piątek, 29 marca 2024

Od Luciena CD Arnara — „Romantyczna gra w podchody”

Poprzednie opowiadanie

Lucien zazwyczaj się nie denerwuje. Naprawdę. Złość piękności szkodzi, czy coś takiego, a z innej beczki, to większość problemów można rozwiązać polubownie. Tym razem jednak czuł, że coś siedzi mu na żołądku. Coś okropnego. I nie był to dzisiejszy obiad, który okazał się zatruty albo nieświeży. Tutaj wszystko było świeże.
Podążał za Arnarem, który wspiął się i wyskoczył przez okno. Bardzo nie chciał tego robić. Lepszym pomysłem byłoby wyjście po ludzku przez drzwi i okrążenie budynku. Hermesiak się jednak uparł; a jak Hermesiak się uparł, to nie należy z tym dyskutować.
Lucien wyskoczył niezgrabnie przez okno, prawie upadając twarzem na wilgotną trawę. Arnar cicho zachichotał. Na usta młodego herosa cisnęło się parę obelg: ,,chcesz, kurwa, zamienić się, kurwa, w winorośl?”. Nie wypowiedział jednak żadnego z tych słów.
— No i co teraz? — zapytał, patrząc na drugiego półboga z wyraźnym niesmakiem.
Jak to się stało, że jego gacie zostały ukradzione? Nie tak się chyba umawiali. Znaczy, nie umawiali się na nic szczególnego. To była gra. Przegrany oddaje wszystko, co postawił, jednak… kradzież bielizny pozostawia pewien niesmak.
— Tutaj jest kolejna strzałka. — Wskazał na symbol, który ktoś ułożył z kamyczków na trawie. — I prowadzi to… na pole truskawek. — Podniósł głowę i zmróżył oczy.
— Super, czyli ktoś schował moje… gacie, w truskawkach? — Zazgrzytał zębami. — W truskawkach. Moje gacie.
Arnar poklepał młodego Dionizoska po ramieniu. Uśmiechał się tak, jak to robił każdy Hermesiak, czyli bardzo, ale to bardzo zawadiacko. Z kilometra można było wyczuć, kto ma kogo za ojca.
— Mówiłem ci już, żebyś nie dramatyzował. Może będą tam kolejne znaki.
I nie czekając nawet na kolejne oburzenie Luciena, ruszył w stronę pola truskawek, pogwizdując pod nosem jakąś irytującą melodię.
Lucien zrównał krok z kolegą i nic nie mówiąc, próbował wyszukać na trawie lub na drzewach kolejne znaki. Chociaż na drzewach nie powinni nic znaleźć — driady by dostały wścieklizny, gdyby ktoś skrzywdził rośliny.
— Co jeśli ktoś to ubrał? — mruknął cicho Lucien, starając się, by nikt ich przypadkiem nie usłyszał. Nieszczególnie heros. Spaliłby się ze wstydu, gdyby ta rozmowa została podsłuchana przez satyra lub wspomniane wcześniej driady. — Jak to wtedy odzyskamy?
— Mała szansa, że ktoś to ubrał, serio.
Chłopak mu nie wierzył.
— Z matematycznego punktu widzenia, zawsze jest jakaś szansa.
Usłyszał westchnięcie Arnara.
— Nie wyjeżdżaj mi tu z matmą. — Odwrócił się do niższego towarzysza. — Nie wszystko jest matematyczne.
Lucien już otwierał usta, by zacząć się z tym kłócić, ale Arnar przycisnął swój palec wskazujący do ust półboga. Uśmiechnął się kącikiem ust, widząc rozdrażnienie towarzysza.
— Jesteśmy już przy truskawkach. Skup się. — Zabrał swój palec, odwrócił się i szedł dalej, kierując się prosto w owocowe pole.
Na szczęście o tej godzinie nie było nikogo, oprócz nich. Luciena to trochę pocieszyło.
Przedzierali się ostrożnie między truskawkami, a grupowy Dionizosa przepraszał rośliny w myślach za każde nadepnięcie na listka. Miał wrażenie, że słyszy ich piski i przekleństwa, gdy jego but spotykał się z małymi, zielonymi wyrostkami.
Nigdzie nie mogli znaleźć żadnego znaku, a wcześniejsza strzałka definitywnie wskazywała na pole truskawek. Owoce mieniły się w pełnym słońcu, a grunt był idealnie czysty, pozbawiony kamieni oraz chwastów.
— A może ty je zabrałeś — odezwał się nagle, patrząc Arnarowi prosto w oczy. — Jesteś w końcu synem Hermesa, nie byłoby w tym nic dziwnego.
— Lucien, ja naprawdę… mam swoją własną bieliznę.
— Nie zabrzmiało to przekonująco.
— Nie jestem fanem wilczych gaci.
Lucien przewrócił oczami na tę odpowiedź i wrócił do grzebania w truskawkach. Poprosił kilka krzaczków by się bardziej rozrosły, a inne żeby się przerzedziły. Czuł się jak ogrodnik.
W końcu dostrzegł coś, co mogło być znakiem pozostawionym przez rodzeństwo Arnara. Wryta między truskawkami strzałka. Ledwo można było ją zauważyć, bo Lucien kilkukrotnie tamtędy przechodził, rozsypując ziemię.
— Mam! — Ucieszony przejechał palcem po ryciu. — I gdzie to prowadzi?
— Yyy… staw?
Lucien się poderwał.
— Jak to, kurwa, staw?
Wyobraził sobie własne gacie, pływające w kajakach z innymi obozowiczami albo też służące jako flaga przyczepiona do wymyślnego masztu. Zrobiło mu się słabo.
Ta nerwowość sprawiła, że kilka krzaczków pogubiło swoje liście. Zrzuciło je jak drzewa na zimę.
Ścisnął Arnara za ramię. Naprawdę bardzo mocno.
— Słuchaj, jeśli… jeśli…
— Chłopie. — Arnar objął go ramieniem. — Te dzieciaki nie zrobiłyby nic niewłaściwego. Zaufaj mi.
Jednak Lucien nie czuł się ani trochę pewnie. I dalej mu nie ufał.
— Dobra, załóżmy, że nie zrobiły nic niewłaściwego, to dalej ukradły moją rzecz.
— W sumie… to moje rzeczy. Najpierw okradły mnie i…
— Ukradły moje gacie, Arnar.
— No, to prawda.
— I każą mi ich szukać po całym obozie.
— To też prawda.
Westchnął. Co za tragedia.
— Chodź stąd. — Skinął głowę w stronę, w którą prowadziła ich trzecia strzałka.

Arnar?
◇──◆──◇──◆
[746 słów: Lucien otrzymuje 7 Punktów Doświadczenia]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz