piątek, 29 marca 2024

Od Izana — „Gra w wojnę”

Czy jest coś, czego Izan bardziej nienawidzi, niż kobiety? Baby są słabe. Nic nie potrafią. Zawsze potrzebują mężczyzny do pomocy, bo same nie poradzą sobie z problemem. Nienawidził ich. Dla niego mogłyby nie istnieć.
Dłubał w nosie, wyobrażając sobie, jak staje do walki, a jego przeciwnikiem jest kobieta o bujnych, złotych lokach. Córeczka Ateny z Obozu Herosów. Taką mógłby zgnieść, jak zgniata karaluchy na ścianach budynków.
— Co się gapisz? — warknął do przechodzącego obok niego chłopaka, który zawiesił wzrok na czarnej czuprynie Izana o pięć sekund za długo. — Wyjazd.
Młodzieniec w podskokach odbiegł, zbyt wystraszony posturą starszego. Izan za to parsknął śmiechem i wrócił do dłubania w nosie, wyobrażając sobie, jak walczy z jakąś córką Ateny.

To nie był mężczyzna, który posiadał wielu przyjaciół. Zazwyczaj ci, rozmawiający z nim albo się go bali, albo mieli takie same, kontrowersyjne poglądy. W każdym razie — Izan był święcie przekonany, że jest lubiany, kiedy było całkowicie na odwrót. Ciągłe wrzaski, krzywe uśmiechy i nieprzychylne komentarze raczej nie ześlą ci oddanych przyjaciół.
Czarnowłosy siedział teraz przy stole razem z trzema chłopaczkami. Najszczuplejszy z nich trzymał w rękach talię kart, którą zamierzał przetasować.
— Dawaj, ile można czekać.
Podskoczył na siedzeniu jak poparzony, mruknął ciche ,,przepraszam” i zaczął tasować talię, co jakiś czas spoglądając kątem oka na Izana, który wydał się niecierpliwić.
— Gramy w wojnę. — Ambasador Marsa potarł dłonie. — Moja ulubiona gra.
— Izan, ale… przepraszam… ostatnio graliśmy w wojnę dwadzieścia siedem razy.
Syn Marsa posłał mu wrogie spojrzenie. Między zielonymi tęczówkami zatańczyły płomyki, zbyt podobne do tych, które tańcowały w oczach jego ojca.
— Nie przyjmuje żadnego sprzeciwu, zrozumiano?
Pryszczaty, szczupły chłopak zaczął rozdawać karty. Dłonie wyraźnie mu się trzęsły. Pozostała dwójka większych mężczyzn cicho chichotała pod nosem. Ten, który rozdawał karty, nie był tu z własnej woli. Zabrali go z ulicy i zmusili do gry, ponieważ według Izana ,,był idealnym przeciwnikiem”.
— Tylko się nie pomyl. — Czarnowłosy pogroził palcem chłopaczkowi.
W odpowiedzi zobaczył tylko drżący uśmieszek i nerwowe potakiwanie.
Kiedy karty zostały rozdane, Izan od razu zebrał swoje karty i poukładał je w ładny stosik. Poczekał, aż dwójka osiłków również się naszykuje i nie zwracając uwagi na słabszego — rozpoczął grę.
Izan nienawidził przegrywać. Wprost nie potrafił pogodzić się z przegraną jak takie rozpieszczone pięcioletnie dziecko, którego rodzice nie potrafili wychować. Zawsze dawano mu wygrywać. I tym razem też tak miało się stać. Dwójka osiłków, kolegująca się z ambasadorem Marsa wiedziała o tym od dawna, dlatego specjalnie wybierali karty tak, by Izan wygrywał. Ten młodszy, pryszczaty i cherlakowaty chłopak nie miał pojęcia o ukrytych zasadach.
— Czy ty chcesz umrzeć? — Izan uderzył pięścią w stół. Wszystko zadrżało, a karty podskoczyły. — Oszukujesz.
— N-nie, ja naprawdę… — zająkał się.
— Ja wygrywam, rozumiemy się? Przestań się wpierdalać. — I przeciągnął stos kart na swoją stronę, uśmiechając się złośliwie.
Słabszy nie miał nic do gadania. Po prostu to oddał. Zrozumiał też wtedy, że musi przegrać. Nawet, jak zacznie wygrywać, to najlepiej będzie, gdy uda, iż tego nie widzi. I odda karty. Najlepiej jakby się popłakał i wyszedł.
— Ha! — krzyknął. — Wygrałem!
Wszyscy zaczęli klaskać, patrząc, jak Izan z zadowoleniem zbiera karty i je przegląda.

Karty to nie jedyne zajęcie ambasadora Marsa. Innym jest wmawianie wszystkim dookoła, jak silny nie jest i proponowanie im pojedynków jeden na jeden. Jeszcze nikt się nie zgodził. A kiedy Izan wyciągał szable, by pokazać, jak piękne są, to jedynie odbiegali tak szybko, jakby przemienili się w centaury.
— Co tam, młodzieniaszku? Nowy jesteś? — Zaczepił przypadkowego chłopaka przy budce z lodami. — Nie bój się, nie bój. Tak tylko pytam. — Wyszczerzył zęby, między którymi miał jeszcze resztki po obiedzie.
— Tak… przeprowadziłem się dosyć niedawno.
— O, świetnie. — Podrapał się po brodzie, którą powinien już ogolić. Denerwowały go pojedyncze, grube włoski. — Kto jest twoją matką lub ojcem?
— Apollo.
— O kurwa — parsknął. — Mam dla ciebie propozycję. — Owinął ramieniem trochę niższego chłopaczka. — Zawalcz ze mną. Jeden na jeden. Jedyna taka okazja, by walczyć z samym ambasadorem Marsa. Co na to powiesz?
Usłyszał, jak nowopoznany przełyka ślinę. Rozbawiło go to.
— Raczej podziękuję. Przyszedłem tylko kupić lody, ale chyba straciłem na to ochotę, więc jeśli wybaczysz… — Spróbował się wymknąć, ale wtedy Izan położył dłoń na jednej rękojeści szabli. Metal zabłyszczał w słońcu.
— Mi się nie odmawia.
— Niestety, chyba będę musiał. Źle się czuję. Zrzygam się.
Izan się skrzywił. Miał na sobie nową, czarną koszulę.
— Nie myśl sobie, że ci odpuszczę — pogroził chłopakowi. — Jeszcze się znajdę i wtedy powalczymy.
Jednak chłopak już nie słuchał, bo prędko zniknął za budynkami.
— Poproszę śmietankowe. — Odwrócił się do zaniepokojonej sprzedawczyni. — A można dwie gałki? Wtedy poproszę jeszcze te truskawkowe.


◇──◆──◇──◆
[742 słowa: Izan otrzymuje 7 Punktów Doświadczenia]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz