Autobus z Long Island nie jeździł w niedzielę.
To znaczy – zgodnie z planem powinien znaleźć się na przystanku dwukrotnie. Jednak praktycznie w każdą niedzielę zdarzała się awaria, opóźnienie tak poważne, że nie opłacało się zajeżdżać pod samą granicę lasu albo wypadek, zagradzający drogę do serca Nowego Jorku.
Ezra i tak nie przegapiało wiele. Ot, angielski, biologia, algebra. Wszystko to dało się nadrobić. To było idealnym usprawiedliwieniem tego, że Ezra zdecydował się zostać w łóżku na dłuższą część niedzielnego przedpołudnia. Mógł uciekać od myśli o szkole przez dodatkową beztroską dobę i wrócić do domu w poniedziałek.
Nie było w stanie uciec od jednej, jedynej rzeczy – projektu z historii. Nauczycielka przedstawiła go klasie już przed początkiem przerwy wiosennej. Przedstawiła dostępne tematy, podzieliła wszystkich na pary (Ezra znalazł się obok wysokiej, popularnej dziewczyny, która kazała mu zrobić plakat, po czym mlasnęła balonem z gumy do żucia, ostentacyjnie odsunęła krzesło od ławki i zarzuciła brokatową torbę na ramię) i ostrzegła, że projekt ten będzie dużą częścią oceny końcowej.
Gdyby istniał konkurs prokrastynacji, Ezra dostałby list, przypominający im o odebraniu ich pucharu, co – oczywiście – prokrastynował. To, że zacznie pracę nad prezentacją dni przed terminem, było oczywiste.
Dlatego też uciekło do lasu wraz z kartą pracy, długopisem i kartką z zeszytu. Potrzebowało planu, pierwszych notatek na temat, aby wiedzieć, co ma wydrukować i przykleić na kartkę. O czym ma wyrecytować kilka skleconych na szybko zdań.
Oczywiście, domek dzieci Tanatosa oferował mnóstwo miejsca na odrabianie zadań domowych. Ezra liczył na to, że las odwróci jego uwagę od śmierci. Od tego, że wejdzie do domu, w którym znajdzie o jedną domowniczkę mniej. Że będzie musiał skonfrontować nietrzeźwą matkę.
Mylił się.
Gdziekolwiek by nie poszedł, potok myśli był ten sam. Wylewał się z niego, sprawiając, że stokrotki, przed chwilą uśmiechające się do słońca, spuszczały zwiędłe główki w dół.
Skończył udawać, że zajmuje się historią, gdy po trawie przebiegła wiewiórka, łypnęła czarnym jak paciorek oczkiem na krąg martwej trawy i uciekła w popłochu. Miała rację. Ezra musiało wstać, ogarnąć się i– ludzkie kroki przebiły się przez szum lasu. Oblicze ich właścicielki sprawiło, że dziecko Tanatosa zbladło.
Co jest gorsze od jednego Aresiątka? Dwa Aresiątka.
A co jest gorsze od dwóch Aresiątek? Trzy Aresiątka tego samego tygodnia.
Westchnienie było szybsze od zdrowego rozsądku Ezry i wydostało się z jejgo ust szybciej, niż je powstrzymało.
Co miał jej odpowiedzieć? Milczenie podjudziłoby ją jeszcze bardziej. Agresja byłaby spełnieniem jej marzeń. „Ustaw się w kolejce”? To było nierozsądne.
Szum wody w klozecie obijał się o uszy Ezry za każdym razem, gdy spoglądał w oczy jednego z Aresiaków. To skojarzenie było zakorzenione w ich podświadomości naprawdę głęboko. Siedziało w niej wraz ze wspomnieniami melodyjnego śmiechu Caroline, śmiechu, który mógł być barwny i radosny, a jednak wybrzmiewał okrucieństwem. Ten śmiech towarzyszył wszystkim razom, gdy podstawiła Ezrze nogę. Gdy sprawiła, że ich miecz wyleciał z ich dłoni – lub uderzył go w czoło z impetem. Uderzał w Ezrę, gdy wylewał się z dziewczyn za jego plecami. Rozbrzmiewał, gdy potrąciła Ezrę, sprawiając, że cały jego obiad ześlizgnął się do ofiarnego ognia. Był podkładem muzycznym, mieszającym się z kakofonią „przepraszam-przepraszam-przepraszam”, bo co innego można mówić, przywołując własnego boskiego ojca?
Ezra odepchnęło się od drzewa, zmniejszyło dystans między nimi o połowę. Teraz czuł rozżarzoną frustrację dziewczyny. Buchała od niej gorącem.
— Nikt mnie nie wyrzucił. Mam dać im do tego powód?
Z tymi słowami rzucił się w jej stronę. Susem pokonał ostatnie stopy, dzielące ich od dziewczyny i popchnął ją chłodną dłonią – nie z całej siły, nie na tyle, aby upadła. Ledwo co musnął jej jaskrawo pomarańczową koszulkę. Potrzebował tylko milisekundy przewagi, aby rozpędzić się, znaleźć rytm szaleńczego biegu w dół, w stronę Obozu. Nie musiał robić jej krzywdy. Chciał tylko uciec, uciec, jak najszybciej.
Trawa uginała się pod ciężarem kroków. Wpierw jednej pary stóp, potem drugiej. Córa Aresa nie wahała się ani sekundę. Nie krzyczała, nie fukała, biegła. Jej kroki wydawały się dudnić tuż za piętami Ezry.
— Bu! — Zakrzyknął, odwróciwszy się.
Sianie w innych niepokoju nie było ulubioną z odziedziczonych po ojcu umiejętności Ezry. Nie było również skuteczne wobec dzieci boga wojny – one miały absolutną, nieposkromioną władzę nad sobą podczas walki. Nie pokazywały przed nikim strachu.
A jednak Caroline wydawała się zaczerpnąć powietrza gwałtowniej niż poprzednio.
Może ze strachu, może z zaskoczenia, przyspieszyła, odbijając się od ziemi sprężyściej, niż poprzednio. I może nie z niepokoju, a z frustracji zahaczyła czubkiem buta o korzeń, straciła równowagę i upadła.
Już w trakcie lotu zwinęła się w kulkę, uderzając o ziemię ramieniem i skutecznie niwelując siłę upadku. Przeturlała się przez soczystą, wiosenną trawę, końcowo zatrzymując się u stóp pagórka. Podniosła się na czterech, rozczapierzone palce wbijając w kępy trawy, wypalając w plecach Ezry dwie dziury rozwścieczonym wzrokiem łypiących zza potarganych włosów oczu.
— O kurwa. O kurwa, o najsłodsi bogowie — wyszeptał Ezra, zipiąc i biegnąc dalej, z dala od Caroline. Nie miała upaść, nie miała tarzać się w trawie.
Czy była cała?
Ezra zwolniło, zerknęło za siebie przez ramię.
Jeśli Caroline przedtem nie miała powodu, aby dogonić ich i zawlec do Obozu za włosy, teraz miała do tego każdy ostatni. Zacięte usta były malinowe złością. Policzki umalowane dudniącą w niej krwią. Kolana umazane sokiem trawy.
To był jego koniec.
◇──◆──◇──◆
[856 słów: Ezra otrzymuje 8 Punktów Doświadczenia]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz