piątek, 17 czerwca 2022

Od Milio do Kanmi — „Dear Milio Hansen”

Gdyby Milio dostawał dodatkowe trzydzieści sekund życia za każde „Obóz Herosów jest naszym domem”, jakie usłyszał, prawdopodobnie żyłby już wiecznie. GDYBY Obóz Herosów był ich domem, nie musieliby grać w Monopoly w cholernej bibliotece po drugiej stronie miasta za to, że podczas ich imprezy ktoś wyrzucił kibel przez okno.
— Laurency, słuchaj, siedzimy tu już cztery godziny i bibliotekarka zaczyna gapić się na nas dziwnie — wymamrotał, rzucając kostką.
— Trzy! HAHA, IDZIESZ DO WIĘZIENIA, MILIO! — wrzasnął Żabor.
Przez pół sali rozległ się syk bibliotekarki. Chłopcy pochylili głowy nad planszą, żeby rozumieć się po cichu.
— Milio, stary, mówisz tak tylko dlatego, że już trzy razy musiałeś mi płacić za stanie w Connecticut.
— Co innego mamy w Obozie do roboty? No chyba nie trening?
Przewrócił oczami, obserwując, jak Laurency wyciąga rękę po papierowe pieniądze Żabora.
— Laurency, mówisz tak tylko dlatego, że jesteś bankierem. Każdy chce być bankierem. Pewnie kitrasz jakieś pieniądze pod dupą.
— W y p l u j t o.
Wstał teatralnie, wymachując rękami, żeby pokazać Milio dokładnie, że nic nie leży na krześle.
— A kieszenie? — obejrzał go od góry do dołu.
— A chcesz pomacać?
— Ha, ha. Przezabawne.
Krzesło skrzypnęło, kiedy Laurencjusz wrócił na swoje miejsce. Zanim zdążyli wrócić do gry, nad ich stolikiem zawisła bibliotekarka o trójkątnych okularach na łańcuszku, z podkreślonym na oczach tuszem, który rozmazywał się jej, jak gdyby płakała przez ostatnie piętnaście minut. Pojedynczy pieprzyk pod wykrzywionymi w gniewie ustami zwracał na siebie uwagę jak oko cyklopa.
— O, pani z „Potworów i Spółka” — powiedział Milio.

Pięć minut później nie było już ich w bibliotece.
— Nie wierzę, że to powiedziałeś, Milio — westchnął Żabor, pod pachą ściskając pudełko Monopoly.
— A nie wyglądała?
— Chuj z nią — przerwał Laurency. — Powiedziała, że śmierdzę winem. To j a s n e, że śmierdzę winem. Jestem synem Dionizosa.
— Chyba nie o to jej chodziło.
— Faktycznie moglibyśmy przystopować z alkoholem.
— Kto będzie wtedy organizował imprezy?
— Lucien wygląda na dobre zastępstwo. Może my po prostu jesteśmy za starzy. Zamiast naćpanych nastolatków zaczynamy przypominać śmierdzących alkoholików.
Minęli szereg narożnych sklepików z owocami. Dziewczyna odbierała od starszej pani zakupy, a jej piesek niezauważalnie podlał stojący obok worek ziemniaków. Milio się wzdrygnął.
Całą trójką stanęli na przejściu na pasach przy akompaniamencie irytującego piszczenia dla niewidzących.
— Ej, Laurency, myślisz, że mógłbyś zamienić fontannę w wino? — dopytywał Żabor, wskazując na park po drugiej stronie przejścia.
— Jak Jezus?
— Jak kto?
— Amerykanie…
Milio obrócił się. Obok przydrożnych sklepików staruszek lśniły wystawy sklepów z ubraniami, na które pewnie nigdy nie będzie go stać. Sukienki Gucci uśmiechały się do niego zza szyby.
A potem ujrzał je.
I kiedy rozległo się pikanie mówiące o tym, że mogą przejść na drugą stronę ulicy, Milio wszedł do sklepów z wystawami, na które nigdy nie będzie go stać.
Wyszedł chwilę później, trzymając niewielki, zielony pakunek w rękach. Laurencjusz i Żabor nadal stali w tym samym miejscu, gromiąc go wzrokiem.
— Dzięki, stary. Przez ciebie będziemy teraz czekać kolejne pięć minut, żeby przejść na pasach.
Uśmiechnął się. Najwyraźniej „Laurency i Dionizoski” byli tymi typami osób, które czekały na kogoś, żeby zawiązał buty.
— Co tam kupiłeś? — Żabor wyciągnął rękę, a Milio instynktownie się cofnął, zadzierając głowę do góry.
— Nie dla was — mruknął.
— Ale chociaż pokaż…
Przewracając oczami, odsłonił zielony pakunek.
Niewątpliwie zieloności nadawały urocze, karykaturalne dinozaury (głównie T-Rexy), które rozrzucone były po trzymanych skarpetkach. Gdzieniegdzie pojawiał się napis „RAWR!” czy „WRRR!” z dinozarami o groźnych minach.
— Kupiłeś sobie skarpetki w dinozaury? — zapytał Laurency, włączając ponownie przycisk na przejściu. — Bajer. Też chcę.
— Ale masz małe stopy — skomentował Żabor.
— To nie dla mnie. To dla Kanmi.
Żabor parsknął śmiechem i Milio momentalnie zgromił go wzrokiem.
— Wow. To takie romantyczne.
— To wcale nie jest… — zawahał się.
— Ja bym chciał dostać takie skarpetki — nawijał Laurencjusz, kiedy przechodzili przez pasy. — Są kompletnie… gejowe. Kanmi też się spodobają. Wyglądają jak ona.
— Szczególnie ten mówiący WRRR.
— Myślisz, że dlaczego je kupiłem?

Posiadanie minilodówki miało swoje plusy. Przede wszystkim mogli zmieścić w niej sześciopak piwa. Nieletni półbogowie spragnieni zimnego pokoju niemal całowali ich za to po stopach. Poza tym nie musieli przechodzić połowy obozu, żeby dojść do jadalni, świsnąć jedzenie i jeszcze nie dać się złapać wkurwionym harpiom.
Żabor był zaskakująco dobrym matematykiem. Spisywał na liście każde jedzenie, które dodawano i odejmowano z minilodówki. Policzył kiedyś jej objętość i teraz jak oka w głowie sprawdzał, żeby się nie zaklinowała. Przy dobrych wiatrach mogli zmieścić tam sześciopak piwa, dwie paczki parówek, miskę ze starą surówką, mrożoną kawę ze Starbucksa i kilka butelek coli.
Śmierć minilodówki byłaby prawdopodobnie śmiercią połowy mieszkańców domku Dionizosa.
Milio wetknął dwie parówki w bułkę niechlujnie posmarowaną masłem (Laurencjusz mówił, że kanapka bez masełka to nie jest prawdziwa kanapka, a on nie kwestionował polskich tradycji), narysował na kartce przyczepionej do minilodówki dwie parówki z dopiskiem „haha, beniz”, żeby nie musiał tłumaczyć się przed Żaborem, capnął po drodze skarpetki w dinozaury i, przygryzając prowizoryczną kanapkę, ruszył w stronę domku jedenastego.
Część obozowiczów zbierała się już nad ogniskiem. Jeszcze nigdzie nie było widać Chejrona, który wygłosiłby nudną jak flaki z olejem przemowę chyba tylko po to, żeby zadowolić kujonów od Ateny. Pod niektórymi ławkami skitrane były puszki z piwem, które w przyszłości prawdopodobnie zostaną ofiarowane jako przekąska dla satyrów. To był deal obozowiczów — satyrowie nic nie mówią Chejronowi, a oni mogą w zamian zjeść ich puszki. Zero waste, jak to mawiały dziewczyny od Demeter.
Złapał bułkę między zęby, żeby podciągnąć się na rękach i zapukać kilka razy w okno domku Hermesa. Zaraz potem opuścił się, odchodząc kilka kroków w tył, żeby mieć lepszy widok na otwierające się okno.
Bułka z parówkami nagle zaczęła smakować jak ambrozja.
— Kanmi — powiedział, kiedy dziewczyna niemal wypadła z parteru, próbując otworzyć okna.
— Mój urżnięty przyjaciel. Znowu.
— Już nie taki urżnięty.
— Na pewno? Chuchnij.
— Możesz nawet spróbować.
Posłała mu nieodgadnione spojrzenie.
— Fuj.
— Kupiłem ci prezent.
— Jeśli to kolejny zegarek z krokodylami, to… — zaczęła, ale w jej głosie nie wyczuł ani krztyny złośliwości.
— Nie było krokodyli. Ale też są zielone — powiedział, podpierając się dłońmi, żeby znów podciągnąć się pod okno i podać jej zielone skarpetki w dinozaury. Podobno krokodyle wyewoluowały z dinozaurów. Zatem krokodyle to dinozaury. Prawie to samo.
Kanmi przyjęła prezent, obracając skarpetki w palcach. Nagle poczuł się dziwnie durnie.
Może kupowanie skarpetek to faktycznie nie był dobry pomysł.
— A, Kanmi, co do tego… wczoraj… — zaczął.
— Przecież nie chciałam, żebyś się tłumaczył — mruknęła, posyłając niemal zawiedzione spojrzenie dinozaurom na skarpetkach.
Odruchowo dotknął malinki na szyi i spłonął rumieńcem, którego miał nadzieję, że Kanmi nie widziała przez wieczorną godzinę.
— Nie… nie o tym mówiłem — urwał. — Pytałaś, czy w czwartek pojadę do Nowego Jorku. Chciałem zapytać, czy to nadal aktualne.

Kanmi?
◇──◆──◇──◆
1081 słów: Milio otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz