niedziela, 24 marca 2024

Od Sacnite — „(Nie) mam brata” cz. 3

Poprzednie opowiadanie

Akcja dzieje się prawie rok temu, latem.

Kakao pokryło się dziesiątkami mlecznych zmarszczek, łagodnie kołysząc się w termosie. Było lato, a upał taki, że niemal wypalał skórę. Nieliczni wybierali ciepły napój w taką pogodę, ale Sacnite wychodziła z założenia, że mało kto by się tym przejmował. No bo raczej nie ona. A już na pewno nie ona, która właśnie dowiedziała się, że Youngseo lubi kakao. ,,Przecież muszę spróbować! Co prawda, kiedy piję mleczne napoje, to chce mi się rzygać, ale hej, jak zrobię sobie mocne kakao, to będę czuła samą czekoladę!’’
Spacerowała razem z Youngseo wokół obozu, korzystając z tego, że większość obozowiczów pochowała się w swoich pokojach w ucieczce przed upałem. Trzeba przyznać, że w ciągu ostatnich dwóch tygodni dziewczyna zrobiła niezłe postępy, jak chodzi o integrację z ludźmi innymi niż Jesús. Jednak w dalszym ciągu jej każde językowe potknięcie wiązało się z rosnącą niechęcią do komunikacji w języku angielskim.
— W sumie chyba przekonałeś mnie do tego napoju — wymamrotała, zlizując kakao, które ściekło z boku termosa.
Youngseo się uśmiechnął. Gdy słońce tak tańczyło w jego włosach, granatowe pasemka wydawały się niemal błękitne. Widząc to, Sacnite kątem oka zerknęła na swoje własne kosmyki, upewniając się, że jej pofarbowane włosy zachowują się w słońcu tak samo. ,,Ale mamy fajny matching fryzur’’.
Youngseo otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale w jednej chwili zmienił zdanie. Przerwał marsz, rozglądając się wokół.
— Słyszysz to?
Sacnite nie przejęła się zbytnio. Jakieś poszczekiwania psów.
— No tak. To tylko psy, w dodatku są daleko… — od razu wystartowała z odpowiedzią, chociaż dosyć brutalnie jej przerwano; w powietrzu poniósł się rozdzierający jazgot, zdecydowanie głośniejszy, niż przed chwilą.
— Yyy, no dobra, sprawdzę to! — Sacnite błyskawicznie zmieniła podejście do sytuacji; bez większego zastanowienia pobiegła w stronę źródła dźwięku, święcie przekonana, że to jest decyzja, jaką podjęłaby półbogini godna miana córki Nike.
Wydawało jej się, że Youngseo krzyczy, żeby poczekała. Ale gdy odwróciła się, zobaczyła, że ten za nią biegnie. ,,Nic mu nie jest, nie muszę zwalniać’’.
Słońce spalało jej nos; na jego czubku łuszczyła się skóra, a pokrzywy smagały gołe kostki. Pot skraplał się na całym ciele, a podskakujący w jej ręku termos rozlewał resztki kakao po jej rękach. Mimo to Sacnite czuła się majestatycznie i chłonęła tę chwilę. ,,To moja pierwsza misja’’ — te słowa dzwoniły jej w głowie, dodając skrzydeł. Była spragniona swojej chwili chwały, przełomowego wydarzenia, które na dobre rozpocznie jej karierę córki bogini zwycięstwa.
Biegła cholernie szybko jak na czternastolatkę, wręcz zapierdalała. A jednak, gdy wydawało jej się, że dotarła do miejsca jazgotów psów, wokół nie było ani jednego zwierzęcia. Stanęła, sapiąc.
Adrenalina z niej uszła. W jej głowie pojawiło się trochę racjonalnych myśli, niepokoju i szyderstw z samej siebie. Zlepione od rozlanego kakao dłonie na nowo były rękami durnego meksykańskiego dziecka, niepotrafiącego wydusić z siebie czegoś więcej niż angielskie B1, a przestały należeć do utalentowanej półbogini.
— Youngseo? — zawołała. Była pewna, że w dalszym ciągu za nią biegnie. — Haha, żartowałam, niczego nie sprawdzam, haha. Ale szybko biegam… Co nie?
Wyszła na idiotkę, ale dopuściła do siebie jedynie ,,sí, tarada, loca vaya i chuj.’’ Pozostała w nadziei, że w jej wieku Youngseo również biegał w poszukiwaniu obcych, najpewniej walczących ze sobą psów.
— Tutaj.
Drgnęła, usłyszawszy jego głos.
W dalszym ciągu speszona  obróciła się na pięcie i widząc go na horyzoncie, podbiegła w jego stronę.
Youngseo stał przy jednym z drzew i spoglądał w górę, jak gdyby próbował policzyć wszystkie liście w zasięgu jego wzroku. Nie wydawał się ani zły, ani zdziwiony, ani nawet jakoś zainteresowany tłumaczeniem się siostry. A to bardzo spodobało się Sacnite; wzięła to za dobry znak i ograniczyła się jedynie do małej sugestii:
— W razie czego, to nie musisz mówić Jesúsowi o tym przezabawnym wyścigu, no, chyba że zaznaczysz, że pierwsza dotarłam do mety. Ale nie opisuj sytuacji, bo kiedyś odwaliłam mu coś podobnego, ale zmądrzałam, więc…
— Sza.
Nieco zmieszana Sacnite uniosła głowę, próbując odszukać to samo, co tak zainteresowało Youngseo. To zadanie ułatwiło jej ciche, żałosne miauknięcie.
— O, kotek. — Kąciki jej ust poszybowały w górę, rozpoczynając uśmiech, ale sekundę potem gwałtownie opadły w dół. — Przecież on krwawi.
Pomiędzy chyboczącymi liśćmi korony drzewa widać było małą, kocią główkę. Wydobyło się z niej kolejne ciche miauknięcie. Nie trzeba było mrużyć oczu, by dostrzec rozharataną kocią łopatkę, wyglądającą jak mięso w supermarkecie. Z rany sączyła się krew, strużką spływając po łapie.
Sacnite głośno wypuściła powietrze. Przed oczami stanęła jej Primavera, kotka, którą znalazła kilka lat temu na ulicy. Wtedy zareagowała i nie widziała powodu, dlaczego teraz miałaby postąpić inaczej.
— Jestem pewien, że został poturbowany przez te psy, które słyszeliśmy.
Sacnite zerknęła na Youngseo. Wciąż spoglądał w górę. Wyglądał na zatroskanego. Zastanawiał się.
— Nie możemy go tak zostawić. Mogę się wspiąć — zaoferowała Sacnite, natychmiastowo doskakując do pnia drzewa i chwytając się najniższej gałęzi. Ręce jej nieco drżały. Kora była chropowata i chłodna. Zapowiadało się to na średnią współpracę.
— Nie ma mowy. Ten kot jest bardzo wysoko, chyba naprawdę psy nie zostawiły mu wyboru.
— No tak, ale…
— Widziałem twoje umiejętności na ściance wspinaczkowej w obozie, chyba lepiej jak ja to zrobię.
W pierwszej chwili Sacnite chciała zaprotestować, ale zaraz potem wyobraziła sobie, jak schodząc z drzewa z kotem w plecaku, traci równowagę i upada prosto na plecy — skręcony kark, zmiażdżony kot. Mało przyjemna wizja. Przełknęła ślinę.
— Weź mój plecak, kot się do niego zmieści — wydusiła z siebie, siląc się na uśmiech. Podała przedmiot Youngseo, a ten zarzucił go na ramię.
Wolała być na jego miejscu. Długie nogi i ręce, które utrzymywały go w równowadze, nawet na pniu drzewa. Trafne wybieranie kolejnych gałęzi, za które należy się załapać. Szybko i sprawnie do celu.
,,Jest starszy. Mam jeszcze czas, by być na jego poziomie’’, myślała, obserwując brata.
Drzewo było wysokie, ale miało dużo gałęzi. Początkowo Sacnite brała to za ułatwienie i, rzeczywiście, było to dość sporym plusem, chociaż od wspinacza wymagało dużej ilości skupienia i wyboru najlepszych z gałęzi — połowa z nich była zbyt młoda i wiotka, by utrzymać ciało człowieka. Widziała, jak liście uderzają w twarz Youngseo i zasłaniają mu widoczność. 
— Dobrze ci idzie! — krzyknęła, próbując dodać mu otuchy. — Nikt sobie nie poradzi lepiej niż dziecko Nike!
Ale Youngseo był zmęczony, a kot, mrugający bladymi oczami zza górnych gałęzi, coraz słabszy.
W Sacnite narastało napięcie. Gula w gardle, spięte ciało. Ręce spocone jak podczas gry w siatkówkę. Naszła ją ochota, by kazać zawrócić Youngseo. 
Nagle dotarło do niej tyle różnych możliwości i sposobów, by lepiej sobie poradzić z tą sytuacją. Chociażby wezwanie pomocy. Tylko debile nie wzywają pomocy.  Wspinanie się na drzewo, bo ranny kotek omamił ludzki mózg, nie było zbyt rozsądnym wyjściem z sytuacji.
A jednak. Youngseo dotarł do kota, na oko Sacnite, dość sprawnie. 
Fakt faktem, trzynastolatka stojąc na ziemi, nie mogła dostrzec rozbieganego wzroku Youngseo, jego drżących nóg zgiętych w kolanach, które postawił na dwóch szerokich gałęziach, delikatnie pakując kota do plecaka. Na pewno był z trzydzieści metrów nad ziemią, a może trochę więcej.
,,Skoro w wieku siedemnastu lat z łatwością wspina się na takie wysokości i ratuje koty, co zrobi za kilka lat?’’ — Sacnite zadała sobie to pytanie, wypuszczając głośno powietrze. W tamtej chwili Youngseo wydawał jej się większym wojownikiem niż Achilles, odważniejszym niż Percy, sprytniejszym od samej Ateny.
— Wow, normalnie latałeś jak Ikar. Niemal nie dotykałeś tych gałęzi.
Youngseo rzucił jej szybkie, przejęte spojrzenie z góry i odpowiedź, żeby była cicho. Zdziwiło ją, że w jego głosie rozbrzmiewał strach. To bardzo nie pasowało do jego wizerunku, jako niezwyciężonego półboga, który właśnie wykreowała Sacnite w swojej głowie.
— Hej, czyżbyś się bał? Już po wszystkim! Złaź. Jesteś bohaterem, no przecież. Kolejne szybkie spojrzenie z góry. Sacnite za bardzo nie wiedziała, o co mu chodzi.
— To była dla ciebie bułka z masłem, no nie? Stać cię na bardzo dużo, na spokojnie zejdziesz.
Nie odpowiedział jej tym razem. Widziała, jak jego klatka unosi się w przyśpieszonym oddechu. Widząc to, na nowo poczuła niepokój.
Hay que joderse, hay que joderse, hay que joderse… — mamrotała Sacnite, której głowa pulsowała, a brzuch bolał z nadmiaru stresu. Jej rozemocjonowany umysł nie mógł pojąć, dlaczego tyle to trwa. Przecież dla Youngseo było to takie łatwe. A kot potrzebował pomocy najszybciej jak to możliwe. I tak powrót do obozu zajmie im sporo czasu — każda sekunda się liczy.
W końcu zaczął schodzić. Pokracznie, wolno i niepewnie. Nie miał w sobie niczego z boga —  jakiż to był kontrast w porównaniu ze zgrabną wspinaczką na górę. A Sacnite miała zdecydowanie oko do szczegółów — każdy najmniejszy ruch jej brata wydawał się przybliżać go do katastrofy.
Cicho, z rosnącym przerażeniem obserwowała nieudolne próby zejścia Youngseo. W jednej chwili nie potrafiła zebrać myśli, a co dopiero wymówić jakieś słowa, by dodać animuszu, czy zawołać o pomoc. Zresztą, było za późno.
Półbóg. Pół bóg, pół człowiek. Sacnite za łatwo zapominała o śmiertelności herosów. ,,Przecież jesteśmy dziećmi Nike — pomyślała, jakby przez mgłę, pochłonięta obserwowaniem kolejnego ruchu jej brata. — Zwyciężamy wszystko.’’
W jednej sekundzie zobaczyła potknięcie Youngseo i miliard sytuacji, w których nie zwyciężą — w których nie mogą zwyciężyć za żadną modlitwę, za żadną obietnicę, za żadną cenę.
Youngseo krzyknął, ale jego głos urwał się, gdy uderzył w gałąź. Wyciągnął ręce, by ją chwycić, ale nie zdążył. Sacnite obserwowała, jak Youngseo uderza o kolejne gałęzie. Widziała każdy szczegół, który mogło zarejestrować jej oko  — a to, co było za szybkie lub zasłonięte przez liście, umysł dopowiadał sobie sam.
Półbóg, półbóg, półbóg. Z każdą milisekundą w głowie Sacnite rozbrzmiewało na nowo to słowo. Myśli boga zamknięte w śmiertelnym ciele. 
Najpierw spadł kot. Wszystkie kości w jego ciele zatrzeszczały jak stare drzwi. Zamglone, otwarte oczy, złapały wzrok Sacnite. Chciała się cofnąć, ale nie zdążyła wykonać ruchu. Spadł Youngseo. Prosto na głowę. Tyłem do niej. Przynajmniej nie widziała jego oczu.
Nie było po co podchodzić. Wiedziała to, czuła to, widziała to. Szyja pofalowana jak wycinanki, które robiła w przedszkolu. Rozbita głowa; krew powoli zlepiająca włosy, z których, pod wpływem krwi, granat znikał z każdą sekundą. Ciemniały na jej oczach. Tak lepkie, mokre i śmierdzące śmiercią.
Nawet nie czuła mdłości. Była otępiała i głupia, niezdolna do stworzenia jakiejkolwiek myśli.
Uciekła. Podświadomie w stronę obozu. Nogi ją niosły tak szybko i bezszelestnie, że aż chyba sama śmierć osiadła na niej, zarażając ją swoją ciszą. Dotąd Sacnite nie przypuszczała, że świat może być tak milczący.

◇──◆──◇──◆
[1676 słów: Sacnite otrzymuje 16 Punktów Doświadczenia i traumę, a Youngseo w super heroiczny sposób skręca kark i umiera]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz