Trzy niespokojne godziny nie są adekwatną ilością snu. O tym przekonało się Ezra, gdy ciepłe słońce uderzyło ich twarz.
Zimna woda nie pomogła ze spuchniętymi oczami, a śniadanie, składające się z kanapki z serem i szynką (której jeden plasterek znalazł się w ogniu wraz z cichym „ojcze, daj mi siłę dożyć południa”) tylko leżało na jego żołądku, gdy szedł na trening powłóczystym krokiem. Gdyby nie grupa herosów, wylewająca się z pawilonu jadalnego w stronę areny treningowej w akompaniamencie radosnego gwaru, która go porwała i pociągnęła wraz ze sobą, Ezra zniknąłby w swoim domku, zawinął się w niepościelonym łóżku i próbował nadrobić sen, stracony na analizowaniu koszmaru.
We śnie znalazł się w swojej starej szkole, tej, z której przeniósł się, gdy dręczenie ze strony grupki starszaków stało się tak częste, że Ezra bał się wyjść z domu, co dopiero znaleźć się na zajęciach. Jej całość została zalana brudną, błotnistą wodą, a młody heros był zmuszony do nawigowania jej korytarzy, unikając każdego. Paranoja podążała za nim na każdym kroku, cienie były długie, ciemne i głębokie, a atmosfera zimna.
Panika wyślizgnęła się ze snu Ezry i wślizgnęła się pod ich kołnierz, wyczerpując ostatnie okruchy siły.
Młody półbóg niechętnie machał mieczem, uderzając w słomiany manekin z mocą, która ledwo co wydobywała z manekina bierne stęknięcia drewna. Podczas gdy herosi używali drewnianych broni, ćwicząc szermierkę między sobą, często chwytali prawdziwe, metalowe ostrza, aby przyzwyczaić się do ich ciężaru w dłoni.
To, znajdujące się pod palcami Ezry było… takie jak każde inne. Ot, miecz. Solidny, ostry, wypolerowany, błyszczący się złotem w wiosennym słońcu. Jeden z wielu, spoczywających w składziku wśród siostrzeńczych mieczy. Może wyjątkowo dobrze wyważony, może jego rękojeść była wyjątkowo miękka. Na końcu dnia, w zmęczonych oczach Ezry był to kolejny z wielu mieczy.
— Słucham? — Wydukało więc półgłosem w stronę dziewczyny, z opóźnieniem rejestrując ciepłe, szorstkie palce na swoich, szarpiące rękojeść, wydzierające ją z jego uchwytu. — Twojej? — Niezręcznie odsunął się, zrobił mały krok w tył, tylko potęgując nacisk materiału koszulki na kark. Jejgo serce nagle przyspieszyło, lepki pot oblał bladą skórę. Śniadanie groziło ponownym powitaniem się z zewnętrznym światem.
Ezra bał się konfrontacji. Co dopiero niezapowiedzianej konfrontacji. Fizyczna konfrontacja połączona z zupełnie niesprawiedliwym oskarżeniem? Była to ostatnia rzecz, na którą się pisał, wytaczając się tego poranka z łóżka.
Normalnie chciałoby wycofać się z sytuacji, przyznać do winy, przeprosić, przyjąć cios w twarz, zrobić cokolwiek, aby mieć spokój. Normalnie odpowiedziałby, „słuchaj, jeśli chcesz podtopić mnie w kiblu – puść mnie, sam uklęknę przed muszlą klozetową, jeśli to dla ciebie nie kłopot”. To następny komentarz dziewczyny sprawił, że jego stracił władzę nad swoją pasywnością.
— Co cię kurwa obchodzi moja twarz? — szczeknął. Jejgo wzrok ponownie znalazł zwężone, zielone oczy heroski, wilgotne wargi, ściągnięte w poziomą kreskę, powoli przeradzającą się w uśmieszek. Przyciągnęła go bliżej do siebie, jej ciepły oddech uderzył policzek Ezry. W każdej innej sytuacji poczułby się speszony. W tej wizja własnej śmierci odbierała momentowi intymności.
Próbowała go podjudzić. Jej zaciśnięta pięść stawała się coraz gorętsza. Poprawiła swoją postawę, wbiła czubek stopy w trawę, skracając dystans między nimi. Aktywnie go szczuła. Drwiła z jego egzystencji. Czekała, aż straci nad sobą kontrolę.
A Ezra dał się rozwścieczyć.
Chwycił nadgarstek brązowowłosej, mocniej, niż zamierzał. Szybciej, niż przypomniał sobie o tym, że nie powinien bić dziewczyn, nawet jeśli wyrażają na to zgodę. Jejgo ciało działało za niągo. Nawet nie zarejestrował, kiedy przerzucił dziewczynę przez plecy. Ledwo co poczuł, że wylądował nad nią, że pociągnęła go na dół, upadając. Że upadek wcale nie zabrał jej oddechu, a raczej rozpalił ogień w jej oczach. Gdyby mogły mówić, krzyczałyby „zabiję cię, przywrócę cię do życia, potem zapierdolę kolejny raz, żeby potem rozczłonkować twojego ducha”.
Rosjanka prędko przerzuciła Ezrę na plecy, teraz znajdując się nad nim. Jej ciężar spoczywał na nadgarstkach herosa, uniemożliwiając mu jakiekolwiek ruchy.
— Masz jakiś problem. — wycedził przez zęby. — Jesteś pojebana. — Wraz z tym stwierdzeniem ich usta opuścił lodowaty oddech, który spotkał się z kolektywnym, stłumionym okrzykiem obserwatorów. Ezra ujrzał kątem oka niemały szereg widzów, zgromadzonych w bezpiecznej odległości. Szczęk mieczy, krzyki walczących, triumfalne salwy śmiechów – to wszystko ucichło. Nawet ptaki, rozśpiewane o tej porze roku, zamilkły. Polanę przepełniały oddechy leżącej na ziemi dwójki.
Trawa, otaczająca ich zszarzała. W połowie zwęglona, w połowie zabita, w całości pozbawiona życia. Nawet fiołki, nieśmiale wyglądające spod muru dawnego amfiteatru zwiędły i skruszyły się, opadając na ziemię.
— No nie. — zalamentował głos z widowni. — Co wam zrobiła trawa? Niewinna koniczyna? Bogom ducha winne kwiatki? — Ezra rozpoznał w nim brązowowłosego łobuza z czwartego domku, na którego okazjonalnie wpadał. Czasami się o niego potykał. Głównie dlatego, że chłopaka było wszędzie pełno, a Ezra miał kryminalnie niski poziom żelaza we krwi.
Heros stęknął, bezskutecznie usiłując podnieść chociażby cal ciała z ziemi. Jego szare oczy spoczywały na twarzy dziewczyny, studiując jej krwiste policzki, obnażone zęby, grzywkę, opadającą na oczy. Nie wiedział, jak interpretować jej bezruch. Nieobecność pięści na nosie była bardzo przyjemnym stanem bytu, jednakże nawet leżąc na ziemi, nawet ciężko dysząc, usiłując pozbyć się bólu, promieniującego ze splotu słonecznego, czuł napięcie brązowowłosej. Buzowała w niej złość, z którą nie chciał się spotykać. Kołatało w niej coś, czego nie mógł przykryć strach. Strach nie mógł zaćmić w niej niczego – przecież Aresiaki zamieniały strach w agresję, niepokój w złość.
Ta chwila ciszy pozwoliła Ezrze na przeanalizowanie ostatnich kilkudziesięciu sekund. Na początku był trening, potem zarzut kradzieży. Czy ukradł ten miecz? Jego obraz wydawał się oddalony o mile od rzeczywistości. Oczywiście, że go nie ukradł. Nie wiedział, do kogo należy. Nie był podpisany. Nie wiedział również, dlaczego dziewczyna zareagowała fizyczną agresją. Wiedział jedynie, że był na nią wściekły. Nie liczył się zdrowy rozsądek. Nie liczyło się to, że dziewczyn się nie bije. Liczyło się to, że sama jej obecność, jej ciężar na jego ciele, końcówki włosów, łaskoczące kości policzkowe… to wszystko sprawiało, że chciał wepchnąć jej twarz w trawę i wykrzyczeć w jej ucho, gdzie może wsadzić swój jebany miecz, którego przecież nie ukradł. Chciał jej powiedzieć, co o niej sądzi. Że mimo tego, że nigdy nie poznał jej osobiście, zachowała się jak żałosne dziecko.
To nie był Ezra. To nie była jejgo świadoma część. Może był to ten animalistyczny skrawek duszy, ten, odzywający się tylko w ostateczności. Nie była to jednak osoba, którą chciał być Ezra. Nieważne, jak głośno zgrzytał zębami pod dziewczyną.
— Możesz ze mnie zejść? Śmierdzisz spalenizną. — Wychrypiał w zamian.
Kazue?
◇──◆──◇──◆
[1040 słów: Ezra otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz