nie on. Myślenie o innych było znacznie ciekawsze, Kal mógł to powiedzieć z doświadczenia. Zawsze zastanawiał się nad tym, kto, co, gdzie i jak — czy oni wreszcie są razem, czy znowu przeżywają przerwę w związku, a może nareszcie zerwali. Albo jaka jest sytuacja w domu tego emosa, który nigdy się nie odzywa. O wiele lepszy sposób na spędzanie czasu niż rozmowa o niczym. Z kimś, z kim pewnie nie będzie znał się dłużej. To tylko pomoc za pomoc, do tego Kal już był nieco wytrącony ze swojej równowagi. Potrzebował chwili, żeby znowu być obojętny. Ludzie wolą obojętność niż złość.
Lucas na początku nie próbował tego miłego milczenia przerwać.
Szli obok siebie, ale nie ze sobą.
Kal nie zauważył, że cisza nieco gryzła chłopaka. Tak właściwie, to w ogóle na niego nie patrzył, żeby oszczędzić sobie potencjalnej rozmowy. Albo upomnienia, że na co się gapisz.
Jednak czuł, że Lucas co jakiś czas na niego zerka. Nie było to najmilsze uczucie. Mógł powiedzieć, o co chodzi, a nie się gapić. Znaczy, mógł, oczywiście, każdy mógł. Kal niekoniecznie chciał, żeby to mówił. To mogło być coś złego, a on nie lubił takich sytuacji.
Jeszcze zanim dotarli do tunelu, którym wychodziło się z obozu, Lucas (niestety) się odezwał.
— Jeżeli nie chcesz mnie tam prowadzić, to nie musisz. Znajdę jakąś mapę.
Za to, że to powiedział, dostał lodowate spojrzenie. Odpowiedź dopiero po chwili, bo Kal nie chciał powiedzieć nic głupiego.
— Zgodziłem się — powiedział, ostrożnie dobierając ton. I tak brzmiał nieco… sucho. Jakby Lucas już naprawdę go irytował, ale Kal bardzo nie chciał się do tego przyznać. — Zaprowadzę cię. Nie zmieniam zdania aż tak szybko.
Chyba że ty mnie tu nie chcesz — pomyślał, ale nie powiedział. Mischa zawsze go za to opieprzała. „Nie myśl tak”, mówiła, „i nie wmawiaj sobie takich rzeczy. Powiem ci, gdy tak będzie. Inni też”. Kal nie był tego taki pewien. On może i tak mówił, ale potem zaraz wracał, żeby przeprosić i mówić, że nie, to wcale nie tak. On tak nie myśli. I tak dalej. Bał się, że ludzie mu nie wybaczą i nie będą chcieli go znać. Rozpowiedzą całemu obozowi i wszyscy stwierdzą, że jest jednym wielkim gburem. Dlatego przepraszał. Zbyt często i za dużo. Za to też mu się dostawało od Mischy, o ile była blisko. Przy niej miał zakaz przepraszania.
Lucas spojrzał gdzieś w bok, a Kal już nic więcej nie powiedział.

Sytuacja była co najmniej niezręczna.
Kal nie wiedział, czy Lucas to sobie zaplanował, czy naprawdę nie wiedział, że w San Francisco mają jakiś festiwal. Wydarzenie, na którym alkohol leje się strumieniami i nad wszystkimi unosi się kuszący zapach zioła. Kal nie był pewien, czy chciałby do nich dołączyć.
Stali pośród tłumu, który zmierzał tylko w jedną stronę (pewnie do sceny czy czegoś innego), a oni byli jak… pachołki. Słupy. Ludzie w większości byli na tyle mili, żeby ich omijać, ale Kal naprawdę zaczynał się bać, że w końcu ich stratują. Znaczy, nie bał się tylko tego. Już zdążył usłyszeć za sobą parę gwizdów, bo oczywiście, że ci okropni faceci widzieli w nim kogoś wartego tylko zaciągnięcia w ciemny zaułek albo napojenia trunkiem z pigułką gwałtu w środku.
Nienawidził takich imprez, zwłaszcza jako syn Wenus, który bardzo nie chciał być dotykany nie tam, gdzie trzeba przez nieznajomych.
— Idziemy stąd. Najlepiej wracamy — zarządził twardo. — A przynajmniej ja. Nie mam zamiaru spędzać tu ani chwili dłu…
— Powiedziałeś, że mnie zaprowadzisz. — Lucas wyglądał, jakby miał się popłakać przez to wszystko. Było głośno, w powietrzu unosiło się milion zapachów, a ktoś co jakiś czas go potrącał. — I że nie zmieniasz zdania tak szybko.
— To definitywnie skłania mnie do zmiany zdania! — warknął, machając rękami dookoła. Jakby chciał ogarnąć ramionami cały ten tłum.
Lucas spojrzał na niego, jakby Kal był jego jedyną nadzieją na przetrwanie. Może tak było, bo patrząc na tego biednego chłopaka, to mógłby sobie nie dać rady. Zwłaszcza że nie znał San Francisco. Zgubi się. To nawet bardzo prawdopodobne, zgubiłby się nawet gdyby tego tłumu tutaj nie było. A przez festiwal może stać mu się coś gorszego, jeśli będzie chodził po mieście samotnie. Kal by się bał. Już się bał, bo... Lucas był dla niego prawie nieznajomym. Dookoła było pełno potencjalnych niebezpieczeństw, okropnych ludzi, którzy na pewno nie uśmiechają się do innych po to, żeby było miło. W to Kal nie byłby w stanie uwierzyć.
— No, już dobrze — burknął i złapał Lucasa za ramię. Trochę za mocno, ale musieli cało wydostać się z tego strumienia ludzi, nie gubiąc się nawzajem. — Po prostu stąd wyjdziemy i... Kurwa, jak to dobrze, że za duże koszulki nie są „wyzywające” — warknął, wprawnie omijając wzrokiem wszystkich podejrzenie wyglądających mężczyzn. Poprawił sobie dekolt, żeby na pewno leżał na środku, a nie zsuwał się i odsłaniał jedno z ramion. Tak to jest ze zbyt dużymi rozmiarami.
— Przecież jesteś chłopakiem — powiedział Lucas, jakby to od razu ochraniało Kala od dziwnych spojrzeń nietrzeźwych mężczyzn.
— Oni co najwyżej zobaczą we mnie trans kobietę.
— Nawet na ciebie nie patrzą. Jest okej, nie martw się. Poza tym nie jesteś sam, wiesz?
Kal odwrócił wzrok, ale nie puścił Lucasa. Nadal ściskał go za ramię, gdy przebijali się przez tłum. Może i miał paranoję. Za dużo naczytał się o atakowanych kobietach, za dużo razy ktoś mówił mu, że nie powinien się tak ubierać, bo wezmą go za kobietę. Oczywiście, zawsze odpowiadał, żeby się odpierdolili od tego, jak wygląda, ale i tak te słowa do niego trafiały. Był zbyt uparty, żeby ściąć włosy i ubierać się „po męsku”.
Strach i tak na co dzień siedział w nim na tyle głęboko, żeby się nie wydostawał.
— Drooooodzy państwo! — Jakiś facet wyrósł herosom tuż przed oczami, gdy już prawie wydostali się z najbardziej ruchliwej ulicy. — Trzymajcie, słodka młodzieży! — Wepchnął im w ręce jakiś małe pakunki, puścił do nich oczko i ponownie zniknął w tłumie.
Wreszcie weszli w jakąś inną ulicę, znacznie mniej zatłoczoną. Kal już rozglądał się za najbliższym koszem na śmieci, bojąc się otworzyć paczuszkę, ale równocześnie nie chcąc zaśmiecać środowiska. Ten festiwal i tak zrobi to za niego, nie ma co się dokładać.
Lucas działał szybciej. Zanim Kal zdążył namierzyć śmietnik, on już rozwinął mały podarunek.
— Ej, skręty nam dał.
— Nienienie, nawet o tym nie myśl. — Kal postanowił na początku użyć swojej wspaniałej umiejętności perswazji, chociaż jego pierwszym odruchem było wyrwanie Lucasowi tej cholernej paczki. Miał mieć randkę, nie… Okej, to też mogła być randka.
Rzucił Lucasowi badawcze spojrzenie.
Stwierdził, że nie będzie za niego decydować.


Lucas?
────
[1239 słów: Kal otrzymuje 12 Punktów Doświadczenia]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz