Gdyby Milio dostawał dodatkowe trzydzieści sekund życia za każde „Obóz Herosów jest naszym domem”, jakie usłyszał, prawdopodobnie żyłby już wiecznie. GDYBY Obóz Herosów był ich domem, nie musieliby grać w Monopoly w cholernej bibliotece po drugiej stronie miasta za to, że podczas ich imprezy ktoś wyrzucił kibel przez okno.
— Laurency, słuchaj, siedzimy tu już cztery godziny i bibliotekarka zaczyna gapić się na nas dziwnie — wymamrotał, rzucając kostką.
— Trzy! HAHA, IDZIESZ DO WIĘZIENIA, MILIO! — wrzasnął Żabor.
Przez pół sali rozległ się syk bibliotekarki. Chłopcy pochylili głowy nad planszą, żeby rozumieć się po cichu.
— Milio, stary, mówisz tak tylko dlatego, że już trzy razy musiałeś mi płacić za stanie w Connecticut.
— Co innego mamy w Obozie do roboty? No chyba nie trening?
Przewrócił oczami, obserwując, jak Laurency wyciąga rękę po papierowe pieniądze Żabora.
— Laurency, mówisz tak tylko dlatego, że jesteś bankierem. Każdy chce być bankierem. Pewnie kitrasz jakieś pieniądze pod dupą.
— W y p l u j t o.
Wstał teatralnie, wymachując rękami, żeby pokazać Milio dokładnie, że nic nie leży na krześle.
— A kieszenie? — obejrzał go od góry do dołu.
— A chcesz pomacać?
— Ha, ha. Przezabawne.
Krzesło skrzypnęło, kiedy Laurencjusz wrócił na swoje miejsce. Zanim zdążyli wrócić do gry, nad ich stolikiem zawisła bibliotekarka o trójkątnych okularach na łańcuszku, z podkreślonym na oczach tuszem, który rozmazywał się jej, jak gdyby płakała przez ostatnie piętnaście minut. Pojedynczy pieprzyk pod wykrzywionymi w gniewie ustami zwracał na siebie uwagę jak oko cyklopa.
— O, pani z „Potworów i Spółka” — powiedział Milio.
Pięć minut później nie było już ich w bibliotece.
— Nie wierzę, że to powiedziałeś, Milio — westchnął Żabor, pod pachą ściskając pudełko Monopoly.
— A nie wyglądała?
— Chuj z nią — przerwał Laurency. — Powiedziała, że śmierdzę winem. To j a s n e, że śmierdzę winem. Jestem synem Dionizosa.
— Chyba nie o to jej chodziło.
— Faktycznie moglibyśmy przystopować z alkoholem.
— Kto będzie wtedy organizował imprezy?
— Lucien wygląda na dobre zastępstwo. Może my po prostu jesteśmy za starzy. Zamiast naćpanych nastolatków zaczynamy przypominać śmierdzących alkoholików.
Minęli szereg narożnych sklepików z owocami. Dziewczyna odbierała od starszej pani zakupy, a jej piesek niezauważalnie podlał stojący obok worek ziemniaków. Milio się wzdrygnął.
Całą trójką stanęli na przejściu na pasach przy akompaniamencie irytującego piszczenia dla niewidzących.
— Ej, Laurency, myślisz, że mógłbyś zamienić fontannę w wino? — dopytywał Żabor, wskazując na park po drugiej stronie przejścia.
— Jak Jezus?
— Jak kto?
— Amerykanie…
Milio obrócił się. Obok przydrożnych sklepików staruszek lśniły wystawy sklepów z ubraniami, na które pewnie nigdy nie będzie go stać. Sukienki Gucci uśmiechały się do niego zza szyby.
A potem ujrzał je.
I kiedy rozległo się pikanie mówiące o tym, że mogą przejść na drugą stronę ulicy, Milio wszedł do sklepów z wystawami, na które nigdy nie będzie go stać.
Wyszedł chwilę później, trzymając niewielki, zielony pakunek w rękach. Laurencjusz i Żabor nadal stali w tym samym miejscu, gromiąc go wzrokiem.
— Dzięki, stary. Przez ciebie będziemy teraz czekać kolejne pięć minut, żeby przejść na pasach.
Uśmiechnął się. Najwyraźniej „Laurency i Dionizoski” byli tymi typami osób, które czekały na kogoś, żeby zawiązał buty.
— Co tam kupiłeś? — Żabor wyciągnął rękę, a Milio instynktownie się cofnął, zadzierając głowę do góry.
— Nie dla was — mruknął.
— Ale chociaż pokaż…
Przewracając oczami, odsłonił zielony pakunek.
Niewątpliwie zieloności nadawały urocze, karykaturalne dinozaury (głównie T-Rexy), które rozrzucone były po trzymanych skarpetkach. Gdzieniegdzie pojawiał się napis „RAWR!” czy „WRRR!” z dinozarami o groźnych minach.
— Kupiłeś sobie skarpetki w dinozaury? — zapytał Laurency, włączając ponownie przycisk na przejściu. — Bajer. Też chcę.
— Ale masz małe stopy — skomentował Żabor.
— To nie dla mnie. To dla Kanmi.
Żabor parsknął śmiechem i Milio momentalnie zgromił go wzrokiem.
— Wow. To takie romantyczne.
— To wcale nie jest… — zawahał się.
— Ja bym chciał dostać takie skarpetki — nawijał Laurencjusz, kiedy przechodzili przez pasy. — Są kompletnie… gejowe. Kanmi też się spodobają. Wyglądają jak ona.
— Szczególnie ten mówiący WRRR.
— Myślisz, że dlaczego je kupiłem?
Posiadanie minilodówki miało swoje plusy. Przede wszystkim mogli zmieścić w niej sześciopak piwa. Nieletni półbogowie spragnieni zimnego pokoju niemal całowali ich za to po stopach. Poza tym nie musieli przechodzić połowy obozu, żeby dojść do jadalni, świsnąć jedzenie i jeszcze nie dać się złapać wkurwionym harpiom.
Żabor był zaskakująco dobrym matematykiem. Spisywał na liście każde jedzenie, które dodawano i odejmowano z minilodówki. Policzył kiedyś jej objętość i teraz jak oka w głowie sprawdzał, żeby się nie zaklinowała. Przy dobrych wiatrach mogli zmieścić tam sześciopak piwa, dwie paczki parówek, miskę ze starą surówką, mrożoną kawę ze Starbucksa i kilka butelek coli.
Śmierć minilodówki byłaby prawdopodobnie śmiercią połowy mieszkańców domku Dionizosa.
Milio wetknął dwie parówki w bułkę niechlujnie posmarowaną masłem (Laurencjusz mówił, że kanapka bez masełka to nie jest prawdziwa kanapka, a on nie kwestionował polskich tradycji), narysował na kartce przyczepionej do minilodówki dwie parówki z dopiskiem „haha, beniz”, żeby nie musiał tłumaczyć się przed Żaborem, capnął po drodze skarpetki w dinozaury i, przygryzając prowizoryczną kanapkę, ruszył w stronę domku jedenastego.
Część obozowiczów zbierała się już nad ogniskiem. Jeszcze nigdzie nie było widać Chejrona, który wygłosiłby nudną jak flaki z olejem przemowę chyba tylko po to, żeby zadowolić kujonów od Ateny. Pod niektórymi ławkami skitrane były puszki z piwem, które w przyszłości prawdopodobnie zostaną ofiarowane jako przekąska dla satyrów. To był deal obozowiczów — satyrowie nic nie mówią Chejronowi, a oni mogą w zamian zjeść ich puszki. Zero waste, jak to mawiały dziewczyny od Demeter.
Złapał bułkę między zęby, żeby podciągnąć się na rękach i zapukać kilka razy w okno domku Hermesa. Zaraz potem opuścił się, odchodząc kilka kroków w tył, żeby mieć lepszy widok na otwierające się okno.
Bułka z parówkami nagle zaczęła smakować jak ambrozja.
— Kanmi — powiedział, kiedy dziewczyna niemal wypadła z parteru, próbując otworzyć okna.
— Mój urżnięty przyjaciel. Znowu.
— Już nie taki urżnięty.
— Na pewno? Chuchnij.
— Możesz nawet spróbować.
Posłała mu nieodgadnione spojrzenie.
— Fuj.
— Kupiłem ci prezent.
— Jeśli to kolejny zegarek z krokodylami, to… — zaczęła, ale w jej głosie nie wyczuł ani krztyny złośliwości.
— Nie było krokodyli. Ale też są zielone — powiedział, podpierając się dłońmi, żeby znów podciągnąć się pod okno i podać jej zielone skarpetki w dinozaury. Podobno krokodyle wyewoluowały z dinozaurów. Zatem krokodyle to dinozaury. Prawie to samo.
Kanmi przyjęła prezent, obracając skarpetki w palcach. Nagle poczuł się dziwnie durnie.
Może kupowanie skarpetek to faktycznie nie był dobry pomysł.
— A, Kanmi, co do tego… wczoraj… — zaczął.
— Przecież nie chciałam, żebyś się tłumaczył — mruknęła, posyłając niemal zawiedzione spojrzenie dinozaurom na skarpetkach.
Odruchowo dotknął malinki na szyi i spłonął rumieńcem, którego miał nadzieję, że Kanmi nie widziała przez wieczorną godzinę.
— Nie… nie o tym mówiłem — urwał. — Pytałaś, czy w czwartek pojadę do Nowego Jorku. Chciałem zapytać, czy to nadal aktualne.
Kanmi?
◇──◆──◇──◆
1081 słów: Milio otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia
◇──◆──◇──◆
1081 słów: Milio otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz