Kanmi Zevras nie spała, dopóki Milio nie wrócił do swojego domku. Siedziała skurczona na parapecie, ściskając w dłoni gumkę do włosów, i liczyła gwiazdy, żeby po dojściu do trzydziestu stracić rachubę i przenieść spojrzenie na drzwi dwunastki. Z jej piersi wydobyło się ciche westchnienie. W końcu i tak nie mogła zasnąć.
Nie znosiła snów. Kanmi nie znosiła bezczynności i tego, że nie potrafiła się obudzić, bez względu na to, czy w projekcji płakała nad umierającym człowiekiem, czy opierała się własnej śmierci. A najbardziej w świecie nie cierpiała tego, jak przeciągłe się wydawały. Dlatego też nie spała dużo. Zazwyczaj, kiedy kładła się na cztery godziny, sny nie były tak koszmarne, co więcej — pamiętała ich mniej i nie przeżywała każdego tak, by budzić się w pocie czoła. Traktowała to jako dobrą taktykę. Niekoniecznie rozsądną, ale działającą.
Zegarek, który nosiła na nadgarstku, wskazywał dwudziestą trzecią pięćdziesiąt jeden. Nie był drogi, w żaden sposób nie wyglądał na wyszukany ani szykowny — cały niebieski, w małe krokodyle na całej długości paska. Chodził, bo chodził, czasem wariował, gdy wskazówki musiały wspinać się ku górze do dwunastki, ale nigdy nie zawiódł. Może dzięki temu, że Kanmi dostała go od Milio w zeszłe urodziny. Kilka razy musiała wymieniać baterie, jednak, pomijając ten drobny szczegół, zegarek znalazł stałe miejsce na jej nadgarstku — na tyle, by czasem zapominała, że w ogóle go ma. Raz utopiła go pod prysznicem, raz w jeziorze, ale niezmordowane krokodyle nie przestały działać nawet na chwilę.
Kanmi czuła, że ze względu na te krokodyle była mu winna oczekiwanie, aż bezpiecznie wróci do domu. Nigdy ją wprawdzie o to nie poprosił, ale na to, jak znała Milio, całkiem dobrze wiedziała, że nie ma nic przeciwko. Mówił o tym jego uśmiech — uśmiechał się półgębkiem, co jasne — jego splątany język, wzrok skierowany bezpośrednio ku jej oczom. Nawet jeśli kolejną rzeczą, której nie lubiła Kanmi zaraz po snach i mlaszczących ludziach, był kontakt wzrokowy, spojrzenie, które dzieliła z Milio, było inne. Inne to dziwne słowo, mimo to Kanmi przy nim obstawała.
Letnie noce były tak ciepłe, jak tylko mogły, zupełnie tak, jakby Demeter nie posiadała się z radości na powrót córki, jakby chciała oddać Persefonie całą swoją miłość, zanim na jesień będzie musiała wracać do Hadesu. Oświetlana latarniami zieleń liści przebijała się przez półmrok późnej godziny. Światła w oknach poniektórych domków wciąż się świeciły, przez szpary pod drzwiami Kanmi widziała, że jej współlokatorzy także nie poszli jeszcze spać. Był wtorek, ale mimo wakacji herosi nie spędzali każdej nocy poza domem, na cudzych kanapach, w cudzych łóżkach, jak zazwyczaj. Żeby było jasne, jej wakacje upływały w podobny sposób, szczególnie kiedy część obozowiczów z ich początkiem wracała do swoich rodzin i domki pustoszały. Spała czasem w domku dwunastym, z Laurencym albo z Milio, jeśli akurat nie mieli siebie dość.
Kanmi nigdzie nie wracała — choćby chciała, nawet nie miała gdzie, bo mimo swojej niepełnoletności nie była już mile widziana w domu dziecka. Zresztą nie uśmiechało jej się wcale jechać do Kanady. Wolała zostać w obozie, z Laurencym, który też nigdzie nie wyjeżdżał, od trzech lat, na marginesie. Od trzech lat oboje gotowali się w obozie przez całe lato, bez słowa o przeszłości dotrzymując sobie towarzystwa. To nie tak, że nie chcieli, by którekolwiek wiedziało — znali prawdę o sobie wzjamnie — po prostu woleli o tym nie mówić. To był ich sposób.
Minęło dziesięć minut od północy, kiedy dostrzegła wchodzącego na taras domku dwunastego Milio. Jednym krokiem pokonał niskie schodki i zbliżył się do drzwi. Jasne światło odpędziło ciemność z jego twarzy, uniósł brwi i pochylił głowę w bok. Zwykle sobie machali, a Milio odwracał się, żeby wrócić do sypialni i pójść spać. Tym razem postał tam dłuższą chwilę, zanim ruszył w stronę Kanmi. Zmarszczyła w konsternacji czoło, ale otworzyła okno na oścież, jeszcze przed tym, jak się pod nim znalazł.
— Kanmi — rzucił między uśmiechami.
Cuchnął alkoholem i papierosami. Kanmi nieszczególnie to przejęło, w końcu za nią też ciągnął się podobny zapach, ilekroć wracała z domku dwunastego. Poświata lampy z jej korytarza sprawiła, że mogła przez dłuższy moment popatrzeć na Milio. Był zbyt pijany, żeby przechwycić jej spojrzenie.
— Mój urżnięty przyjaciel wrócił z karmienia raka płuc — powiedziała.
— Ciebie też miło widzieć.
Kanmi pokiwała głową. Wodząc od linii jego włosów, poprzez oczy, nos, usta, do podbródka, przyglądała się Milio bez słowa. Światło pozwoliło jej zjechać jeszcze niżej, do szyi. Wówczas spostrzegła zaczerwienienie na jej skórze. Poczuła ucisk w brzuchu. Kanmi wpatrywała się w malinkę zbyt długo, ale nie mogła odwrócić oczu.
— Nieźle.
Milio spuścił trochę głowę, jakby chciał uciec przed nią i jej sądem.
— Milio…
— To nie tak — wtrącił naprędce. Spuścił ręce wzdłuż ciała. — Po prostu jakoś tak wyszło.
Nieco bełkotał.
— Milio. — Kanmi parsknęła. — Przecież nie chciałam, żebyś się tłumaczył.
— Ale…
— Miałam powiedzieć, że w przyszły czwartek jadę do Nowego Jorku i zapytać, czy pojedziesz ze mną.
Milczeli, a ciszę między nimi przerywały tylko pojedyncze dźwięki dochodzące z wnętrza jedenastego domku. Kanmi zacisnęła usta.
— Pogadamy o tym jutro, jak wytrzeźwieję? — zasugerował Milio.
— Tak. Tak, jasne.
Skinął szybko i tym razem naprawdę odszedł w stronę domku, machając jej na pożegnanie. Kanmi siedziała w oknie przez następne pół godziny. Przed pierwszą wróciła do łóżka i leżała w nim, przykryta grubą kołdrą i z głową przyciśniętą do poduszki, dopóki zegarek z krokodylem nie wskazał drugiej dwadzieścia. Zaklęła pod nosem.
Nie wiedziała, czy przeklęła swoje kłopoty ze snem, czy Milio. Prawdopodobnie nastoletnią burzę hormonów i nieumiejętność rozwiązywania problemów.
Mogła znaleźć sobie kobietę. Nie są durne, w przeciwieństwie do chłopaków pokroju Milio.
Później przypomniała sobie o tym, jak oglądali razem Dear Evan Hansen. Uśmiechnęła się.
Potem wbiła twarz głębiej w poduszkę.
Przed trzecią na palcach wydostała się ze wspólnej sypialni. Wyszła na dwór. Chłód omiótł jej gołe od kolan nogi i ramiona, ale im dłużej szła, tym mniej go odczuwała. Obeszła pobliskie domki i, nie wiedząc, gdzie dalej iść, usiadła na kamieniach. Pierwsze minuty spędziła na rozważaniu, skąd wzięły się tam duże głazy. Podświadomie jej myśli skierowały się ku Milio.
Milio nie może być całym jej światem.
Świat nie działa na jej zasadach.
W mroku majaczyła inna sylwetka. Kanmi zauważyła, że ktoś siedzi nieopodal, w podobnej pozycji, co ona, najpewniej w podobnym stanie, co ona.
Pieprzyć Milio.
Wstała i podeszła do nieznajomego. Może kogoś potrzebował.
Jeśli nie, obiecała sobie, że pójdzie spać.
Nie bacząc na własną strefę komfortu, zbliżyła się. Usiadła metr dalej.
— Życie jest pojebane — powiedziała, rzucając nieznajomemu zachęcające spojrzenie. — Jak bardzo jebie cię twoje? Bo ja, tak dla przykładu, jestem zazdrosna o jakiegoś dupka, którego największym aktem sympatii wobec mnie było kupienie cholernego zegarka z krokodylami. — Westchnęła. — Daję ci pięć sekund na ucieczkę. Masz wybór.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz