wtorek, 14 czerwca 2022

Od Merideth — zlecenie #2 — część 1

Merideth powoli zbierała się z łóżka, zaglądając ręką czy w pobliżu jest książka, w którą mogłaby się zanurzyć. Oddać się w świat swojej wyobraźni i mieć po prostu wyjebane. Jednakże zaspanym ruchem przetrząsając po szafkach, nie znalazła się ani jedna lektura. Jak? Może to kolejny żart dzieciaków Hermesa albo naprzykrzyła się komuś, nawet nie mając takiego zamiaru. „Wybornie” — pomyślała.
Poirytowana szybkim, zwinnym ruchem wstała z łóżka, poszła do szafy po ubrania, gdy nagle na wierzchu jej starannie poukładanych koszul zauważyła list. Zainteresowana otworzyła go, spodziewając się zlecenia i jak widać, nie myliła się. Przeczytała z dokładnością kilkukrotnie, by upewnić się, że niczego nie przeoczyła, po czym szykując się, na wyprawę wzięła czarny, obcisły czarny t-shirt, szerokie shorty z wysokim stanem w kolorze „deep taupe” i srebrny naszyjnik z księżycową zawieszką.
Poszła do łazienki, nie przejmując się zbierającymi na około współlokatorami, umyła zęby, wzięła poranny prysznic, po czym sięgając po paczkę szlugów, które ktoś zostawił, zapaliła papierosa, głęboko się zaciągając. Wyszła, gdy nagle podszedł do niej jeden z chłopaków z jej domku.
— Nikt cię nauczył, by nie sięgać po cudze rzeczy? — był widocznie sfrustrowany zaistniałą sytuacją, a każda sekunda czekania jedynie pogarszała jego sytuację. Musiał jednak odczekać 5 sekund, by Merideth mogła mu odpowiedzieć po wypuszczeniu kolejnego bucha.
— Wiesz przecież, że mogłabym zwinąć całą paczkę, a jeszcze bym się na tym dorobiła, więc uspokój się, a rozejdziemy się w pokojowych warunkach — dziewczyna odpowiedziała widocznie jeszcze zaspanym głosem i nie czekając, skierowała się w stronę drzwi na zewnątrz. Włożyła beżowe buty, wyszła, skierowała się pod główną bramę i doszła aż do drogi.
Po wydostaniu się z obozu poczuła jakby… ulgę. Jasne to jest jej dom, ale ten cały gwar, imprezy, walki o honor, wspinanie się po zabójczych ścianach wspinaczkowych, to wszystko potrafiło wymęczyć człowieka, a w szczególności tego w spektrum autyzmu. Z drugie strony w tym całym harmiderze jest tyle bodźców, hałasów, nieprzyjemnych i triggerujących dźwięków, a wciąż da się znaleźć w tym jakąś harmonię i to było cudowne w tym całym półświatku popierdolonych herosów. Da się znaleźć tam wszystko od tapeciar, które najwyżej co wyniosą ze swoich rozmów to, jaki następnie dobrać sobie kolor paznokci, po chlejusów i narkomanów, którzy już nawet przed Chejronem muszą się kryć, by nie zostać odesłanym na odwyk. Każdy jednak ma tam wspólną cechę, każdy tworzy społeczność, która, choć utrzymuje się dzięki zjebanym rodzicom, to jednak jest połączona silnym splotem więzi i choć lepiej na pewno wypowiedzieliby się o tym potomkowie Afrodyty, tak myśli te są prosto z serca.
Nagle z zamyślenia wyrwał ją odgłos hamującego auta. Uśmiechnęła się do 40-letniego bruneta w okularach quicksilvera i białej koszuli z podwiniętymi rękawami.
— W którą stronę pan jedzie? — zapytała niezastraszona Merideth, starając się być jak najbardziej uprzejma dla kierowcy.
— Nowy Jork — odwzajemnił uśmiech, oczekując odpowiedzi siedemnastolatki.
— Idealnie, podwiezie mnie pan w rejon China Town? — zapytała.
— Jasne, wskakuj.
Rozsiadła się wygodnie w podniszczonym fotelu starego jak świat pick-upa, skierowała w swoją stronę wylot od klimatyzacji i oglądnęła się za widokami jej dobrze znanych lasów i pól uprawnych. Skierowała oczy w stronę mężczyzny, pytającym wzrokiem wskazując na charakterystyczną osłonę dłonią. Nie chciała w końcu, by wypaliło jej oczy, biorąc pod uwagę to, że słońce grzało jak szalone, a temperatura w cieniu osiągała 25 stopni. Facet zdążył już pogłośnić radio, które grało jakiś jeden z kiczowatych kawałków country. Merideth odwrócona od mężczyzny przewróciła jedynie oczami w odpowiedzi, wyczekując momentu, gdy ten postara się zacząć rozmowę. W końcu to była cena, którą musiała zapłacić, by dostać się do Nowego Jorku i w zamian co nieco zarobić.
— Co taka młoda dziewczyna robi pośrodku takiego zadupia? Tak wy to teraz na to mówicie? — zapytał, dalej koncentrując swoje oczy na drodze. Merideth była przygotowana na to pytanie, gdyż było jednym z najpopularniejszych początków. Znała więc już wymówki, zakute na pamięć przetarte tysiącami użyć.
— Ciotka tu mieszka, a jako że dzisiaj pogrzeb matki, a jej auto uległo jakiejś awarii, postanowiłam złapać stopa — dziewczyna odpowiedziała niewzruszonym głosem, co trochę zadziwiło staruszka.
— Pogrzeb powiadasz? Wiesz, ja też byłem w twoim wieku i miałem znajomych. — „Naprawdę? A nie wygląda pan” pomyślała nastolatka. — Jeździłem na wyjazdy pod namioty, więc wiem, jak to jest — facet spojrzał na nią z porozumiewawczym puszczeniem oka.
— No dobra… Przyłapał mnie pan — powiedziała Merideth, tym razem już bardziej starając się włożyć emocje w swoją wypowiedź.
— Poza tym nie Pan, a Bruce jestem — podał dłoń.
— Merideth — dziewczyna uścisnęła i czekała na dalszy rozwój wydarzeń, nie angażując się w rozmowę.
— Na dziko rozbiliście obóz? — powiedział Bruce, przypominając sobie, że w okolicy nie ma żadnego pola namiotowego. Dziewczyna miała już odpowiedzieć, jednak mężczyzna nie dał jej dojść do słowa, nie czekając na odpowiedź. — Dobrze, myślałem, że ten świat schodzi na psy, że nie ma już porządnych młodych ludzi, którzy poradziliby sobie ze zwykłym wystruganiem patyka na ognisko, a tu proszę, spotykam przykład, że jeszcze jest nadzieja na lepsze jutro.
Merideth nie odpowiedziała, pokiwała jednak głową na znak, że przyjęła do wiadomości, po czym przygryzła wargę, zaczynając swój stimming.
— Hmmm… A wierzysz w Boga? Może i tutaj dasz mi natchnienie. W końcu to nasz Pan i stwórca, miłosierny Jezu, który poświęcił się dla nas.
— Nie, nie wierzę.
— Ach te poglądy młodego pokolenia, was to już zdrowy rozum opuścił. Nie wierzyć w boga! Achhhh — „tylko się nie zapowietrz” pomyślała. — Niestety przez te cele równościowe i inne pierdoły, ludzie stają się zamknięci na tradycję. Geje, biseksualiści, transy to przecież wbrew naturze! Jak można opowiadać takie brednie? Jeszcze lesbijki przejdą, ale żeby tak chłop z chłopem! No ja pierdolę, co się z tym światem dzieje! A ty co? Pewnie chodzisz na te wszystkie marsze heretyków? Oj, biada ci.
Merideth jedynie pokręciła głową, odwróciła się na powrót do okna, obserwując klucz żurawi i wirujące w górze orły. To właśnie jest wada starego pokolenia, z jednej strony facet wywarł wrażenie młodzieżowej osoby, lecz z czasem przerodził się w twardego katolika, który prawiąc swoje poglądy, mógł skrzywdzić drugą stronę. Gdyby nie to, że przeprowadziła już tuziny takich rozmów, poczułaby się urażona. Teraz jednak postanowiła przeczekać, domyślając się, że mężczyzna już nie odezwie się do niej ani słowem. Dziwiła się jednak dlaczego nie wyrzucił jej jeszcze z auta? No cóż, lepiej tak niż czekać 45 minut, aż złapie się kolejnego stopa.

Na horyzoncie rozciągał się już Nowy York, gdy przejeżdżali właśnie obok jednej z plenerowych plaż nad jeziorem. Ocean był zbyt zanieczyszczony, by nadawał się jako świetne miejsca do wykąpania się, ponurkowania, czy snorkelingu mając jeszcze na uwadze to, że znajdowali się właśnie obok jednej z większych metropolii USA. Merideth sprawdziła, ile jej zostało pieniędzy po kieszeniach, by sprawdzić, czy wystarczy jej, by uczciwie zapłacić za jedną paczkę czerwonych Winstonów. Ucieszyła się, gdy wyczuła pod jeansem, że jeszcze ma 10 dolarów.
Przeczekała bez zbędnej życzliwości wobec mężczyzny, gdy nagle znaleźli się w China Town, pokazała na kiosk, mówiąc oschłym tonem:
— Może pan się tutaj już zatrzymać.
Bez słów mężczyzna wykonał jej prośbę, po czym bez pożegnania i obejrzenia się odjechał z miejsca zdarzeń. „Dziwny facet” pomyślała, jednak poszła do okienka, kupiła paczkę wspomnianych fajek, po czym odpalając jednego, skierowała się w kierunku mieszkania.
Gdy już dotarła na miejsce, zapukała, czekając na dalszy rozwój wydarzeń.
◇──◆──◇──◆
Merideth zaczyna zlecenie #2 z Mistrzem Gry.
1180 słów: Merideth otrzymuje 11 Punktów Doświadczenia (+30).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz