niedziela, 12 czerwca 2022

Od Elio — zlecenie #1 — część 1

Rok szkolny się skończył, świadectwo z ledwo co wystarczającymi ocenami trafiło do plecaka, dzieciaki pomachały sobie i wyruszyły w drogę do domów. Ewentualnie na lotniska.
— Elio, czekaj! — Chłopak przystanął, wyrwany z zamyśleń o jego przyszłości. Szczerze nie miał pomysłu, jak pogodzi chujowe oceny z wymarzoną przyszłością. Jeśli dożyje końca szkoły.
— Coś się stało? — Odwrócił się w stronę niższej dziewczyny, pod której piegi wkradał się ewidentny rumieniec.
— Nie, nic! Zupełnie nic. Chciałam tylko zapytać… gdzie wyjeżdżasz na wakacje?
— Na truskawki.
— Na truskawki? Ale że na całe wakacje?
— Mh-hm. Wiesz, ja też bym chętnie się ze mną spotkał, gdybym mógł się rozdwoić, ale naprawdę nie mam czasu w wakacje. Cały czas będę poza domem. Jeśli chcesz, mogę dać ci mój numer?

Po wystukaniu numeru w stłuczony telefon i zapisaniu go w kontaktach jako „Elio ;)” przytulił brunetkę (którego imienia za żadne skarby nie mógł sobie przypomnieć, mimo tego, że kiedyś robił z nią projekt na historię) i udał się na przystanek autobusowy. Niby był to jego czwarty rok w Obozie i niby przedtem zawsze było dobrze, więc nie było żadnego powodu, dla którego ten wyjazd miał być gorszy, lecz i tak gdzieś z tyłu jego kudłatej głowy siedziały obawy, które sprawiały, że nerwowo obracał pierścionkiem na palcu i obgryzał czarny lakier z paznokci.
Wieczne zamartwianie się nie było jednak w jego stylu. Wsiadł do autobusu i miast na lęku skupił się na tym, by nie roztopić się na gorącym siedzeniu.

Okolica, w której mieszkał Bob, nie była wcale taka zła. Domki były okazałe, ogródki zadbane, a z okien wyglądali w większości biali, starsi ludzie. Elio miał wrażenie, że jego opalona skóra i kręcone włosy nie były tu mile widziane. Mimo tego, że przecież był tak samo biały, jak mieszkańcy miasta. Jeśli greckiego boga można było określić mianem białego. W teorii mógł mieć wybrany kolor-
— Młody chłopcze, uważaj, gdzie stawiasz kroki! Mógłbyś wpaść pod samochód.
— Pani Meg! — Elio uśmiechnął się do staruszki, rad z tego, że ktoś przerwał jego dywagacje o kolorze skóry. — Dzień dobry, wszystko w porządku? U pani córek też?

Pani Meg była przekochaną latynoamerykańską kobietą, zamieszkującą najmniejszy z domków na ulicy. Zawsze lubiła Elio, traktowała go jak wnuka, którego nigdy nie miała. Jej córkom rodziły się same wnuczki. Elio spędził kilka minut, zapewniając ją, że i on, i Amedeo dają sobie radę, w szkole i przesiadując u Ruperta i że na pewno nie potrzeba im niczego do szczęścia, że sama obecność pani Meg wystarczy.
— Pamiętaj Elio, uważaj na pana McCarthy, ja dokładnie wiem, że coś z nim nie gra- — Wypowiedź starszej pani przerwał dzwonek z telefonu Elio.
— Pamiętam, uważam na siebie. Pani wybaczy. — Pomachał staruszce i wznowił marsz w kierunku małej willi Boba, zerkając na ekran telefonu.
Dzwonił do niego znajomy z Obozu. Elio przełknął ślinę, patrząc na wyszczerzoną gębę pod nazwą kontaktu. Nagle zalała go zgroza. Czy wszyscy zginęli? Zostali zaatakowani przez potwory? Obóz spłonął? Heros przez ramię sprawdził, czy pani Meg oddaliła się wystarczająco daleko i odebrał.
— Na wszystkich bogów olimpijskich, powiedz, że wszystko jest w porządku.
— Co? — po drugiej stronie było słychać beknięcie. — A, wszystko gra. Zajebiście jest. Słuchaj stary, mam sprawę. Wziąłem takie zlecenie, ale jestem tak skacowany, że nie dam rady pojechać na miejsce. Mógłbyś je przejąć, co?
— Tak, jasne. Jak słońce. — Westchnął Elio po chwili ciszy. — Wyślij mi wszystko. — Rozłączył się i przetarł czoło, na którym zebrało się kilka kropelek potu.

Droga do Obozu Herosów była nudna jak flaki z olejem. Trzy godziny jazdy do Nowego Jorku, kolejne pół przedzierania się przez samo miasto, żeby dojechać na Long Island, do Obozu. Jedynym urozmaiceniem podróży były stopy na tanią, niesmaczną kawę z McDonalda. Albo na siku („Amedeo, wytrzymasz” „Nie mamo, nie wytrzymam”).
— Ten, Bob. — Elio wychylił resztę napoju z kubeczka. Do ust wpadło mu parę podejrzanych fusów. W takich momentach nie przeszkadzało mu bycie półbogiem. Miał wrażenie, że gdyby był człowiekiem, ta kawa dawno by go zabiła. — Mam sprawę. Muszę odebrać za kogoś paczkę, to ważne. Wiesz, to żywe zwierzęta, dostajesz karę za nieodebranie paczki. — Otarł usta i wyrzucił pojemnik po kawie do kosza na śmieci. — Możemy się tam zatrzymać? Tylko wejdę na klatkę, wezmę co mam wziąć i wrócę. —
Wąs Boba zadrgał. Mężczyzna zmrużył oczy i podrapał się po czerwonym, kartoflowatym nosie.
— Młody, jesteś pewny, że nie próbujesz odebrać tam jakichś używek?
— Absolutnie pewny. To tylko gąsienice. Wiesz, projekt dla dzieciaków w obozie. Wyklują się motyle.
— Niech ci będzie, Elliott.
— Elio.
— Mhm. Wklep to w nawigację, mam nadzieję, że to ostatni przystanek na drodze na ten twój cały… obóz. Czy cokolwiek.
— Dzięki, Bob.
— Nie ma sprawy, Emil.
— Elio.

Budynek, do którego adres dostał Elio, był bardzo, bardzo ładny. Wieżowiec, z czyściutkimi (nie licząc obsikanego przez psy dołu) oknami, marmurowe schodki, pokaźne wejście. Na szczęście na dole znajdowała się recepcja (po co recepcja w budynku mieszkalnym? Myślę, że nawet sama Atena musiałaby się zastanowić), przez co chłopak nie musiał pytać nikogo o wejście. Trochę dziwnie czuł się, stojąc pod kryształowym żyrandolem w koszulce, bojowych portkach za kolana i wychodzonych trampkach, ale jego zbawienie przyszło, zanim musiał pytać się recepcjonistki o pocztę. Kurier w szarej koszulce z napisem „Prime” (od kiedy herosi korzystali z Prime?) i niebieskiej czapce na głowie wkroczył przez automatyczne drzwi. W jego rękach znajdowała się nieduża paczka, niewyglądająca na najcięższą. Mina dostawcy wyrażała jednak wszystko poza zadowoleniem z pracy.
— Przepraszam, czy to paczka do… Ach tak, zgadza się. Dziękuje bardzo, do widzenia! — Zanim mężczyzna miał szansę zaprotestować, Elio wziął od niego paczkę, posłał mu szeroki uśmiech i szybkim krokiem opuścił budynek. Wraz z podmuchem gorącego powietrza uderzyła go waga paczki. W pierwszym momencie wydawała mu się leciutka, teraz był pewien, że była pełna kamieni. Chłopak potrząsnął nią raz, nic się nie ruszyło. Nie miał nawet wrażenia, że karton w ogóle zawierał cokolwiek. Za drugim razem z wnętrza wydobył się dziwny odgłos. Jakby tysiąc małych łapek drapało pazurkami w podłogę. Czy w jej wnętrzu faktycznie coś żyło? Wykrakał to tymi gąsienicami? Wolał tego nie sprawdzać.

W aucie usadowił karton pomiędzy sobą a bratem i na wszelki wypadek przypiął go pasem.
— Dużo tych gąsienic. — Stwierdził Bob, jedną ręką wyjeżdżając z parkingu, drugą drapiąc się po brzuchu.
— Mamy sporo obozowiczów. Powiedzcie, kiedy mniej więcej będziemy na miejscu? — Elio objął paczkę ramieniem, udając, że nie czuje delikatnych wibracji w jej wnętrzu. Czuł się jakby do auta z ukochanym bratem, matką i… no, Bobem wsadził tykającą bombę.
— Pół godziny, młody. Jak dobrze pójdzie.
Resztę drogi młody półbóg spędził na poprawianiu grzywki i przytulania się do paczki, tak aby reszta towarzyszy podróży nie widziała, jak ta podskakuje. Albo jak pod brązową taśmą prześwituje coś ciemnego, ewidentnie się poruszającego. Nie wiedział, ile widzieli dorośli, ale Amedeo zawsze był bardziej spostrzegawczy i dojrzały jak na swój wiek. Elio miał wrażenie, że czasami widział przez Mgłę.

— No, Ethan-
— Elio.
— Młody. Prawie jesteśmy na miejscu. Pamiętaj, wróć cały. I poderwij jakąś fajną dziewczynę.
Heros przeniósł wzrok z trzęsącego się pudełka na mężczyznę. Z czubka jego nosa spadła kropla potu.
— Bob, jestem gejem.
— Ach tak. Nie no, przejdzie ci, młody. Za moich czasów każdy, kto tak twierdził, zmieniał zdanie i skończył z jakąś fajną laską.
— Albo skończył po drugiej stronie. Uważaj, korzeń.
Ostatnie chwile jazdy minęły w ciszy. Przerywanej odgłosami z gry Amedeo. I niskim odgłosem wydobywającym się z paczki.

Bob zatrzymał samochód pod wejściem na Obóz.
— Robicie kemping na polu poziomek? To jest to wasze obozowisko? Młody, jesteś pewny, że jesteśmy na miejscu?
Elio nie odpowiedział, po prostu wygramolił się z auta, mocno obejmując paczkę, która zaczęła popiskiwać. Z bagażnika wyjął torbę, której zawartość pakował dosłownie o północy. Miał ze sobą tylko to, co było najbardziej potrzebne. Ubrania, szkicownik, dwie strzały, które z jakiegoś powodu wziął ze sobą poprzedniego lata, szkatułka z biżuterią, piórnik.

Chwilę, w której pudełko nie zachowywało się tak, jakby zawierało stado rozwścieczonych kur, wykorzystał na to, by pożegnać się z matką i bratem, którzy wysiedli po nim.
— Będę tęsknić, wiesz? — Elio wtulił się w ciepłe objęcie matki.
— Wiem. Wiesz żabciu, może Bob ma rację.
— Z czym? Z tym że wyrosnę z kochania mężczyzn? — Chłopak wbił wzrok w wydeptaną trawę. — Obiecałaś. — Mruknął po chwili — Że zawsze będziesz po mojej stronie. I po stronie młodego. — Potargał włosy brata. — Miłych wakacji, będę pisał.
Odkleił się od rodzicielki i pomachał wszystkim po raz ostatni.

Obóz wyglądał jak zawsze. Wspaniale. Gdyby nie to, że pudełko pod jego pachą znowu zaczęło zawzięcie się trząść. Mocniej niż do tej pory.
— No już, już. Uspokój się, skurwysynie.
Elio usłyszał uprzejme chrząknięcie.
— Oh. Chejron. Ładna dzisiaj pogoda, czyż nie?
— Bardzo piękna, Elio. Przechodziłem obok i chciałem poinformować cię o tym, że zostałeś wybrany na grupowego przez twoje rodzeństwo. Jak wiesz, poprzedni grupowy świętował z nami dziewiętnaste urodziny i opuścił Obóz, by studiować medycynę. Do zobaczenia na kolacji!
— Do zobaczenia… o kurwa.
◇──◆──◇──◆
Elio wykonuje zlecenie #1 i zyskuje +30 PD.
1444 słowa: Elio otrzymuje 14 Punktów Doświadczenia (+30) i prawdopodobnie smellsowy fanklub.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz