środa, 15 czerwca 2022

Od Laurencego do Elio — „Pytania do Elio”

— Z tego względu wydaje mi się, że nikomu nie stałaby się krzywda, gdybyśmy sprawili sobie kucyka. Księciunia, uściślając. — Laurencjusz oparł dłonie o biodra i wbił w Chejrona wymowne spojrzenie czarujących oczu. Przez ułamek chwili rozważał puszczenie mu oczka, jednak na tym etapie podobny manewr mógłby zostać wzięty za co najmniej zuchwałość, a że podobną plakietkę przyczepiono Lauriemu już lata temu, wolał nie ryzykować. Dla Księciunia.
Czekał cierpliwie, aż Chejron przestanie wiercić mu wzrokiem dziurę w brzuchu. Z każdym oddechem czuł się coraz to mniej komfortowo, to i tu odchrząknął, tu poruszał ręką, nogą, tu nosem. Wziął wdech, wydech, pewnie zdążyłby zaparzyć sobie herbaty albo wybrać się promem do, powiedzmy, Senegalu, a po powrocie i tak musiałby jeszcze moment postać w milczeniu i w oczekiwaniu, aż Chejron wreszcie się do niego odezwie. Nie myślał o tym, że rzadko kiedy Chejron myśli tak długo, nawet jeśli zwyczajowo procesy w jego mózgu przebiegały dosyć prędko, a komunikacja międzykomórkowa rozwinęła się u Chejrona na zadowalająco wysokim poziomie. Bardziej przejmowała go drażniąca metka, która łaskotała jego lędźwie.
Chejron postukał długopisem o blat biurka.
— Zacznijmy od tego, że nie ma mowy, żebyście dostali kucyka.
Cała piątka — Laurency i jego Dionizoski — westchnęła męczeńsko. Jeden krępy chłopak, który chodził czasem za Laurencjuszem, odważył się na prychnięcie. Grupowy dźgnął go łokciem w bok.
— Młody.
— Przepraszam, szefie.
Chłopak potrząsnął głową i, reflektując się, wyprężył pierś.
— Liczę, że jesteście świadomi mnogości zakazów, jakie złamaliście. — Chejron ściągnął brwi, wpatrując się w młodych Dionizosów jeden po drugim. — W ostatecznym rozrachunku reguła o ciszy nocnej powinna być waszym najmniejszym zmartwieniem. Tę zasadę, rzecz jasna, również naruszyliście, warto przypomnieć. Tak jak wszystkie inne zresztą.
— Jeśli mogę — wtrącił Laurency, unosząc ramiona, jakby Chejron był małym pieskiem, którego musiał ugłaskać. — Panie Chejronie, wcale nie naruszyliśmy każdej zasady. Jakby nie patrzeć, wciąż nie złamaliśmy tej o wylewaniu na siebie herbaty na stołówce albo słuchaniu Taylor Swift na głośnikach.
— Laurency, przysiągłbym, że przedwczoraj na imprezie słyszałem Shake It Off. — Drugi z chłopaków przysunął się do niego i napomknął półgłosem.
— A co do herbaty, jeśli mogę przerwać waszą rozmowę, jakieś dwa miesiące temu Milio i Kanmi zostali wyrzuceni za polewanie się wiśniowym kompotem — dodał drugi.
— Chcecie tego Księciunia, czy nie chcecie? — Laurencjusz zgromił ich spojrzeniem.
— Wystarczy. — Chejron patrzył na nich z powagą wymalowaną twarzy zmęczonego dziećmi koordynatora przybytku dla półboskich wyrostków. Spomiędzy jego warg wydobyło się przeciągłe sapnięcie tak długie, jak recepta leków antykoncepcyjnych. Nie to, że Laurency kiedykolwiek ją czytał. Szczególnie, ot, wiedziony ciekawością. — Laurency. Chciałbym, żebyś zdawał sobie sprawę z tego, co narobiliście. Mogę cię o to prosić?
Grupowy skinął głową.
— Bardzo mi przykro, proszę pana.
— To dobrze — odparł Chejron. — Lista, którą przeczytałeś, jest długa. Obóz nie pokryje całości kosztów szkód, jakie wyrządziliście, więc znalazłem inne rozwiązanie. Zbierz grupę, z którą udacie się do kuźni, tam też przedstawicie tę listę domkowi dziewiątemu, dzieciom Hefajstosa. Będziecie pracować, żeby uzyskać części do naprawy futryn, stołu i łóżek. Tak samo ciężko, jak oni. — Skrzyżował ramiona na piersi. — I pamiętajcie, że jeśli tylko zaczniecie kręcić, dowiem się o tym w pierwszej kolejności.
Na ustach Laurencjusza wykwitł rozanielony uśmiech.
— Zgodnie z rozkazem, sir. — Skinął koordynatorowi głową. — Dziękujemy.
Mieli już wychodzić, gdy Chejron uniósł głowę znad dokumentacji.
— Laurency. — Grupowy zatrzymał się w drzwiach i obrócił ku dyrektorowi. — Proszę, daj im przykład. Jakikolwiek, ale przykład.
— A co do Księciunia…
— Laurency.
Chłopak skinął głową — z dozą naturalnej niepewności zmieszanej z ochoczym zapałem. Chejron w niego wierzył, nawet jeśli nie był skory sprawić domkowi numer dwanaście kucyka.

— Drogie dzieci — powziął Laurency, stojąc u boku jednego z Hefajstosiątek, naprzeciw szeregu gotowych do działania synów i córek Dionizosa. Wmawiał sobie, że widzi w ich oczach niecodzienny zapał do przetapiania metalu. — Jesteśmy… — rozejrzał się po otoczeniu. Grube ściany kuźni izolowały ich od ciepła wczesnej jesieni, od posadzki biło chłodem, a, na domiar złego, Hefajstosiątka nie okazały się nader zadowolone z perspektywy nawiązania ścisłej współpracy z domkiem numer dwanaście. Poniektórym co prawda błysnęły oczy, Laurie przechwycił parę rozweselonych spojrzeń kojarzonych ze spotkań integracyjnych — wciąż stanowili mniejszość. — Jesteśmy tu. To chyba kuźnia, co nie?
— Tak, to kuźnia.
— Tutaj robi się różne rzeczy. Takie… co robi się w kuźni — wytłumaczył pobieżnie. — Jeśli będziecie grzeczni, namówię Vasko, żeby pozwolił wam przetopić własną śrubkę. Będziecie mogli ją nazwać.
Sam nie wiedział, czy Vasko, jeden z najstarszych obozowiczów i jednocześnie jego ulubiony syn Hefajstosa, będzie jakkolwiek skłonny przystać na podobną propozycję, ale dostrzegł, że kilkoro spośród dzieci Dionizosa wyraźnie ożywiła możliwość wyprodukowania własnej śrubki.
Wspólnie z grupowym Hefajstosa podzielił grupę domku numer dwanaście na pomniejsze oddziały, z czego każdemu przydzielono konkretne zadanie. Jak spodziewał się Laurency, nie zająknęli się, tylko rozeszli w swoje strony, zgodnie z przydziałem. Chociaż nie był za autorytaryzmem, cieszyła go ich dyscyplina.
— Słuchają cię, a to dzieciaki — zwróciła się doń jedna ze starszych cór boga kowali. — Lubią cię.
Laurie pokiwał głową. Lubią, powtórzył w myśli, mimowolnie unosząc kąciki ust w uciesznym uśmiechu. Pewnie, że mnie lubią.
Kręcił się od grupy do grupy, rzucając na lewo i prawo swoimi niebłyskotliwymi wskazówkami. Spójrz, to wygląda, jakby pasowało do tego. Ostatecznie wcale nie pasowało, ale zanim oddział zdaje sobie z tego sprawę, Laurencjusz ulatnia się, by złapać za kark innego młokosa, który w pocie czoła pomaga kolejnej spośród córek Hefajstosa złączyć dwa metalowe pręty.
— Dobrze ci idzie, Żabor — dopingował go grupowy. Żabor spojrzał nań z niekrytą dumą. Miał jakieś trzynaście lat i prawdopodobnie był sierotą. — Tobie też, jakkolwiek masz na imię. Girl power, tak jest, młoda! — Uniósł pięść, ale prędko ją opuścił, gdy jej wzburzony wzrok skrzyżował się z ognikami tańczącymi macarenę w oczach Laurencego.
Ostatecznie znalazł miejsce wśród starszych obozowiczów. Próbowali naprawić stół, istotny element wystroju ulubionego pomieszczenia domku numer dwanaście.
— Stare dupy, a tamci radzą sobie lepiej od was. — Laurency wskazał na grupę czternastolatków siłującą się z młotkiem i szczypcami. — I tak dobrze wam idzie. Żabor tylko trzyma pręt.
Po zespole poniósł się śmiech.
— A co, Laurek? Myślisz, że ten robi coś więcej? — Jedna z dziewczyn skinęła głową ku Milio.
Milio zmarszczył czoło.
— Jestem Kanmi i jestem śmieszna — odparł wysokim głosem, po czym zwrócił się do grupowego, otaczając go ramieniem. — Laurency, dobry druhu. Wiesz, że jesteś moim ulubionym grupowym z nich wszystkich. Powiedz mi, proszę, jak mam przytwierdzić tę cholerną nogę do blatu.
Laurencjusz spędził następne piętnaście minut na dokładnym opisywaniu trzech sposobów, dzięki którym stół będzie mógł stanąć na czterech nogach. Przesuwając dłonią po blacie, opowiadał o włoskim drewnie, ku znudzeniu grupy, wtrącając między zdaniami porady, o jakie prosił go Milio.
Strzała ze świstem przeszyła powietrze i wbiła się w powierzchnię tuż obok jego kciuka. Rozdziawił usta, spojrzał na strzałę, na kierunek, z którego nadleciała, na strzałę. Potem na Milio. Na Kanmi. Znowu na kierunek, z którego nadleciała. I na strzałę.
— Mój stół — jęknął z pożałowaniem.
Zanim jego przyjaciele zdążyli się otrząsnąć, pomiędzy Milio i Kanmi przecisnął się chłopak. Laurency zmierzył go spojrzeniem, od kostek po głowę. Pobłyskujące na uszach złote kolczyki przyciągają jego uwagę. Związane włosy. Cholerni łucznicy.
— O nie, nie, kolego — zawołał Laurie, gdy łucznik sięgnął po strzałę. — Przybliż się, no, śmiało. Weź tę strzałę, wyciągnij, użyj trochę siły, co? Nie, nawet nie próbuj — wtrącił, widząc, że chłopak otwiera usta. — Ja teraz mówię. Brawo, poradziłeś sobie ze strzałą. Teraz popatrz.
Laurie przesunął palcem po wyżłobieniu.
— Spierdoliłeś mój stół — zauważył niebystro.
Przechylił głowę na prawo, tym razem już oczekując odpowiedzi.
— Jeśli naprawdę chcesz, żebym się nie odzywał, mógłbyś chociaż zamknąć mi usta w kreatywny sposób — mruknął łucznik i popatrzył na stół, później na zgromadzonych, i jeszcze raz na stół. — Twój stół spierdolił mi strzałę, jesteśmy kwita. — Obejrzał strzałę dokładnie ze wszystkim stron. — A poza tym, kochani, patrzcie, jakiego mam cela!
Laurencjusz przyłapał Kanmi na chichotaniu. Zmarszczył brwi, widząc, jak chłopak wypręża się jak paw. Komórka z numerem jeden zdążyła puścić do drugiej queer alert, a druga była na etapie przekazywania tej informacji do komórki trzeciej, która odpowiadała za szeroko pojętą motorykę i, między innymi, wydawanie ostatecznych wyroków. Zbliżała się ich pora śniadaniowa, więc Laurency obawiał się, że mogą nie być w szczytowej formie.
— Juhu! — Wydał z siebie udawany pisk i poklepał nieznajomego po plecach. — Następnym razem celuj gdzieś indziej.
— Na przykład w stronę Kanmi — dodał Milio.
— Albo w ciebie — wyparowała Kanmi.
— Dzieciaki. — Laurency pokręcił głową i parsknął pod nosem, kiedy łucznik odwrócił się, żeby odejść.

Naprawili wszystkie szkody wyrządzone przed dwoma tygodniami i, umówmy się, Chejron w swoim moralizatorskim monologu nigdzie nie wspomniał o konieczności zaprzestania urządzania spotkań integracyjnych w domku numer dwanaście. To znaczy, prawdopodobnie wspomniał, ale Laurencego zbyt przejęła odmowa sprowadzenia Księciunia, więc gotowy był udawać na wpół głuchego.
Mamma Mia sączyła się z głośników, podrywając wszystkich gości do tańca. Laurency bujał biodrami, plecami przyciśnięty do Milio, z pustą butelką wina w dłoni.
Mamma mia, here I go again. My, my, how can I resist you? — Śpiew Laurencjusza zagłuszała muzyka i głosy otaczających go imprezujących. Słyszał tylko Milio, jak zupełnie pieprzył tekst. — Mamma mia, does it show again. My, my, just how much I've missed you?
Kończąc refren, zakręcił Milio i rozejrzał się dookoła, zdyszany. Alkohol nie poprawiał jego kondycji, chociaż, co prawda, dodawał nieco werwy. Ledwo skończyła się Mamma Mia, poleciało YMCA. Laurency, po miesiącach imprezowania, posiadł niezwykłą umiejętność rozpoznawania każdego bangera po dwóch pierwszych sekundach. Zebrał więc grupę chętnych, wraz z którą ustawił się w szeregu.
Y.M.C.A. — krzyczeli jeden przez drugiego, tańcząc ten śmieszny taniec. — It's fun to stay at the Y.M.C.A!
Laurency z trudem łapał oddech, podskakując co literę. Przenosił spojrzenie na swoich przyjaciół, Milio, Kanmi i paru innych, a później patrzył po otaczających ich ludziach, śmiejących się i pijących. Niektórzy zajęci byli rozmowami, a inni przepychali się między grupami, próbując dostać się z jednego końca domku na drugi. W tłumie rozpoznał jedną ze znajomych twarzy.
Myślał intensywnie.
Jego trzy komórki zabarykadowały się w schronie i wywiesiły na jego drzwiach tabliczkę z napisem „Nie ma nas, pijemy”. Musiał je wyważyć i wyciągnąć komórki za nibynóżki, żeby zmusić je do niewolniczej pracy.
— O kurwa, łucznik — szepnął sam do siebie Laurency, łapiąc się za pierś.
Laurencjusz nigdy nie kończy tańca w połowie piosenki, więc, mimo kolki, do ostatniej minuty wykrzykuje tekst Y.M.C.A. Później klepie kogoś po plecach i z przepraszającym spojrzeniem rzuca się między tłum, bujając się co krok, wstawiony przez wino.
— Łucznik, łucznik — śpiewa pod nosem, dopasowując łucznika do wymyślonej melodii.
Powtarzanie łucznik wcale nie sprawia, że Laurencemu łatwiej było go odnaleźć. Wręcz przeciwnie — odniósł wrażenie, jakby łucznik rozpłynął się w powietrzu. Szkoda. Czuł, że nie opierdolił go wystarczająco.
Przed pierwszą młodsi poszli spać, a starsi ściszyli muzykę. Usiedli w miejscu, w którym dotychczas stał stół, w kółku, każdy twarzą do każdego. Szczęśliwi zajęli kanapę, reszta poprawiała się co rusz, z tyłkami na twardej podłodze. Dionizosów w końcu nie było stać na własny dywan, wystarczy, że ich finanse były na żałosnym poziomie, a na domiar złego nie zanosiło się na prędkie pojednanie z Chejronem.
Pytanie czy wyzwanie albo nigdy nie. — Kenmi położyła na środku butelkę wypełnioną w ćwierci alkoholem dla lepszego balansu.
Nigdy nie, nie jesteśmy pizdami — rzucił Milio.
— Świetnie, w takim grazie gramy w pytanie czy wyzwanie. — Dziewczyna posłała Milio szeroki uśmiech i zakręciła butelką, nie czekając na odzew reszty grupy.
Butelka kręciła się przez chwilę, a pijany Laurency nie nadążał za śledzeniem jej wzrokiem. Przymknął na chwilę oczy i poczuł, jak jego brzuch szaleje. Kiedy główka wskazała dziewczynę od Demeter, odetchnął z ulgą, chociaż nie wiedział do końca, co się wokół niego dzieje.
— Flo, pytanie, czy wyzwanie?
Flo coś tam odmruczała, ale dla Laurencjusza nie miało to większego znaczenia, ponieważ teraz przyszedł czas na obsesyjne przyglądanie się każdemu. Popatrzył na Milio, przystojny chłopak. Laurie wykrzywił usta. Skąd przyszło mu to do głowy. Naprzeciwko Milio Kenmi. Kenmi też była piękna. Miała włosy. I nos. I ręce też miała. Laurencjusz uznał posiadanie rąk za jej niewątpliwą zaletę. Z całym szacunkiem do tych, którzy ich nie mają, dodał w myśli, jakby jego trzy komórki mogły lada chwila posądzić go o ableizm. Przesuwał osowiałym spojrzeniem po wszystkich grających. O, koszulka z Nirvany. O, skąd on wziął whiskey.
— Pytanie, czy wyzwanie, Milio? — zapytał jakiś chłopak.
Laurency ocknął się na moment.
— Wyzwanie. — Milio wyprostował się i uniósł podbródek. — Oczywiście, że wyzwanie.
Tamten chłopak zerknął ukradkiem na Kenmi.
— Masz wybór. Pocałuj Kenmi — mówił powoli, z zawadiackim uśmiechem — albo Elio.
Wskazał na Elio. Spojrzenie Laurencego przeniosło się ku niemu. O, łucznik. Parsknął pod nosem. Wszyscy wiedzieli, kogo wybierze Milio. Jakby nie patrzeć, zanosiło się na to od dawna, ale gdy przychodziło co do czego, zazwyczaj tchórzył.
— Dawajcie, skowronki — ponaglił ich Laurie. — Zanim zaśniemy.
Milio i Kenmi pochylili się ku sobie, Kenmi jakby instynktownie, i kiedy ich usta zbliżyły się do siebie na tyle, że od pocałunku dzielił ich raptem centymetr, Milio odwrócił głowę, przyciskając usta do warg Elio. Laurency wciągnął ze świstem powietrze, patrząc, jak Kenmi wycofuje się, wstrzymując oddech. Na jej jasnych policzkach wykwitł rumieniec zakłopotania. Milio wrócił na swoje miejsce.
Nikt nie wydał z siebie dźwięku.
— Stary. — Pomysłodawca wyzwania położył mu rękę na ramieniu. — Jesteś spierdolony.
Milio nie zdążył odpowiedzieć. Kenmi wstała i, ciężkim krokiem, przecięła całe pomieszczenie, znikając w drzwiach jednej z sypialń. Laurency, mimo kręcenia w głowie, poderwał się z ziemi i ruszył za nią, gestem zatrzymując podnoszącego się Milio.
— Daj spokój.

Po pół godziny wyszedł z pokoju, zostawiając Kenmi śpiącą w łóżku. W pokoju ze stołem zostało raptem pięć osób, śmiali się i rozmawiali, wyraźnie odpuszczając sobie kontynuowanie gry. Wśród nich nie było Milio, więc Laurencjusz założył, że wyszedł. Grupowy skinięciem głowy pokazał pozostałej w salonie grupie, że z Kenmi już wszystko w porządku, po czym otworzył drzwi na zewnątrz. Musiał się przewietrzyć. I wytrzeźwieć przy okazji, ponieważ Kenmi, jak się okazało, trzymała pod łóżkiem niemal pełne wino na czarną godzinę.
Usiadł pod ścianą, unosząc głowę ku niebu.
— Chujowa gra, co? — Dobiegł go cudzy głos.
Ktoś stał oparty o barierkę, a ciemność skutecznie skrywała niemal całą jego sylwetkę.
— Chujowa — odparł mimo to Laurency. — Pierdolę to. Chcesz szluga? — Nieznajomy pokręcił głową. Laurie w tym czasie sprawdził kieszenie. — Kurwa, przynajmniej masz zapalniczkę?
Miał. Podszedł do Laurencjusza i dopiero kiedy słabe światło przy drzwiach wejściowych rozjaśniło twarz chłopaka, Laurency zorientował się, że był to łucznik. Teraz wydawał mu się obojętny. Poniekąd cieszył się, że nie znalazł go, gdy był zupełnie pijany. Wówczas, gdy siedział pod domkiem, miał tylko zawroty głowy i drobne problemy z mówieniem. Myśleniem poniekąd też.
Wciągnął dym. Powoli wypuszczał go z płuc.
— Pytanie, czy wyzwanie, Elio? — Spojrzał na niego kątem oka.

Elio?
◇──◆──◇──◆
2365 słów: Laurencjusz otrzymuje 23 Punkty Doświadczenia

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz