czwartek, 24 kwietnia 2025

Od Rickiego CD Kuźmy — ,,I was thinking... Maybe you and I should partner up"

Poprzednie opowiadanie

ZIMA

Ricky wszystko przemyślał jak to on, właściwie wcale. Pamiętał mniej więcej, gdzie była jama, do której mieli dotrzeć. Znalazł ją jakiś czas temu podczas spaceru. Dzień, kiedy ją odkrył chyba był prawie taki sam jak ten — może trochę więcej śniegu. Wspomnienie to było niewyraźne, na jednym przestraszonym oddechu, i Ricky starał się je ze wszystkich sił zatrzeć. Spacerował, prawdopodobnie, może czegoś szukał i zapatrzył się — to pamiętał dobrze — w ptaszka na drzewie. Nagle ptaszek uleciał w górę, i to wcale nie dlatego, że odfrunął z gałęzi; noga młodego chemika nagle zapadła się w dotychczas stabilnym, miękkim i przyjaznym gruncie, i zamiast gałęzi drzewa, zobaczył przed sobą śnieżne podłoże. Serce podskoczyło mu do gardła i zaczęło walić tam jak szalone, kiedy obrócił głowę i zobaczył czerń. Nie pamiętał, jak jego dłonie znalazły korzenie drzew, czy kamienie, pamiętał tylko paniczny strach i ulgę, kiedy w końcu odczołgał się od dziury w ziemi. Poszczególne elementy tego obrazu nie chciały zniknąć i nawiedzały go niespodziewanie. Starał się odciągnąć swoją uwagę i zadusić to wspomnienie, ale było to trudne.
Przeglądał właśnie atlas z grzybami, żeby znaleźć jeden o dziwnej nazwie, potrzebny mu do eksperymentu. Nie był nawet w stanie jej zapamiętać, wertował więc atlas z kartką w jednej ręce, na którą ciągle spoglądał, żeby sobie ją przypomnieć. Wydrukował sobie wcześniej składniki na drukarce w Domu Senatu. Na odwrocie był Tralalero Tralala przegrywający walkę z Tung Tung Tung Tung Tung Sahurem, ale obrazek nie przebijał zbyt mocno i była to jedyna kartka, jaką znalazł.
Nagle przypadkowo przeleciał więcej stron, niż miał, i próbował wrócić do tej, na której skończył, ale wszystkie wyglądały tak samo. Każdy grzyb wyglądał tak samo. Czy naprawdę były potrzebne im osobne nazwy? Te dwa różniły się tylko tym, że jeden dojrzewał tydzień później i miał ciemniejsze plamki.
Wszystkie wyglądały identycznie, oprócz jednego. Poczuł śnieg w ustach i przypomniał sobie ściskający strach. W krótkim tak krótkim momencie, mini latarka przypięta do jego paska oświeciła ściany jamy, do której prawie wpadł. Były tam identyczne grzyby jak na obrazku. Lekko fioletowawe, z jaśniejszymi plamkami na spiczastym kapeluszu.
Był to najmniej wyraźny element chaotycznego wspomnienia, ale Ricky pokładał w nim wielkie nadzieje.
Entuzjazmem stłumił strach-tak przynajmniej mu się wydawało. Z wigorem prowadził Kuźmę przez topniejące zaspy i połacie żółtej trawy i wszystko było w porządku. Dopóki nie stanął na brzegu dziury wiejącej ciemnością. Dopóki nie spojrzał w dół. Dopóki nie zaczął próbować tłumaczyć, dlaczego chciał tu przyjść, z marnym skutkiem. Dopóki nie usłyszał magicznych słów - ,,Dobra, wchodzimy?” - jakby wszystko było już przesądzone i nie miał ucieczki. Żałował, że nie poświęcił paru dodatkowych dni na przygotowania, może udałoby mu się znaleźć jednak ten grzyb gdzieś indziej, zamówić z Temu, może mógł zabrać jeszcze jedną latarkę, może czwarta czołówka faktycznie by nie zaszkodziła? Jedyne, czego pragnął, to cofnąć się i uciec, schować się pod kocem z pluszowym Walterem White'em. Ale jego oczy nie chciały się odwrócić od czerni, i to trzymało go w miejscu.
— No, jesteś gotowy?
Kolejne słowa Kuźmy odsunęły nieco w czasie jego atak paniki. Zamrugał, zamknął oczy.
Mógł się pochylić, zaświecić i upewnić się, że grzyby dalej są, że nie przywiódł tu bogom ducha winnej czternastolatki na darmo. Wyciągnął z kieszeni pomięty rysunek grzyba, który wykonał, bo ktoś znowu usiadł na fotokopiarce ze skanerem i nie mógł zrobić sobie kopii strony z atlasu. Rozprostował kartkę. Mimo zagięć i zabłąkanej naklejki z dinozaurem, która przykryła część napisu, rysunek był chyba dosyć wyraźny, prawda?
— Chciałem ci tylko pokazać, czego szukamy.
— To żółw? — spytała, obracając jego obrazek do góry nogami. — A może z tej strony… nie, to kalosz, prawda? Naprawdę ciągnąłeś mnie taki szmat drogi, bo kalosz wpadł ci do dziury? Ma ładny kolor, ale masz chyba jeszcze drugi.
— To grzyb! — sapnął zdenerwowany Ricky.
Kątem oka ciągle widział otchłań i walczył z chęcią zamknięcia oczu i rzucenia się do ucieczki. Czy wydawało mu się, że śnieg osunął się w kierunku czerni? Może ziemia właśnie pod nim pęka, dziura się poszerza i pochłonie ich dwóch?
— No, nie wiem... O takim kolorze?
— To grzyb! — Tym razem krzyknął i zaraz się zreflektował.
Może to bliskość zagrożenia zdjęła mu zwyczajową mgłę z mózgu, milion rozproszeń, które nigdy mu nie pozwalały na doprowadzenie myśli do końca — nagle zniknęły. Była dziura, był on, była Kuźma, która wydawała się zirytowana, i był jego krzyk, niepotrzebny. Postarał się wziąć głęboki oddech, co prawie by się udało, gdyby nie nagły powiew zimna z jamy. Nic nadzwyczajnego, ale Ricky poczuł ten chłód nawet w dziąsłach. Musi się uspokoić, wziąć się w garść.
Kuźma westchnęła.
— Pokaż, co za sprzęt masz tam w plecaku i wykombinujemy coś.

Kuźma?
───
[759 słów: Ricky otrzymuje 7 Punktów Doświadczenia]

środa, 23 kwietnia 2025

Od Ash do Quinn — „Ding-Dong! The Sphynx Is Dead"

TW: misgendering

Ogłoszenie o zamknięciu labiryntu rozniosło się po Obozie Herosów równo osiem miesięcy, jedenaście dni, pięć godzin i czternaście minut temu. To nie tak, że Ash liczyło, jak długo Sfinks panoszył się po konstrukcji Dedala. Nawet jeśli miałoby liczyć, to na pewno nie byłoby aż tak zdesperowane, by utrzymywać dokładność co do minuty. Nie było sentymentalnym mięczakiem.
Dużo zmian może zajść w ciągu ośmiu miesięcy, jedenastu dni, pięciu godzin i czternastu minut. Na przykład to, że Wanda i Kazue odeszły z obozu. Mieszkały teraz razem na Manhattanie, od czasu do czasu rozmawiali przez iryfon. Ono samo zaś zostało nowem grupowem. Zdecydował oczywiście los — to ono miało najdłuższy staż obozowy z całego swojego rodzeństwa. Tylko tyle i aż tyle. 
Traktowało swoje nowe obowiązki poważnie. Rzadziej topiło cudze głowy w kiblu. (Rozrywka ta i tak tymczasowo straciła swój urok ze względu na brak odpowiedniego towarzystwa). Starało się utrzymać w szyku bandę aresiątek. Udawało, że nie widzi syfu pod ich łóżkami, kiedy musiało przeprowadzić inspekcję czystości. Przynajmniej raz dziennie groziło komuś, że da im po dupie trzonkiem swojego labrysa. 
Jedno nie uległo jednak zmianie nawet na jedną sekundę z całego tego długiego okresu. Przez cały ten czas Ash tęsniło za Quinn. Tęskniło potwornie. Tęskniło jak pies. Gdyby mogło, wyłoby z tej tęsknoty. Ba, gdyby nie interwencja Caroline, kilka tygodni temu pewnie samo weszłoby do labiryntu, uzbrojone wyłącznie w swój labrys, gotowe wbić go temu głupiemu zmutowanemu lwu w przysłowiowe cztery litery (i nie chodziło tu o nogę czy ucho). 
Gdyby to zrobiło, zapewne nie byłoby ich tu teraz. Przed labiryntem ustawił się całkiem pokaźny tłum. Część z nich stanowili zwyczajni gapie, niewarci uwagi dziecka Aresa. Większość z nich samo ustępowała im miejsca. Ci, którzy tego nie uczynili, oberwali po kuksańcu w bok i sprawa uznana została za rozwiązaną. Sytuacja wyglądała gorzej przy samym wejściu do labiryntu, gdzie ustawiła się kolejka jak za PRL-u (nie żeby Ash wiedziało, czym była Polska Rzeczpospolita Ludowa). Prawdopodobnie większość z nich również miała kogoś bliskiego gdzieś na drugim końcu tych korytarzy połączonych zwariowanymi zakrętami i rozwidleniami. Siła tego argumentu nie wchodziła więc w grę. 
No cóż, pozostawał im jednak argument siły. 
— Spadówa — warknęło na jakąś grupkę dzieciaków stojącą na końcu kolejki. Nie trzeba było im powtarzać. Będą z nich jeszcze ludzie. — Ej, jestem grupowem, suń się — syknęło na jakiegoś podlotka. Gdy to nie zadziałało, po prostu złapało go za chabety i pchnęło za siebie. — Może to nauczy cię szacunku dla starszych rangą — burknęło. Obóz Jupiter zdecydowanie miał rację, jeśli chodzi o wojskowe traktowanie obozowiczów. — Wiecie co, dziewczyny, słyszałom, że tam wciąż roi się od potworów. Może ja pójdę przodem, co? — zagaiło do kolejnych osób w kolejce, kilku dziewczyn, zapewne córek Afrodyty, sądząc po ich ogólnej prezencji. Czasem spryt był równie potężną bronią, co labrys. 
Jeszcze kilka podobnych akcji i mogło wkroczyć do labiryntu. Labrys miało w gotowości. Za każdym zakrętem mogło czaić się jakieś cholerstwo, które rozpuściło się jak dziadowski bicz za panowania przerośniętego kota z ludzką facjatą. Początkowo szło łatwo. Podejrzanie łatwo. W końcu nie było dzieciakiem Tyche, które dzięki swojemu przyrodzonemu szczęściu jest w stanie wzbogacić się na grze w totolotka. Było potomkiem Aresa, boga jatki. Dlatego nie dało się nabrać na fałszywe poczucie bezpieczeństwa. 
No i oto za kolejnym zakrętem, dosłownie kilka porządnych żołnierskich kroków od wejścia do Obozu Jupiter czaiły się przerośnięte mrówki. Myrmeki, powiedział głos Chejrona w głowie Ash. Centaurowi jednak udało się coś wbić do twardego aresiątkowego łba. 
— Noż ja pierdolę — zaklęło siarczyście. 
A potem dodało do tego jeszcze wiązankę, której nie powstydziłby się sam bóg szewców (czy w ogóle istniał jakiś bóg szewców? Wielki Sandałus czy inny Trzewikor?), bo oto robale wielkości czołgów ruszyły w ich stronę. 
— Fuj, ale wam śmierdzi z paszcz. Weźcie zjedzcie po miętówce czy coś — mruknęło. 
Mrówy okazały się jednak bardzo wrażliwe na uwagi na temat brzydkich zapachów z ich mord, ponieważ uznały to za sygnał do konkursu plucia na odległość. Plucia kwasem. Ash nie było najlepsze z chemii, ale było pewne, że kwas nie był czymś, z czym powinna mieć kontakt skóra półboga. Odskoczyło, nie było jednak wystarczająco szybkie i zwinne. 
— O kurwa, kurwa, kurwa, kurwa — syczało, skacząc na jednej nodze i rozpaczliwie szybko zrywając z drugiej ukochanego glana, który na ich oczach rozpuszczał się pod wpływem kwasu. — Moje ukochane buty! Wy skurwysyny! — ryknęło. 
Wiedziało jednak, że bez porządnego planu nie ma szans w tym starciu. Rzuciło zniszczonego buta przed siebie, trafiając jednego z robali prosto w łeb. A potem zaczęło spierdalać, jedna noga w glanie, druga tylko w skarpecie. Uciekło za dwa wcześniejsze zakręty i schowało się we wnęce, nasłuchując odgłosu wielkich odnóży. Ile mrówki w ogóle mają odnóży? Sześć? Osiem? Nie, osiem miały chyba pająki… 
— Kurwa, Ash, kogo obchodzi, ile one mają nóg? — szepnęło karcąco samo do siebie. — Dobra, myśl. Chejron na stówę mówił coś o tym, jak pokonać te gigantyczne mrówy — mruczało, drapiąc się po głowie. — No, wewnętrzny głosie Chejrona, to byłby świetny moment na olśnienie… 
Olśnienie… No właśnie! Światło! Tylko skąd ono miało wziąć światło w środku tego kurwidołka? Zaczęło nerwowo macać się po kieszeniach. I oto znalazło jakąś dziwną latarkę, którą ostatnio zawinęło któremuś z hefajstosiątek. 
— Już nigdy więcej nie będę topiło dzieciom Hefajstosa i Wulkana łbów w kiblu — przysięgło tu i teraz, przed bogami i wielkimi mrówkami, których kroki słyszało coraz wyraźniej. 
A potem zaczęło kręcić coś przy latarce, aż do momentu, kiedy na chybił trafił znalazło ustawienie, które gwarantowało im największy snop światła. 
— O cholera — jęknęło, kiedy, zobaczywszy światło, armia wielkich owadów dodała gazu do dechy i zaszarżowała w ich stronę. 
Rzuciło latarkę za siebie, najdalej jak potrafiło, a potem przesunęło się tak blisko ściany korytarza, jak to tylko możliwe, wstrzymując oddech. Gdy miało już pewność, że Myrmeki mają ich w głębokim poważaniu, to ono wystrzeliło najszybciej jak fabryka dała w kierunku prowadzącym do Obozu Jupiter. 
Dalsza droga obyła się bez większych przygód i spotkań z dziwnymi stworami. Miało tylko nadzieję, że ktokolwiek zamierzał przejść przez labirynt jako następny nie stanie się ofiarą tych paskud. No cóż, nie był to jednak teraz ich problem. 
Oto był i on. Obóz Jupiter. Nie było ich tu od ponad ośmiu miesięcy. Również po tej stronie zebrało się dość liczne towarzystwo. Dla Ash liczyła się jednak wyłącznie jedna osoba. 
— Quinn! — rozdarło się, ile tylko sił w płucach, uznawszy, że będzie to bardziej efektywne od tępego rozglądania się po tłumie. 
— Ash! — odpowiedział dobrze znany głos, a jakieś niewidzialne supły na sercu i żołądku Ash od razu się poluzowały. 
I wtedy go zobaczyło. Choć w czasie tych miesięcy rozłąki wielokrotnie go wspominało i śniło o nim, teraz, po raz pierwszy od dawna, widziało go na jawie. Ta sama dobrze znana sylwetka. Ten sam ulubiony crop-top, który widziało już zapewne setki razy. Ten sam zestaw kolczyków. 
Coś było jednak nie tak. I nie chodziło tu o nową fryzurę. Choć oczy Quinn rozbłysły radośnie na ich widok, nie był to ten sam błysk, który Ash znało tak dobrze. Zapach perfum unosił się w powietrzu jeszcze intensywniej niż zazwyczaj, a gdzieś za normalną wonią piżma, ziół i ogólnego smrodu typowego dla męskich perfum Ash wyczuwało kwiatowe nuty. Quinn nienawidziło kwiatowych perfum… 
— A ty co? Pod kosiarkę wpadłeś? — mruknęło jednak z półuśmieszkiem, zamiast spytać, co się dzieje. Wiedziało bowiem, że nie powinno pytać, kiedy wokół było tak dużo ludzi. 
Cień na twarzy najlepszego kumpla nie dawał im jednak spokoju. Porzuciło więc maskę twardziela i po prostu zamknęło Quinn w mocnym uścisku. Labrys, zapomniany, padł gdzieś na trawę obok nich. 
Stali tak przez chwilę, po prostu ciesząc się swoją obecnością. Żadne z nich nie wiedziało do końca, co powiedzieć. Być może słowa nie były po prostu potrzebne? Może po ośmiu miesiącach, jedenastu dniach i cholera teraz wie ilu godzinach i minutach, wystarczył wyłącznie ten uścisk? 
Jednak wtedy z tego rozkosznego uczucia wyrwało ich najbardziej ostentacyjne odchrząknięcie, jakie Ash kiedykolwiek słyszało w swoim życiu. Podniosło głowę i zobaczyło jakąś dziewczynę stojącą podejrzanie blisko Quinn. Wystarczyło to, by potomek Kloacyny szybko (zbyt szybko) wyswobodził się z objęcia aresiątka i również odchrząknął. Tym razem było to jednak nerwowe chrząknięcie. 
— A, tak. Ashley, to jest Ash. Ash, to jest Ashley. Moja dziewczyna — przedstawił Quinn, a Ash poczuło, że zaraz się zrzyga. 
Nie słyszało tego imienia od lat. Zdecydowanie nie chciało go znowu kiedykolwiek słyszeć, również teraz. Nie chciało widzieć jak jakaś głupia niunia nosząca to znienawidzone imię klei się do Quinn. Nie chciało widzieć, jak sztywny staje się wówczas uśmiech blondyna. 
— To ten twój przyjaciel, o którym mi opowiadałaś, tak? — zaszczebiotała. Głos miała równie wkurwiający co mordę. 
To nie był jednak największy problem. „Opowiadałaś”? Ash może i nie było największym ekspertem do spraw zaimków Quinn, w ciągu ich znajomości nauczyło się jednak rozpoznawać subtelne znaki i często samo używało właściwych form osobowych, zanim jeszcze opuściły one usta przyjaciela. 
Tłumiąc kolejną falę mdłości, posłało pytające spojrzenie w stronę Quinn. Coś zdecydowanie było nie tak.
 

 Quinn?
───
[1460 słów: Ash otrzymuje 14 Punktów Doświadczenia]

Od Lairy CD Violet — „Live Love Laugh Lobotomy"

Poprzednie opowiadanie

LATO

Laira naprawdę się starała. Naprawdę. Ale widok przerażonej Violet, w kierunku której poleciała ryba zawieszona na haczyku, był zbyt absurdalny, by mogła powstrzymać śmiech. Córka Hekate – potężna, enigmatyczna, pełna tajemnic – paraliżująco bała się… ryb. I mimo wszystko, Laira była z niej piekielnie dumna. Bo mimo tego irracjonalnego lęku, Violet odważyła się wziąć wędkę do rąk i, choć drżąc, słuchała jej instrukcji z niebywałą koncentracją.
Kręciła korbką jakby miała dwie lewe ręce i próbowała ją odkręcić zamiast zwijać żyłkę, ale to się nie liczyło. Liczyła się próba. I odwaga, nawet jeśli towarzyszył jej śmiertelny strach przed łuskowatymi potworami z głębin.
— Z-Zabierz to… LAIRA, WEŹ TO!!! — wrzasnęła Violet, kiedy ryba wykonała dziki taniec na końcu żyłki, złowrogo chlapiąc wodą. Z piskiem puściła wędkę, która opadła na dno łódki z głośnym stuknięciem.
Zrobiła krok w tył – zdecydowanie za szeroki, jak na stabilność niewielkiej łódki – i cała konstrukcja zachwiała się niebezpiecznie, kołysząc się na wodzie jak po zderzeniu z falą tsunami.
Laira wybuchnęła niekontrolowanym śmiechem. Ryknęła jak rozbawiony bóg z Olimpu, aż sama straciła równowagę i z piskiem zachwiała się niebezpiecznie nad krawędzią łódki. Przez moment balansowała jak akrobatka na linie, zanim złapała się burty i nie wpadła do wody… jeszcze.
— O bogowie, Vi, ryba cię prawie zabiła! — wykrztusiła przez śmiech, wycierając łzy z oczu. — Ty jesteś najodważniejszą osobą, jaką znam. I jednocześnie największym tchórzem.
— To… TO BYŁ KARP Z PIEKŁA — odparła Violet z mieszaniną oburzenia i absolutnego obrzydzenia, jakby miała do czynienia z potworem klasy A, a nie półkilogramową rybą.
— To był leszcz — poprawiła ją Laira, nadal chichocząc.
Violet tylko jęknęła, siadając ostrożnie na drewnianej ławce w łódce i patrząc podejrzliwie na wodę, jakby kolejna ryba miała wyskoczyć i wymierzyć jej karę boską za próbę kontaktu.
A mimo to… w kąciku jej ust pojawił się cień uśmiechu.
Laira w końcu odzyskała równowagę, choć nadal trzymała się burty, żeby przypadkiem nie wylądować w wodzie jak kot wrzucony do wanny. Uśmiech rozciągał jej usta od ucha do ucha — nie było na tym jeziorze szczęśliwszej półbogini.
Violet usiadła z rezygnacją na ławce, otulając się ramionami, jakby miało to ją ochronić przed kolejnym atakiem rybiego horroru. Wciąż wyglądała na wstrząśniętą, ale w oczach czaiła się iskierka, której Laira nie mogła zignorować.
— No dobrze, wojowniczko z mrocznych wód — zaczęła z niewinnym tonem, chociaż jej oczy błyszczały jak u dziecka przed zrobieniem głupoty — skoro już pokonałaś leszcza, to może czas na kolejny krok?
— Nie… — jęknęła Violet, już czując, że nic dobrego z tego nie wyniknie.
— Czas zmierzyć się z największym zagrożeniem jeziora... — Laira nachyliła się w jej stronę teatralnie — Z falą!
I zanim Violet zdążyła zareagować, Laira zaczęła bujać łodzią. Delikatnie na początku, ledwo wyczuwalnie. Potem mocniej, aż drewniana konstrukcja zaczęła się niepokojąco kolebać.
— LAIRA, PRZESTAŃ!!! — wrzasnęła Violet, chwytając się wszystkiego, co było w zasięgu: wędki, swojej torby i kawałka burty, jakby miało ją to uratować przed utonięciem.
— A może jednak rybka wskoczy do łódki, co? Będziecie współlokatorami! — Laira parsknęła śmiechem, chichocząc jak opętana.
— Nie śmieszkuj! Przysięgam, jak wpadnę, to cię nawiedzę po śmierci i każę całować węgorza co noc!
— W takim razie wrzucę cię z godnością, jak królową oceanu. Moja syrena o złotym sercu i traumie rybnej — zaśmiała się Laira, rozbujawszy łódkę ostatni raz, zanim łaskawie przestała.
Violet siedziała cicho przez moment, drżąc z emocji. Po chwili powoli spojrzała na Lairę.
— Wiesz co?
— Hm?
— Jak wrócimy do brzegu… zatopię ci twoją ukochaną bluzę. Tą z napisem “People fear me, but fish want me”.
Laira tylko zachichotała, opadając obok niej na ławkę, z szerokim, bezczelnym uśmiechem.
— Warto było.
Violet jeszcze przez chwilę siedziała naburmuszona, ale Laira znała ją zbyt dobrze, by dać się nabrać na tę marsową minę. W oczach córki Hekate coś się czaiło — nie tyle przerażenie, co powolnie narastająca zemsta.
— Wiesz co… — powiedziała cicho Violet, niby spokojnie, z tą złowieszczą nutką, która powinna była wzbudzić alarm w głowie Lairy. — Może masz rację. Może czas zmierzyć się ze swoimi lękami.
— No proszę, mówiłam, że jestem inspiracją. — Laira uniosła brodę, dumnie jak paw na haju.
Violet powoli podniosła się z ławki i zrobiła kilka kroków w stronę burty, odwracając się bokiem do półbogini.
— Tylko jedno mnie jeszcze zastanawia…
— Co takiego?
Violet spojrzała jej prosto w oczy i z udawaną niewinnością zapytała:
— Czy półboginie też toną?
Zanim Laira zdążyła zaprotestować, Violet rzuciła się na nią z całą swoją nieporadną złością, próbując ją lekko popchnąć w stronę wody. Miało być symbolicznie. Miała ją tylko przestraszyć. Problem polegał na tym, że łódka nie była stworzona do dramatycznych gestów i siłowych przepychanek. Zaskoczona Laira zachwiała się w jedną stronę, Violet w drugą, i nim którakolwiek zdążyła złapać równowagę — łódka wydała przeciągłe chrup i przechyliła się tak gwałtownie, że obie wylądowały w wodzie z pluskiem godnym olimpijskiego skoku.

 Violcia? 😌
───
[775 słów: Laira otrzymuje 7 Punktów Doświadczenia]

Od Quinn CD Keitha — „Kłopoty nie mają zapachu"

Poprzednie opowiadanie

WIOSNA

Stracili rachubę dni, od kiedy nie widzieli Ash. Wiedzieli jedynie, że minęły miesiące, oni sami zatrzymali się na czwartym. Nie odbicia, nie wspomnienia, nie wyrwanych fragmentów w snach. Ash zniknęło przez tego pierdolonego sfinksa, a Quinn zostało z... Ashley. Z jej zimnymi spojrzeniami, toksycznymi tekstami i słowami, które miały być troską, a pachniały kontrolą.
Dostali już takiego pierdolca, że zaczęli pisać niewysłane listy do jenu. Wiedzieli, że to bez sensu, ale to i tak było lepsze niż myśl, że Ash mogło zniknąć na zawsze, a przynajmniej do czasu, kiedy Labirynt Dedala zostanie ponownie otwarty. Oczywiście, chowali te kartki głęboko pod łóżkiem, w kartonie po butach. Jakby samo ich istnienie było czymś wstydliwym. Albo zbyt kruchym.
Ashley mówiła, żeby dali spokój. Że to nienormalne, tęsknić za kimś, kogo się nie ma. Że „masz mnie, po co ci ono?”. Ale im dłużej Quinn było z nią, tym bardziej czuli, jak bardzo nie chcą być z nikim.
Zaczęli więc szukać rozwiązań — nieskutecznie. Więc jak to bywa w takich historiach, wrócili do duszenia wszystkiego w sobie. Emocje dusiły ich od środka, aż wylewały się w inny sposób — wulgaryzmami na ścianie kabiny w łazience, w nieobecnych spojrzeniach na lekcji hiszpańskiego. Pani Barrera martwiła się o nich. Ale to nie był jej problem do rozwiązania.
Najwięcej spokoju przynosiło im właśnie malowanie grubym mazakiem wzorów na łazienkowych płytkach. Kółka, zygzaki, czasem jakieś zapomniane runy, a czasem po prostu „FUCK YOU ASHLEY” – na tyle małymi literami, żeby nikt poza nimi nie zrozumiał. Wiedzieli, że prędzej czy później i tak będą musieli to zmyć, jeśli ktoś ich złapie, ale może właśnie o to chodziło. Żeby coś zostawić, a potem to zniszczyć. I tak czuli się na co dzień.
Dziś pisali wielkimi literami:
"WSZYSCY JESTEŚMY TU ZA KARĘ. KTOŚ MUSIAŁ KOGOŚ ZAWIEŚĆ."
I choć były to teksty godne zbuntowanego trzynastolatka, to na tą chwilę nie bardzo ich to obchodziło.
Coś stuknęło. Coś puknęło. Quinn miałoby to obchodzić, ale nie obchodziło. Nie dziś. Już mieli dokończyć cytat, kiedy drzwi do łazienki skrzypnęły i ktoś wszedł jak do siebie.
— Narysuj kutasa — powiedział głos. Spokojnie. Prawie życzliwie.
Quinn zamarło w pół ruchu, odwracając się wolno jak w tanim horrorze. Ich wzrok padł na twarz, której nie znali. Młody typ, ubrany jakby miał zaraz iść na paradę legionową, ale z miną, jakby wpadł tu tylko po gumę do żucia.
— Jakiegoś bydlaka — sprecyzował nieznajomy, z uśmiechem tak szerokim, że aż za bardzo pasował do kogoś, kto właśnie wyszedł z cienia, prosząc o fallusa na kafelku.
— Huh? — Quinn uniósł brew. Nie wiedzieli, czy się bać, czy może już zaczęli halucynować.
— Ah, wybacz moje maniery. — Nieznajomy ukłonił się z teatralną przesadą. — Keith. Keith Mishra. Dopiero mnie przydzielono do czwartej kohorty. Nie wiem jeszcze, jak tu działa integracja, ale pomyślałem, że zostawię po sobie ślad.
— Poprzez fallusa na ścianie? — zapytał półbóg, dalej trzymając mazak w ręce, z lekko zmrużonymi oczami.
— Symbol płodności, twórczości i buntu — odpowiedział z miną jakby czytał z encyklopedii. — Ale jeśli wolisz serduszka, też zaakceptuję. Jestem elastyczny.
Quinn nie odpowiedziało od razu. Zamiast tego dokończyli cytat, wolno, dokładnie. Keith przyglądał się w ciszy.
"KTOŚ MUSIAŁ KOGOŚ ZAWIEŚĆ."
„Keith Mishra, fallusowy prorok, był tu” — dopisano chwilę później, maleńkimi literami w rogu.
Keith uśmiechnął się szeroko.
— No i pięknie. Mój pierwszy znak w nowym świecie.
— Witamy w piekle, Keith — mruknęło Quinn, chowając mazak do kieszeni bluzy.
Quinn już miało się zwinąć, kiedy Keith, jak gdyby nigdy nic, wsunął się obok nich i zaczął przyglądać się ścianie z takim skupieniem, jakby oceniał eksponat w galerii sztuki współczesnej.
— To takie… dramatyczne. Lubię to — przyznał z uznaniem, stukając palcem w napis. — W sensie, ja bym tu jeszcze coś dodał. Jakieś „A BÓG UMRZEDŁ W KIBLU” albo „POWIEDZ MI, ŻE TEŻ SIĘ BOISZ” — spojrzał na nich z błyskiem w oku.
Quinn otworzyło usta, żeby coś powiedzieć, ale Keith już kontynuował:
— Zawsze uważałem, że łazienki to najbardziej szczere miejsca na świecie. Ludzie sikają, płaczą, robią zdjęcia swoim zadkom i mówią przez telefon z matkami, jakby to było najnormalniejsze miejsce do egzystencji.
— Czy ty jesteś z terapii? — zapytał Quinn, nie mogąc się powstrzymać.
— Nie, ale mówią, że powinienem być. — Keith się uśmiechnął szeroko, niemal promiennie. — Miałem być w trzeciej kohorcie, ale podobno testy psychologiczne coś zasugerowały i pyk — wylądowałem z wami. Czyż to nie cud?
Quinn zamrugało. Już mieli wyjść, ale Keith nagle sięgnął po drugi mazak, który znajdował się za spłuczką (skąd on do cholery wiedział, że tam był?!), i zaczął rysować coś na kafelku. Z rozmachem. Z pasją. Z gracją psychopaty.
— Robisz to często? — zapytało Quinn, obserwując jak linia po linii powstaje absurdalnie szczegółowy rysunek flaminga z cygarem.
— Rysuję? Tak. W łazienkach? Tylko kiedy czuję się… nazwijmy to… duchowo poruszony. A ty? — Keith spojrzał na nich spod burzy ciemnych loków. — Te cytaty… brzmią, jakbyś próbowało wytrzeć z siebie coś, co się nie da zmyć.
Quinn spojrzało na niego długą, ciężką chwilę. Po czym sięgnęło z powrotem po swój mazak i obok flaminga dopisało:
„JA TU UMIERAM, A ON RYSUJE PTAKI.”
Keith parsknął.
— Perfecto. Partnerzy zbrodni. Poeta i szaleniec. Albo dwoje szaleńców. Coś czuję, że się dogadamy, Quinn.
— Nie powiedziałem ci jeszcze swojego imienia.
— Wiem, ale mam dar. Albo dostęp do arkusza z listą kohort — wzruszył ramionami. — Tak czy siak, polubisz mnie. Wszyscy w końcu mnie lubią. Albo chcą udusić. Ale to też jakaś forma emocji.
I z tym stwierdzeniem, zostawił mazak na umywalce, puścił im oczko i wyszedł, jakby właśnie nie zakłócił łazienkowego egzystencjalizmu swoją chaotyczną obecnością.
Quinn stało jeszcze przez chwilę, patrząc na drzwi, przez które zniknął.
— Co do… — mruknęło w końcu, marszcząc brwi.
A potem spojrzało na flaminga i westchnęło.

 Keith?
───
[921 słów: Quinn otrzymuje 9 Punktów Doświadczenia]

Od Violet CD Lairy — „Live Love Laugh Lobotomy"

Poprzednie opowiadanie

LATO

Violet naciągnęła wielki, czarny kapelusz na oczy. Jakby mogła, naciągnęłaby go na całe ciało, aby tylko uniknąć opalenizny. Nie obawiała się popękanej i pieczącej skóry, o nie. Użyła kremu z filtrem, aby się przed tym zabezpieczyć. Ona po prostu nienawidziła przebarwień na jej idealnie (jej zdaniem) śnieżnobiałym ciele. Bladość jest piękna i takiej zasady się trzymała. Jednak latem było o to trudniej…
Co zaś sprawiło, że właśnie siedziała na łodzi, rozłożona niczym księżniczka z bidonem zimnej lemoniady lawendowej własnego przepisu w rękach i patrząc jak Laira wykonuje ciężką robotę tzn. stara się złowić cokolwiek? Cóż, minął miesiąc odkąd dziewczyny się poznały. Na początku córka Hekate nie była przekonana do córki Hefajstosa, jednak okazało się, iż ten stan trwał jedynie kilka godzin. Potem przeprosiła ją za wkurzanie, a topór kilkugodzinnej wojny został zakopany głęboko pod ziemią. Od tamtego czasu ich relacja zaczęła się rozwijać w dobrą stronę, wręcz można było użyć tu słowa “przyjaźń”.
Właśnie dlatego siedziały w tej samej łodzi i ku zaskoczeniu żadna z nich nie wylądowała w wodzie, przynajmniej póki co.
Rozmawiały właśnie o głupotkach, czując się jak w najbardziej komfortowym miejscu na świecie. To było naprawdę niesamowite, patrząc na to, jak one zaczęły swoją znajomość. Wpierw Violet otrzymała od niej wędkę. Laira pomogła jej się ustawić, zaś sama czarownica skomentowała okropność przynęty na haczyku, ale wciąż zdeterminowana utrzymywała pozycję, którą poleciła jej przyjaciółka. Ta ciamajda utrzymywała ją tylko dlatego, iż w momencie kiedy Laira prawie dotknęła Violet, przeszły ją dreszcze. Uczucie, jakby naprawdę ją dotknęła trzymało się kilkanaście chwil dłużej. Było to dziwne, ale komfortowe uczucie.
Kiedy dziewczyny czekały na swoją zdobycz wywiązała się między nimi krótka rozmowa o odpałach z dzieciństwa, którą Laira zakończyła melancholijnym wyznaniem.
— Chcę, żeby lato się nie kończyło.
Violet mogła podzielić jej zdanie. Jeśli to miało znaczyć, że zostaną na tej łodzi na zawsze, była gotowa zignorować fakt szkodliwości ostrych promieni słonecznych na skórę zdawał się być nieważny. Jedynie uśmiechnęła się i obydwie już wiedziały, że nastąpiła właśnie pełna zgoda.
— Twoja kolej — zagadnęła córka Hekate. — Jaka jest najgłupsza historia z twojego życia.
— Mam opowiedzieć tylko jedną? Nie wiem, od czego zacząć — zaśmiała się rudowłosa, obsypana piegami, jakby słońce wysypało na nią cynamon.
— Cokolwiek przyjdzie ci jako pierwsze do głowy
— Hmm… to może…
Nagle wędka wygięła się sprawiając wrażenie, że zapragnęła skoczyć na główkę do wody.
— L-Laira…? — Wiedziała, że coś złapała, ale jak się teraz zachować?
— Zacznij kręcić tą korbką — zerwała się z miejsca i zrobiła krok do przodu, pozostając w gotowości, aby jej pomóc. — Delikatnie.
Tak jak w instrukcji, Violet powoli unosiła linke z pomocą korbki. Im oczom ukazała się jakaś mała rybcia, totalna mała pipiduwa nadzianą na haczyk. Zaczęła powoli przesuwać zdobycz w kierunku Lairy, myśląc, że tylko ona nie brzydzi się tego cholerstwa i wie, co z nim zrobić.
— Z-Zabierz to… LAIRA WEŹ TO!!!
Z piskiem upuściła wędkę i odskoczyła kawałek przez co łódka zachwiała się, jakby lada moment miała się przewrócić.

 Geju? ❤️
───
[486 słów: Violet otrzymuje 4 Punkty Doświadczenia]

Od Lynn CD Kala — „Biały gołąb"

Poprzednie opowiadanie

ZIMA

W momencie, kiedy Kal - tak się przedstawił - wypowiedział pierwsze słowa, iluzja Nalina zaczęła się kruszyć. Choć niektóre słowa, gesty, ton głosu mogłyby być podobne, bała się wchodzić w ciąg myśli pod tytułem “Po prostu go nie pamiętasz, to musi być on!”. I tak wróci to do niej wieczorem, kiedy będzie próbowała zasnąć, tak jak działo się od wielu lat. Kiedyś dostała ataku paniki w sklepie, myśląc że jakiś blond włosy nastolatek to jej brat. Był to jeden z wielu powodów, przez które unikała interakcji z ludźmi, jednak samotność która z tego wynikała nie była wiele lepsza.
— Mhm — mruknęła w odpowiedzi na jego słowa. Nie wiedziała, co jeszcze może dodać.
Cokolwiek by nie powiedziała, i tak pewnie uznał ją za szajbuskę żyjącą w lesie i nie spodziewał się po niej bardziej złożonej wypowiedzi. Obrócił się do niej plecami, równie dobrze mogła zrobić to samo i pójść do domu, zakończyć ten z lekka upiorny poranek. Co jednak zrobiłaby w domu? Znowu siedziałaby przed kominkiem, zabijała czas, ignorowała głód, ponieważ nie miała obecnie do jedzenia nic poza połową bochenka czerstwego chleba? Pewnie rozmyślałaby o tej sytuacji, żałowałaby, że nie postąpiła inaczej, że zrobiła cokolwiek, albo właśnie niewystarczająco wiele.
Wyciągnęła z kieszeni garść ziaren i rzuciła z nadzieją na śnieg. Zdawało jej się, że barki Kala zatrzęsły się od śmiechu, ponieważ gołąb nie zwrócił na jej czynność wielkiej uwagi. Zacisnęła pozostałe nasiona w zgrabiałej dłoni, a potem wypuściła je.
— Przypominasz mi kogoś — zaczęła — Kogoś, kogo… często tu widziałam. Kogoś, z kim często tu przychodziłam i spędzałam wiele czasu. Kogoś, kogo…
Zaczęła mamrotać coś pod nosem. To wszystko stało się niespodziewanie, sama się zaskoczyła, kiedy te słowa wyskoczyły jej z ust. Zacisnęła ponownie pięści. Mogła jednak wrócić do domu, zaraz kiedy zobaczyła sylwetkę nad stawem. Mogła również wrócić teraz, w tej chwili. Wysypała już nasiona. Szalik połaskotał ją w twarz. Słowa jednak zostały już wypowiedziane i tego nie cofnie.
— Przychodziłeś tu może wcześniej? — postarała się skierować rozmowę na inne tory, gdyby Kal chciał ją kontynuować. Nie zdziwiłaby się jednak, gdyby po prostu sobie odszedł, tyłem, upewniając się że dziwaczka znad stawu za nim nie idzie. Bała się spojrzeć w jego stronę.

 Kal?
───
[356 słów: Lynn otrzymuje 3 Punkty Doświadczenia]

Od Ishy CD Dantego — „The less I know the better”

Poprzednie opowiadanie

WIOSNA

Tak, oczywiście. Otworzy jej drzwi jak jakiś cholerny MacGyver, bo przecież to było zupełnie naturalne, prawda? Isha nie była ani trochę zadowolona z faktu, że Dante targał ją przez pół klubu niczym znoszoną szmatę, desperacko szukając wyjścia, jakby życie od tego zależało.
A jednak — otworzył. Otworzył pieprzone drzwi ewakuacyjne.
Zatrzymała się jak wryta, marszcząc brwi. Coś tu nie grało.
No bo okej, może i wyglądał na kogoś, kto potrafi znaleźć drogę ucieczki z płonącego budynku, ale serio? Gość odblokowuje ewakuacyjne drzwi bez klucza, bez alarmu, bez niczego, jakby to był zwykły zamek w toalecie?
Isha miała przeczucie. To takie dziwne, niepokojące coś w brzuchu, co mówiło jej: swój do swego ciągnie. Może i nie była pewna, kim był, ale coś podpowiadało jej, że Dante zdecydowanie nie był zwykłym chłopakiem.
Półbóg? Całkiem możliwe. Tylko… czy istniał jakiś bóg zamków?
Nie mogła sobie przypomnieć. Ale jeśli takowy istniał, to najwidoczniej zszedł na ziemię, założył skórzaną kurtkę i stwierdził, że będzie się popisywać w środku sobotniej nocy.
Odetchnęła głośno, wciągając w płuca powietrze, które może i nie było idealnie czyste ani przesadnie świeże, ale przynajmniej nie było przesiąknięte dymem papierosowym, zielskiem i… czymkolwiek jeszcze unosiło się w tamtym zadymionym piekle.
Dante uśmiechnął się szeroko, jak kompletny idiota. Wyglądał jak skończony kretyn i Isha pierwszy raz w życiu poczuła autentyczną, dziecięcą potrzebę — jak w przedszkolu — żeby albo przywalić mu z całej siły w ramię, albo jeszcze lepiej: złapać go za włosy i skleić mu je plasteliną.
— Coś ty taki zadowolony z siebie, Sherlocku z łomem? — mruknęła pod nosem, ale on chyba nawet nie zarejestrował jej słów.
Przynajmniej jedno było na plus — pozbyła się tej dziuni, co to nie potrafiła zrozumieć najprostszych sygnałów. Dziewczyna ewidentnie przyszła po jedno, szybkie, w łazience, bez imion, bez emocji. Isha nie miała dziś na to siły. Ani chęci. A już na pewno nie do kogoś, kto mylił bezczelność z urokiem.
Teraz tylko musiała się uspokoić. I nie zabić Dantego.
Choć, szczerze? Myśl była kusząca.
— Nie chcesz może…
— Nie — ucięła ostro, nawet się na niego nie oglądając. Ostatnie, czego teraz potrzebowała, to dalszy kontakt z tym czubkiem. — Nic więcej od ciebie nie chcę.
Zamaszystym ruchem ruszyła przed siebie, nogi aż ją paliły od potrzeby jak najszybszego oddalenia się od tego człowieka. Najchętniej zniknęłaby z jego pola widzenia raz na zawsze — zmieniła imię, numer telefonu, może nawet tożsamość. Gdzieś daleko, najlepiej w mieście bez zasięgu i ludzi pokroju Dantego.
I wtedy… kroki. Za sobą.
O nie, tylko nie to. Zdrowaśka przeszła jej przez usta jak modlitwa ostatniej szansy.
— Chyba jestem pijany — powiedział, łapiąc się teatralnie za głowę, jakby miał zaraz runąć jej na plecy. — I potrzebuję podwózki do domu. Mogłabyś mi pomóc?
Już otwierała usta, by powiedzieć nie — głośno, wyraźnie i bez miejsca na negocjacje. Choć w myślach miała gotowe całe przemówienie, pełne dość barwnych i zdecydowanie niecenzuralnych słów.
— Prooooszę — jęknął, przeciągając to jak pięciolatek próbujący wyżebrać lizaka. Jeszcze chwila, a padnie jej do stóp i zacznie całować je z wdzięcznością. — Mieszkam niedaleko. Słowo honoru.
Zatrzymała się. Powoli, bardzo powoli, jakby każda komórka w jej ciele musiała najpierw zaakceptować fakt, że oto znowu dała się wciągnąć w jakąś idiotyczną sytuację.
Odwróciła głowę przez ramię.
— Jak ci nie wstyd w ogóle używać słowa "honor", ty menelu z cudzym uśmiechem — mruknęła, zaciskając dłonie w pięści. — Masz szczęście, że mam dobre serce. Albo zły dzień. Sama nie wiem — mruknęła przez zaciśnięte zęby, ruszając przed siebie, nawet się nie oglądając.
Dante, jakby dostał drugie życie, człapał za nią zadowolony, mamrocząc coś o „aniołach na ziemi” i „niezasłużonej łasce”. Isha miała ochotę go udusić. Albo chociaż kopnąć. W czoło. Ale szła. Kiedy jednak zwróciła uwagę, że przecież Dante był taki straaasznie umierający, ten ponownie zaniemógł i zwalił się całym ciężarem ciała na jej ramiona.
Ku jej zdziwieniu, faktycznie nie kłamał — jego klitka mieściła się dosłownie dwie przecznice dalej. Szli w milczeniu, przerywanym jedynie jego przypadkowymi, obłąkanymi mamrotaniami i jej westchnieniami, które mogłyby zdmuchnąć dach z domu.
Isha zmarszczyła brwi, widząc, jak coś porusza się na poboczu. Może i ona już zaczęła mieć zwidy? Może od dymu w klubie, może od Dantego…
— Czekaj. — Zatrzymała się nagle, pochylając przy krawężniku. Kompletnie olała fakt, że zostawiła mężczyznę na pastwę losu. — Co to…?
Leżał tam. Gołąb. Brązowy w ciapki, z postrzępionym skrzydłem i miną, jakby przeszedł przez piekło na wrotkach, zawinął z powrotem i jeszcze dostał mandatem od losu. Drżał delikatnie, ale nie próbował nawet uciekać.
— Serio? — jęknęła, wpatrując się w pierzastego nieszczęśnika. — Akurat teraz?
Serce jej zmiękło. Coś zakłuło. Jako córka Wenus miała słabość do gołębi. Byli… znajomi. Bliscy. A ten wyglądał, jakby właśnie stracił wszystko, co znał.
— Może śpi — wymamrotał Dante, kucając obok.
— Ta, jasne. Śpi sobie z wykręconym skrzydłem na środku chodnika, marząc o lepszych czasach. — Rzuciła mu spojrzenie, które w innym życiu mogłoby spopielić drzewa.
Popatrzyła na ptaka jeszcze raz. Westchnęła.
— Dobra, już i tak noszę jednego nieogarniętego. Co mi szkodzi dwóch?
Delikatnie, jakby był zrobiony z papieru ryżowego, podniosła gołębia i przytuliła do klatki piersiowej. Drżenie lekko ustąpiło. Pedro — jeszcze nienazwany — wtulił się w nią lekko, jakby wiedział, że właśnie wygrał życie.
— Pedro — powiedziała nagle.
— Co?
— Pedro. Tak się teraz nazywa. Jak już wciągnęłam się w ten melodramat, to chociaż niech ma styl.
— Pedro… — Dante spojrzał z powagą. — Dobrze mu z oczu patrzy. Ma duszę wojownika.
Isha parsknęła śmiechem, drapiąc ptaka za główką. Pedro gruchnął cicho, wtulając się jeszcze bardziej.
“Daj żreć” - mówił coś do niej, aczkolwiek nie rozumiała. Serio? Trafił jej się gołąb mówiący w innym języku niż ona? Super. Na tą chwilę postanowiła sprawę przemilczeć.
— Ty też kiedyś miałeś duszę wojownika — mruknęła — a potem zgubiłeś ją gdzieś między jednym głupim tekstem a próbą flirtu w stylu lat dziewięćdziesiątych.
W końcu dotarli pod jego klatkę. Isha odstawiła Dantego pod drzwi jak uszkodzoną paczkę. Już miała odejść, kiedy poczuła lekkie szarpnięcie za ramię.
— Dzięki. Za wszystko… — powiedział cicho, prawie bez śladu ironii. Prawie. Nawet głupiego uśmieszku nie było.
— Pedro i tak woli mnie — rzuciła, odchodząc z ptakiem w objęciach i spojrzeniem, które mogło rozdzielić morze. — I wraca ze mną do domu.
Zmarszczyła przy tym nos, jakby z obrzydzeniem, choć kącik ust drgnął jej niebezpiecznie ku górze.
— To może teraz…?
Dobrze wiedziała, o co mu chodzi. Nie chciała się zgodzić, już otwierała usta, aby kazać mu spadać na drzewo, jednakże mężczyzna wyciągnął jeden, solidny argument.
— Mam gazy i waciki, pomogę ci go opatrzeć.
Zgodziła się, tylko dlatego, że nie chciała aby Pedro dłużej cierpiał.
Isha spojrzała na niego jak na ostatniego kretyna, który właśnie próbował flirtować, oferując… środki opatrunkowe. Ale spojrzała też na Pedro — małego wojownika, który najwyraźniej zaczął oddychać ciężej, zbijając ją emocjonalnie z nóg.
— Tylko dla niego — wycedziła, celując palcem w Dantego jakby ostrzegała go przed najgorszym. — Nie dla ciebie. Nie licz, że nagle się przyjaźnimy.
Nie minęło dziesięć minut, a Pedro siedział na ręczniku, zdezorientowany, ale nadzwyczaj spokojny, podczas gdy Dante z przejęciem godnym medyka z pola bitwy delikatnie przemywał mu skrzydło. Isha stała nad nimi, ręce skrzyżowane na piersi, jakby cały czas była gotowa go zdzielić, jeśli tylko zrobi coś źle.
— Ty tak zawsze…? — rzucił nagle, zerkając na nią spod brwi.
— Tak troskliwa? — odparła sarkastycznie. — Nie. Ale dla Pedro mogę być Matką Teresą z Marsa.
— Nie. Chodziło mi o to… że tak od razu wchodzisz w tryb opieki. Jakbyś była gotowa wskoczyć między czołg a rannego chomika.
Zamilkła. Chciała rzucić jakąś ciętą ripostę, ale Pedro właśnie gruchnął cichutko i rozłożył zdrowe skrzydło, jakby chciał się przeciągnąć.
“Chujowo macie w tym usa, w Polsce za komuny było lepiej” - rozbrzmiewało z jego dzioba a szorstki język kaleczył uszy.
I choć nie rozumiała ani słowa, które wypowiadał gołąb, serce Ishy trochę zmiękło.
— Czasem... ktoś musi — mruknęła w końcu. — Bo nikt inny tego nie zrobi.
Pedro spojrzał na nią jakby rozumiał, a może po prostu miał ich za bandę baranów. Dante... milczał.
A potem zapytał:
— Myślisz, że Pedro chciałby własne legowisko? Z poduszką?
— Jeśli zrobisz mu legowisko, możesz zostać jego służącym.
Milczeli ale tylko przez chwilę, zanim Dante wypalił tekstem, przez który miała ochotę zapaść się pod ziemię.
— Miałaś nieźle spędzoną chwilę w kiblu — stwierdził, Isha popatrzyła na niego zdezorientowana. — Wiesz… sądząc po tych malinkach i śladach po pomadce. Oraz tym, jak ta laska się do ciebie lepiła…
— Skończ — fuknęła na niego, mając ochotę umrzeć z żenady.
Pedro poderwał głowę, jakby wyczuł napięcie, i rzucił Dante’emu spojrzenie tak ostre, że w innym życiu mogłoby ciąć szkło.
“No super, pogadanka z playboyem. A ja co? Na boczne tory jak zeszłoroczny sernik!”
— No co? — mężczyzna uniósł ręce w obronnym geście, jakby właśnie próbował się wybronić przed zbliżającym się ciosem z otwartej dłoni. — Ja tylko mówię, że… wyglądałaś na usatysfakcjonowaną.
— Jeszcze jedno słowo, a Pedro dostanie zniżkę na pierwszą próbę zabójstwa — syknęła Isha, paląc go wzrokiem. Policzki miała czerwone jakby właśnie wyjęła twarz z piekarnika. — I nie, nie było żadnej chwili. To była jedna wielka pomyłka, nieporozumienie. I nie twoja sprawa.
— Okej, okej — Dante cofnął się o krok, unosząc brwi. — Po prostu… dobra robota? Nie wiem, jak się do tego odnieść.
— Najlepiej w ogóle się nie odnosić. Zachowaj to sobie. Jak swoje opinie o tym, kto komu się lepi do tyłka w klubowej łazience.
„Ja rozumiem, młodość, namiętność, ale trochę klasy, na miłość boską. Chociaż na chusteczkę papierową się połóżcie następnym razem.”
Isha zamarła w pół kroku. Spojrzała na Pedro podejrzliwie.
— Co… co ty właśnie powiedziałeś?
Pedro spojrzał na nią z takim rozczarowaniem, jakby właśnie wsypała rodzynki do sernika.
„No tak, jasne. Tyle człowiek mówi, a tu jak do ściany. Żadnej refleksji, tylko te wasze hormonalne wygibasy.”
— Czy ty właśnie mówiłaś coś do gołębia? — rzucił z lekkim niepokojem Dante, jakby ptak zaraz miał go zgłosić do jakiegoś wesołego psychiatryka.
— … Nie?
— Przecież słyszałem! Czyli nie tylko ja jestem pierdolnięty! Z ptakiem gadasz!
Pedro naruszył się, strosząc piórka.
„A ty, paniczu Casanova, lepiej się zamknij, bo jak ci opowiem, co sądzę o tej twojej zalotnej fryzurce, to sam się wygładzisz na łyso!”
— Co on gada?
Dante uniósł brew, próbując dotknąć gołębia palcem, jednak skończył z krwawym śladem po dziobie.
— Pedro, przestań — zwróciła się w stronę ptaka, biorąc go na ręce — Gada… po jakiemuś. Nie wiem po jakiemu. No to włoski, ni angielski czy francuski bądź arabski.
Mamrotała, przecierając twarz. Miała dosyć tego dnia.

                                                                       Dante?
───
[1684 słów: Isha otrzymuje 16 Punktów Doświadczenia]

wtorek, 22 kwietnia 2025

Od Arisu CD Atlasa — „Jak sprzątnąć kogoś w 3 sekundy”

Poprzednie opowiadanie

ZIMA

W tej chwili była pewna dwóch… nie, trzech rzeczy: Obóz Jupiter zbudowany był na kawałku gwoździa i gumce recepturce. Nie było innego wytłumaczenia na to, że taki debil jak Walker tak szybko zamienił kanalizację w sito.
Drugą rzeczą było, no właśnie – Walker nie był po prostu debilem. Był Debilem, z D pisanym jako niesamowicie ozdobny i kolorowy inicjał. Cherry za to musiała być okropnie naiwna i zbyt dobrego serca, skoro dalej chciała zatrzymać go w obozie. Czemu jeszcze go nie wywalili? I to wiązało się z trzecią rzeczą, której Arisu w tej chwili była pewna:
Otaczali. Ją. Idioci. Sama też musiała być idiotką.
No dobra, była też czwarta rzecz. Farbus był martwy, to tyle z ich niesamowitej współpracy. Jak można w ogóle wpaść na tak absurdalnie głupi pomysł?!
– Czy… Ty jesteś głupi?
Ją samą zaskoczyło, z jakim spokojem to powiedziała. Nie podniosła głosu, nie zwyzywała go, nie rzuciła się do jego gardła, gotowa wyszarpać mu tchawicę...—
– Staram się, jak mogę.
A jednak. Zbliżyła się do Walkera i zamachnęła się mopem. Nie włożyła w to nawet połowy swojej siły i powinien być jej za to wdzięczny. Powinna go utopić w tej zbierającej się przy ich kostkach wodzie.
Jedynym, co powstrzymało ją od kolejnego ataku na tę nędzną karykaturę półboga, był spanikowany i wkurzony obozowicz, który niespodziewanie wpadł do środka.

───

Chciała coś uderzyć, rozwalić, połamać, naprawdę, cokolwiek. Przynajmniej uciec jak najdalej. Ręce jej drżały i było jej gorąco, chociaż nie była pewna, czy to wina stresu, czy wstydu. To wszystko była wina Walkera. Niestety, w jej zasięgu był tylko ten właśnie wspomniany dureń.
Może powinna po prostu go zabić. Kontynuować to, co chciała zacząć w toalecie. W tej chwili, w tej sekundzie, nieważne, czy używając do tego broni, robiąc to gołymi rękami czy pozorując wypadek. W to ostatnie i tak nikt by nie uwierzył. I nikt nie musiał.
– Jesteś z siebie zadowolony? – syknęła na Walkera, który niestety dalej stał obok niej cały i zdrowy. I w dalszym ciągu żywy. W tej chwili była to największa zbrodnia, jaką ten przygłup mógł popełnić.
– Już ci mówiłem. Mogłaś dać mi uciec.
Nie miała już mopa, którym mogłaby tego idiotę pobić. Wystarczyłyby jej pięści, ale i tak chyba nie miała jak uzasadnić Cherry, czemu nagle Walker skończył martwy. Dlatego właśnie tylko obrzuciła go najbardziej morderczym spojrzeniem, na jakie było ją stać. A było ono zdecydowanie bardzo mordercze, pewnie samo mogło być narzędziem mordu. Walker był po prostu za głupi, żeby od niego umrzeć.
Nie wylecieli z obozu.
Nie postanowili ich za to rytualnie zabić (Arisu nie wiedziała, czy praktykują tu takie rzeczy. Wierzyła jednak, że dla nich zrobiliby wyjątek. Ona by zrobiła).
Było znacznie gorzej.
– Co to w ogóle za pomysł? – fuknęła pod nosem, oglądając się za siebie, jakby chciała się upewnić, że centurionka ani nikt ważniejszy od niej tego nie słyszy. Już i tak miała dość kłopotów.
Źródłem ich wszystkich był Walker, oczywiście.
Co gorsza, przegrała z nim. Ze zwykłym kmiotem! Przecież faktycznie udało mu się uniknąć sprzątania toalet. Wiedziała, że stan ten nie potrwa długo, i on chyba też, bo nie wyglądał na naprawdę zadowolonego ze swojego głupiego zwycięstwa. Niemniej, chodziło o zasadę.
Gdyby zależało to od niej, wbiłaby mu strzałę w gardło.
Ciężko było skupić się na czymś innym niż coraz to nowe metody zabicia Walkera, nawet gdy próbowała skierować myśli na to, co powinna zrobić dalej. Bo co właściwie powinna zrobić dalej?
Nie była pewna, czemu nie wylecieli z obozu. Jako kapitan, już dawno pozbyłaby się Walkera… i po takiej porażce, siebie samej też.
Wiedziała, że tak naprawdę tylko o to jej chodzi. Nie obchodziła ją opinia innych obozowiczów, czy to z Czwórki, czy innych kohort, opinia centurionów (też bez względu na kohortę) czy pretorów. Tak, chciała dla Obozu Jupiter dobrze, w końcu była jego częścią. Nic jednak nie gryzło jej dumy bardziej niż porażka.
Nie musiała już nawet z sukcesem zaangażować tego głąba w życie obozu. Wystarczyło, żeby wypełnił cholerne obowiązki, może na odwal się, może wyzywając na czym świat stoi – to zresztą zdarzało się też jej – ale je wypełniał. Jej oczekiwania spadały zastraszająco szybko.
– Zamknij się – rzuciła, kiedy tylko kątem oka zauważyła, że Walker otwiera usta. Jeszcze jedno jego słowo i może skończyć się różnie. Albo posłuchał, albo mózg Arisu bardzo skutecznie potraktował go jako szum otoczenia.
Zacisnęła dłonie w pięści i wzięła głęboki, tylko nieco urywany oddech. Jeszcze nie przegrała. Ta jedna bitwa jej nie wyszła, ale były kolejne.
Aż za dużo kolejnych.
Spojrzała jeszcze raz na farbusa. Musiała tylko… przetrwać z nim kolejne dni. Tygodnie. Miesiące?
Zanim zebrali opieprz i nawet jeszcze w trakcie tego, była pewna, że ta katastrofa będzie ostatnim spotkaniem jej i Walkera. Może wywalą go z obozu, może wyleci razem z nim, w każdym razie: już nigdy więcej go nie spotka, chyba że przelotem na stołówce, jeśli jego durne szczęście faktycznie było jeszcze durniejsze niż on.
Zamiast tego usłyszała, że teraz tym bardziej będą na siebie skazani.
Że mają nauczyć się współpracować.
Przecież ona chciała współpracować. To ta cholerna gnida od początku robiła wszystko, żeby to się nie udało!
Oczywiście, nie wykrzyczała tego Cherry, ani nikomu innemu, w twarz. Arisu była odpowiedzialna za tę porażkę i doskonale o tym wiedziała. Cóż, przynajmniej sobie to usilnie wmawiała.
Dłonie dalej jej drżały i czuła, że dalej jest gdzieś na skraju zimnej furii i kompletnego stresu. Mimo to odwróciła się do Walkera i wycelowała w niego palcem, dźgając go w pierś. Miała nadzieję, że go to zabolało.
Ją na pewno bardzo zestresowało.
– Posłuchaj mnie, cholerna glisto – warknęła. Głos jej nie zadrżał, chociaż lampka z tyłu głowy wyła i kazała się odsunąć. – Nie obchodzi mnie, że nie podoba ci się wypełnianie obowiązków.
Nie pozwoliła sobie przerwać, jeszcze raz dźgając go w pierś. Teraz była pewna, że zabolało, i dało jej to trochę satysfakcji.
– To wszystko twoja wina. Zabiję cię, jeśli jeszcze raz coś takiego zrobisz – mówiła śmiertelnie poważnie. – Im szybciej się z tym pogodzisz, tym szybciej będziemy mieć od siebie święty spokój.
Przegrała bitwę. Ale nie przegra wojny. Choćby to miała być ostatnia rzecz, jaką zrobi w życiu.


Atlas?
───
[1000 słów: Arisu otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia]

Od Ishy — „Repeat untill death" (!+18!)

UWAGA: NSFW, BARDZO GRAFICZNE, SERIO, JEŚLI NIE MACIE WIĘCEJ NIŻ 18 LAT TO MACIE TU NIE WCHODZIĆ

Od Lairy CD Violet — „Live Love Laugh Lobotomy"

Poprzednie opowiadanie

WIOSNA

Zmarszczyła nos, słuchając słów obozowiczki, która… właściwie ją obraziła.
Przecież ogień Hefajstosa nie był niebezpieczny. Laira świetnie potrafiła go kontrolować, więc nie rozumiała tej przesadnej ostrożności ze strony Violet. Już prędzej niepokoiły ją te dziwne ogniki, które córka Hekate wyciągnęła niemal z… no, znikąd. One to dopiero były podejrzane. I w dodatku magiczne — a nie jak ogień Lairy, będący naturalną zdolnością wynikającą z faktu, że jej boski ojciec wpadł kiedyś na pomysł, żeby „stuknąć jakąś śmiertelniczkę”.
— Wow, dzięki — rzuciła krótko, ale najwyraźniej zadowolona z efektu. Przeglądała się niemal jak w lusterku, autentycznie pod wrażeniem, że magia Violet zadziałała aż tak dobrze.
— Polecam się na przyszłość. To… jakie masz plany na teraz? — zapytała Violet, z lekkim uśmiechem. — Nie skończyłyśmy zwiedzać obozu. Oczywiście, jeśli masz ochotę, możemy do tego wrócić! Ale pewnie jesteś już zmęczona.
— Wiesz co… faktycznie, jestem zmęczona. Wrzucenie cię do wody jednak zjadło mi trochę energii — Laira uśmiechnęła się niezręcznie, nerwowo poprawiając kosmyk włosów, który opadł jej na czoło. Nie spodziewała się propozycji dalszego zwiedzania — w jej głowie ten scenariusz wyglądał inaczej. Violet miała po prostu zniknąć w mroku, zatrzaskując przed Lairą drzwi — dosłownie i metaforycznie.
— Oh… — Violet wyglądała na… zaskakująco przygaszoną. W jej oczach mignął cień smutku albo rozczarowania, trudny do zdefiniowania, ale wyraźny. Przez ułamek sekundy sprawiała wrażenie jakby naprawdę liczyła, że ten wspólny czas jeszcze potrwa. Pokiwała tylko głową i, nie mówiąc już nic więcej, powoli ruszyła w stronę domku dzieci Hekate.
Laira została chwilę w miejscu. Patrzyła za nią, czując jak coś nieokreślonego ściska ją w żołądku. Powietrze wokół zdawało się nagle cięższe, wilgotne od wieczornego chłodu i zapachu dymu unoszącego się znad ognisk, które dogasały gdzieś w tle.
W końcu uniosła dłoń i pomachała jej lekko — z wahaniem, ale szczerze.
— To co, widzimy się jutro? — zawołała za nią, a w jej głosie pobrzmiewało coś więcej niż tylko uprzejmość. Może cień nadziei.
Violet zatrzymała się, spojrzała przez ramię. Uśmiechnęła się lekko, niemal niedostrzegalnie.
— Tak. Do jutra — odpowiedziała, cicho, ale wystarczająco wyraźnie, by te dwa słowa zawisły między nimi, niosąc więcej, niż mogłyby się odważyć powiedzieć wprost.
A potem zniknęła za drzwiami.
A Laira… jeszcze przez chwilę patrzyła w miejsce, gdzie przed chwilą stała.

LATO

Letnie popołudnie powoli przechodziło w wieczór, choć słońce wciąż leniwie wylegiwało się nad linią drzew, barwiąc niebo na odcienie złota, różu i lawendy. Powietrze było ciepłe, ciężkie od zapachu rozgrzanego igliwia i mięty rosnącej przy brzegu. Nad powierzchnią stawu unosiły się drobne muszki, a raz po raz słychać było charakterystyczne plum, gdy ryba wyskakiwała na sekundę, by złapać powietrze lub przekąsić coś z powierzchni.
Laira siedziała na drewnianym pomoście z nogami zanurzonymi w wodzie. W rękach trzymała prostą wędkę, którą wcześniej zmontowała z jakiegoś patyka, żyłki i… agrafki. Improwizacja była jej mocną stroną.
— No i teraz… delikatnie, ale zdecydowanie — powiedziała z uśmiechem, podając Violet wędkę. — Nie rzucaj jej jak dzidy w minotaura. To ryby, nie potwory.
— Daj spokój, nigdy wcześniej nie łowiłam — mruknęła Violet, siadając ostrożnie obok, tak że ich ramiona ledwie się stykały. Była boso, a jej stopy igrały z wodą, chlapiąc co jakiś czas na Lairę złośliwie.
— Serio? Nigdy? — Laira uniosła brew z udawanym oburzeniem. — To tak jakby… jakby nigdy nie zjeść waty cukrowej. Albo nie pocałować kogoś przy zachodzie słońca.
Violet spojrzała na nią ukradkiem, z półuśmiechem.
— No dobra, może nie aż tak dramatycznie. Ale i tak jesteś dziwna.
— Dziękuję, staram się. — Laira puściła jej oczko, po czym poprawiła uchwyt na wędce. — Patrz. Chodzi o to, żeby haczyk był mniej więcej tutaj, a przynęta — czyli ta robaczywa kulka, która wygląda jak zeschnięty popcorn — żeby machała im przed pyskiem jak kusząca przekąska.
— Kusząca? To obrzydliwe. — Violet skrzywiła się teatralnie, ale złapała kij. — I co teraz?
— Teraz… czekamy. — Laira odchyliła się lekko, podpierając na łokciach. — W międzyczasie możesz opowiedzieć mi coś głupiego ze swojego dzieciństwa.
— Coś głupiego?
— No, w stylu: “W wieku siedmiu lat próbowałam zakląć sąsiada w kurczaka.”
— Tylko raz! — Violet zaśmiała się, a potem dodała ciszej: — Ale trafiłam w kota.
Laira zachichotała, przeciągając leniwie palcami po powierzchni wody. Cisza, która między nimi zapadła, nie była niezręczna — raczej spokojna, miękka, jak koc zarzucony na ramiona.
W oddali kumkały żaby, a wiatr poruszał trzcinami przy brzegu. Woda falowała delikatnie wokół ich nóg.
— Chcę, żeby lato się nie kończyło — powiedziała Laira cicho, bardziej do siebie niż do niej.
Violet tylko spojrzała na nią z boku, uśmiechając się bez słowa. Nie musiała nic mówić. Też tak czuła.

Violcia?
──── 
[724 słowa: Laira otrzymuje 7 Punktów Doświadczenia]

poniedziałek, 21 kwietnia 2025

Od Violet CD Lairy — „Live Love Laugh Lobotomy"

Poprzednie opowiadanie

WIOSNA

Kiedy kroczyła wściekła w kierunku świątyni Hekate, w myślach przywoływała mimowolnie jej głupkowatą twarz. Kiedy korzystała z łaźni, aby ogarnąć się z piachu i wody, wciąż nie mogła pozbyć się wyobrażenia uśmiechniętej facjaty Lairy. Kiedy wróciła do siebie i przebrała się w wygodniejsze ciuchy widziała ją, ściągającą mokrą koszulkę.
Te myśli sprawiały, że czuła się nieswojo i zdecydowanie nie powinna myśleć tyle o osobie, którą dopiero poznała. Trzeba mieć niezwykłe zdolności, aby wkurzyć aż tak, aby pozostawić po sobie ślad na resztę dnia. To znaczy, że nigdy wcześniej nie spotkała tak dziwacznej osoby; aż tak dziwacznej, żeby non stop rozmyślać o tym, dlaczego jest taka dziwaczna. Dziwaczna i dziwaczna, lecz niestety żadne inne słowo nie przychodziło jej na myśl, bo niby jakie?
Cholera, potrzebowała bardzo mocnego kadzidła, żeby pozbyć się Lairy z głowy.
— Violet, twoja dziewczyna przyniosła ci dary! — usłyszała nagle donośny głos Andrew, pełen kpiny. Posiadanie brata było uciążliwe…
— To nie jest moja dziewczyna! — Przyszła nabuzowana, traktując drzwi jak worek do bicia. Na widok Lairy ciśnienie skoczyło jeszcze wyżej i to ze wstydu, że ten przeklęty przez matkę rudzielec śmiał ją nazwać jej dziewczyną. — Co to ma być?
Violet zabrzmiała ostro, ale niezupełnie to miała na myśli. Zobaczyła ją w takim samym stanie, jakim zostawiła ją na plaży - przemoknięta i brudna. Jedynie co się zmieniło to jej aura. Pojawił się w niej płomyk skruchy; a ona akurat doskonale wiedziała, kiedy ktoś szczerze żałuje. Czy właśnie zrobiło jej się szkoda Lairy?
— Przeprosiny — Ruda córa Hefajstosa zdawała się nie zauważyć wstydliwych emocji wiedźmy. — W sensie… wiem, że cię wkurzyłam. I że to nie był najlepszy sposób na… cokolwiek. Ale nie chciałam, żebyś się czuła... źle. No. I… masz.
Niespodziewanie w jej dłoniach znalazło się kilka kamyków z plaży, niestety nie szlachetnych. Jednym z nich był zwykły węgiel. Trzymała również na wpół ugryzioną, utopioną w piasku białą czekoladę (chyba była biała). Nie był to najlepszy prezent dla czarownicy, ale dostrzegała ona starania dziewczyny. Może ich relacja nie zaczęła się najlepiej, lecz nie miała serca jej tego mówić.
I powiedzmy sobie szczerze - nie było osoby, która postarała się kiedykolwiek dla Violet.
— Wrócę do ciebie za chwilę — uśmiechnęła się lekko, nadal będąc zawstydzona za Andrewa. Właściwie, poszła jedynie odłożyć swoje prezenty na łóżko. Czuła na sobie dziwne spojrzenia brata i siostry, ale machnęła na to ręką. Byli zazdrośni!
Kiedy wróciła, o dziwo ruda nadal stała tam, gdzie ją zostawiła.
— To… między nami jest okej? — zapytała niepewnie, niosąc na plecach aurę zbitego szczeniaczka.
— Jeśli wybaczysz mi za moje durne rodzeństwo to jesteśmy kwita — powiedziała, odkładając na bok wszelkie negatywne emocje. Miała nadzieję, że pojawiły się one po raz pierwszy od dawna i po raz ostatni.
— Mam nadzieję, że moje rodzeństwo nie będzie takim skurwysyństwem — Laira wzruszyła ramionami.
Violet milczała chwilę, mierząc dziewczynę wzorkiem. Drażnił ją jej wygląd. Pospiesznie chwyciła nową znajomą za rękę i odciągnęła na bok. Miała pomysł, choć wymagało to jak najmniej brudu do sprzątania. Musiała ją zaciągnąć kawałek od ganku.
— Wyglądasz jak siedem nieszczęść — na dłoniach czarodziejki pojawiły się dwa wodne bąble.
Kiedy wysłała je do brudnych od piasku z plaży, podziałały jak gąbka, czyszcząc skórę Lairy. Po wszystkim rozleciały się one na ziemię z chlupotem, wnikając w czarną glebę, gdzie jej miejsce. Jednak skóra to nie wszystko. Violet powtórzyła wyczyn, jedyną różnicą był jej cel, a trafiło na miedziane włosy. Uniosła je ku górze, jakby zadziałała na nie grawitacja, zaś woda otoczyła je, pozbywając się niepożądanych śmieci z nich.
— Nie musisz się na mnie mścić, wiesz?
Nie było już wodnych bąbli. Teraz trzeba było osuszyć córkę Hefajstosa, żeby była jak nowa.
— Teoretycznie możesz mi pomóc, bo sama władasz ogniem — zagadnęła córka Hekate, machając ręką niczym pilotem, kontrolując walczące z mokrą powierzchnią płomyki. — Ale z tego co kojarzę, ogień Hefajstosa jest bardziej, nie wiem… agresywny? Wolałabym, żebyś nie spaliła się na mojej warcie.
— Przecież nie jest agresywny — Laira zaczerwieniła się widocznie. — Potrafię go kontrolować.
— Oj no, i tak już kończę — Violet zaśmiała się cicho po raz pierwszy przy niej. Czy tylko ona poczuła niezręczną atmosferę. Właściwie, to coś do niej dotarło. Ogarnie ją, aby mogła wreszcie wyjść do ludzi i co dalej? Pomyślała sobie, że skoro dopiero się pogodziły, głupio by było ją zostawiać. Czy to nie dziwne? Znały się dopiero jeden dzień, a już było coś dziwnego w tej dziewczynie. Coś… przyciągającego. Dlatego nie chciała się rozstawać. Może chciała się dowiedzieć, dlaczego powinna się do niej przekonać? A może po prostu polubiła jej towarzystwo? Odkąd kilka minut temu do niej przyszła? Absurdalne, że zadziało się to tak szybko! A może jednak…
Nie, Violet, przestań!
Płomyki zgasły, a Laira zaczęła oglądać się jak w lusterku.
— Wow, dzięki — rzuciła krótko, ale najwidoczniej zadowolona z efektu.
— Polecam się na przyszłość. To… jakie masz plany na teraz? Nie skończyśmy zwiedzać obozu. Oczywiście, jak masz ochotę to możemy do tego wrócić! Ale pewnie jesteś zmęczona.

Laira?❤️
──── 
[800 słów: Violet otrzymuje 8 Punktów Doświadczenia]

Od Dantego CD Ishy — „The less I know the better"

Poprzednie opowiadanie

WIOSNA

Nikogo nie śledziłem. Nie chciałem tego robić i nawet nie przeszło mi to przez myśl, a to, że znalazłem się w tym samym barze, o tej samej godzinie, co Isha o niczym nie świadczyło. Życie składa się z przypadków losu. Przypadkiem było też to, że wpadając na kobietę, rozlazłem jej drinka, którego dzielnie dzierżyła w prawej dłoni. Odskoczyłem wtedy na bok, zlustrowałem wzrokiem i ze skwaszoną miną chciałem coś powiedzieć, że ta była zbyt zdenerwowana, aby spokojnie zacząć rozmowę.
Nie było mi szkoda pieniędzy. Właściwie, nie myślałem o tym, kiedy zaproponowałem, że odkupię napój, który zmarnowałem; bo coś do mnie szepnęło, że lepiej będzie, jeśli tej nocy zostanę blisko kobiety. Tak też zrobiłem. Wróciłem z nią do baru i poprosił barmana, by zrobił coś specjalnego, puszczając przy tym Ishy oczko.
Kiedy barczysty mężczyzna postawił na barowym blacie szklankę wypełnioną lodem oraz złocistym napojem, uśmiechnąłem się niewinnie i wbiłem jakże nieskalane spojrzenie w kobietę. Isha musiała to czuć, bo skrępowana odwracała wzrok, kiedy powolnymi, małymi łyczkami, spijała swojego drinka.
Odezwałem się pierwszy; poprawiwszy włosy (które już i tak układałem dziesiątki razy tego dnia) i prostując plecy, otworzyłem usta, i zacząłem mówić, jakbyśmy byli starymi, dobrymi znajomymi.
— Często tutaj bywasz? — pytanie, którego sam nienawidziłem, przewinęło mi się przez usta. Założyłem niesforny kosmyk za ucho i poczekałem, aż kobieta przełknie kolejnego łyka alkoholu.
— Czasem.
Odpowiadała mi zdawkowo, bez szczególnej emocjonalności, jakby chciała się w ten sposób mnie pozbyć. Widziałem to, potrafiłem obserwować i rozgryzać ludzi, więc przez cały czas nie zdradzałem, że zacząłem czytać z niej, jak z otwartej książki.
— Masz strasznie pogniecioną koszulę — zwróciłem uwagę.
Normalnie ludzie dziękują za takie spostrzeżenie, ale nie Isha. Kobieta najpierw rzuciła mi niezadowolone spojrzenie, patrząc na mnie spod ciemnych brwi, a potem odwróciła głowę, by już kompletnie unikać mojego spojrzenia.
Zapanowała między nami niezręczna cisza (ale nie dla mnie!), którą próbowałem przerywać jeszcze kilkakrotnie, za każdym razem spotykając się z chłodną ścianą, trudną do przebicia.
 
Kobieta wstała, odsunęła od siebie szklankę i zebrała się do wyjścia. Nie powiedziała mi żadnego „cześć” ani „do zobaczenia”. Od razu pognałem za nią, niemal gubiąc swoje nogi po drodze. Poczułem nagłe zagrożenie, jakby ktoś szeptał mi do ucha, że muszę, ale to muszę, być blisko Ishy.
Poszedłem za nią, ale nawet nie próbowałem się skradać. Moje buty na wyższym obcasie tworzyły ciekawą, skoczną melodię, kiedy za nią podążałem. Mogłem też dostrzec, jak spina ramiona, a potem też dłonie zaciska w pięści.
— Czego ode mnie chcesz? — wypaliła w końcu. Jej twarz wykrzywiła się w irytacji, wyglądała zupełnie inaczej, niż Isha, którą spotkałem w sklepie za kasą. — Oddałeś mi drinka, super, ale nie musisz już za mną łazić.
Uśmiechnąłem się delikatnie, nieprzesadnie, aby jej nie spłoszyć.
— Myślę, że ktoś cię śledzi.
Uchyliła najpierw usta, a zaraz szybko je zamknęła. Spojrzała na mnie, jakby co najmniej uważała za debila, ale rozejrzała się we wszystkie strony.
— Co ty pieprzysz?
Odwróciłem się w stronę baru, wskazując palcem na kobietę, która zażarcie wpatrywała się w naszą stronę. Jej spojrzenie było dziwne, przepełnione żalem, ale także pożądaniem. Jakby pożądała Ishy i czegoś od niej chciała. Zauważyłem tę dziwną personę już wtedy, kiedy zamawiałem niedawno poznanej ekspedientce drinka.
Isha zaklęła pod nosem i odwróciła się na pięcie. Widziałem, że zaczyna przeciskać się przez ludzi, kierując się w stronę głównych drzwi wyjściowych. Niedobrze.
Zanim złapałem Ishę za ramię, zerknąłem raz jeszcze w stronę baru. Kobieta zniknęła. Zauważyła nas i najwidoczniej chciała dotrzeć do pracownicy sklepu z pluszowymi misiami. Może jest jej winna misia?
— Hej, poczekaj! — zawołałem za nią, ale Isha była już daleko, wgnieciona pomiędzy tańczącą grupę roześmianych, wstawionych osób.
Westchnąłem, pomyślałem o moich ubraniach, które zapewne ubrudzę, przechodząc pomiędzy imprezowiczami i w końcu poszedłem. Przeciskawszy się przez tłum, łokciami uderzałem o niższe ode mnie kobiety (które przepraszałem, oczywiście), a obcasami nadeptywałem na śmieszne, sportowe buty mężczyzn (a za to już nie przepraszałem). Widziałem tylko tańczące, wręcz podskakujące, włosy Ishy. Byłem już tak blisko.
— Poczekaj. — Zacisnąłem dłoń na ramieniu niższej kobiety. Ciężko dyszałem. Przeciskanie się przez taki tabun ludzi to było zdecydowanie wyzwanie. — Nie tędy. Znam inne wyjście. — Skinąłem głową w przeciwnym kierunku.
— Zostaw mnie. — Wyszarpnąła się z mojego delikatnego uścisku. — Poradzę sobie.
— Ale ona jest blisko — odpowiedziałem. Miałem wrażenie, że czuję obecność tej dziwnej kobiety. — Jak chcesz od niej uciec, to nie rób tego głównym wyjściem.
I wtedy mnie posłuchała. Nie wiem dlaczego, ale poszła za mną prosto na tyły budynku, tam, gdzie znajdowały się toalety, lecz także wyjście ewakuacyjne.
— Wyjścia ewakuacyjne zazwyczaj są zamknięte. Wiem, paradoks. — Wzruszyła ramionami. — Nie wiem, dlaczego wtrącasz się w nie swoje sprawy.
Też nie wiedziałem. Nie rozumiałem, dlaczego tak się przejąłem, kiedy zauważyłem, że inna kobieta śledzi wzrokiem Ishę i tym żarliwym spojrzeniem odprowadza ją do wyjścia; a potem wstaje, znika sprzed barku i próbuje do nas dotrzeć, jakby co najmniej miały dziwny, niedokończony biznes.
— Zapewniam cię, że te są otwarte.
Isha prychnęła i złapała za klamkę. Drzwi nie ustąpiły.
— Robisz sobie ze mnie jaja?
Zmarszczyłem brwi. Ostatnio nimi wychodziłem. I były wtedy otwarte.
— Nie, poczekaj. — Podszedłem bliżej i sam złapałem za klamkę. Naparłem delikatnie, ostrożnie i wtedy… ciche strzyknięcie, a drzwi się uchyliły.
Zadowolony odsunąłem się na bok i otwartą dłonią zaprosiłem Ishę, by przez nie przeszła.
— Byłam pewna, że…
Przycisnąłem palec wskazujący do swoich ust.
— Nieważne. Ważne, że się otworzyły i możemy wyjść.
Wyszliśmy na zewnątrz, prosto na chłodne, nocne powietrze. Delikatny wiatr rozwiewał moje włosy. Uliczne latarnie nie docierały żółtym światłem do pobocznej alejki, w której wylądowaliśmy. Przed moimi nogami przebiegł nowojorski szczur, a inny schował się za porzuconymi w kącie kartonami.
— Nie chcesz może…
— Nie — przerwała ostro. — Nic więcej od ciebie nie chcę.
I zaczęła odchodzić, ale kiedy znalazła się niecałe pięć metrów ode mnie, usłyszałem, jak coś złowieszczego szepcze mi do ucha.
Dante, Dante, Dante. Bądź bezpieczny. Bądź ostrożny.
Podbiegłem do niej.
— Chyba jestem pijany — złapałem się teatralne za głowę — i potrzebuję podwózki do domu. Mogłabyś mi pomóc? — Oparłem się trzęsącą dłonią o najbliższą ścianę.
Bądź ostrożny, szeptało coś w mojej głowie.
Zacisnąłem zęby, ale wróciłem do udawania.
— Proooszę — jęknąłem przeciągle. — Mieszkam niedaleko. Słowo honoru. — Spojrzałem na nią spod ciężkich powiek, prosząc w myślach, by się zgodziła. Nie mogłem zostać tutaj sam. Nie z nimi.

Isha?
──── 
[1018 słów: Dante otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia]

Od Silasa do Edgara — „Sleeping With Strangers" (!+18!)

UWAGA: NSFW, BARDZO GRAFICZNE, SERIO, JEŚLI NIE MACIE WIĘCEJ NIŻ 18 LAT TO MACIE TU NIE WCHODZIĆ

Od Lairy do Sony — „A Fisher of Fish"

Staw o tej porze dnia był zupełnie pusty. Cisza i spokój panowały wokół, a jedynym ruchem była mgła snująca się nisko nad wodą, otulająca najbliższą okolicę jak miękki szal. Dla Lairy była to idealna chwila, by wreszcie odetchnąć i się zrelaksować. Mały, drewniany pomost cicho skrzypiał pod jej krokami, gdy powoli szła w stronę wody. Na ramieniu zwisała wędka, a obok niej torba pełna starannie dobranych przynęt – każda z nich miała swoją historię. Większość zrobiła sama, parę otrzymała od ciotki a dwie… od swojej byłej partnerki. Skrzywiła się, widząc je, chociaż sumienie nie pozwoliło Lairze ich wyrzuć, za dużo ryb na nie złapała, by teraz się ich pozbywać. Teraz jednak, patrząc na nie, czuła cichy ucisk w klatce piersiowej. Smutek zmieszany z ciepłem. Nie była już pewna, co boli bardziej – to, że odeszła, czy to, że tamte chwile wciąż potrafiły być tak żywe. Przynęta znów trafiła na miejsce – nie w wodzie, nie w śmietniku, ale tam, gdzie była od dawna. W torbie, między innymi. Może kiedyś ją wyrzuci. Może nie.
Jeszcze nie dzisiaj.
Laira usiadła na krawędzi pomostu, ostrożnie opierając wędkę o kolano. Drewno pod nią było jeszcze wilgotne od porannej rosy, pachniało mchem i starym lasem. Mgła zaczęła się już podnosić, odsłaniając taflę wody – gładką jak szkło, niemal nierealnie spokojną.
Wybrała jedną z przynęt – tę, którą zrobiła sama, z połyskującą srebrną blaszką i czerwonym piórkiem na końcu. Jej palce poruszały się automatycznie, pewnie, z delikatnością kogoś, kto zna każdy ruch jak własny oddech. Kliknięcie kołowrotka, świst żyłki przecinającej powietrze – i przynęta wylądowała kilka metrów dalej, z miękkim „plask!” uderzając o wodę.
Laira siedziała nieruchomo, z lekko pochyloną głową. Tylko oczy błądziły po powierzchni, szukając ledwie zauważalnych znaków – zmarszczki na wodzie, cienia pod powierzchnią, pojedynczego bąbelka.
Wokół niej świat zwolnił.
Ptaki śpiewały cicho, jakby szeptały między sobą. Liście poruszały się łagodnie, niesione lekkim podmuchem wiatru, a od czasu do czasu gdzieś w oddali słychać było trzask gałęzi – może sarna, może lis. Dla Lairy nie miało to znaczenia. Była tu tylko ona i woda.
W końcu poczuła lekkie szarpnięcie – nie gwałtowne, raczej delikatne, jakby coś musnęło żyłkę z ciekawością. Zamarła, wstrzymała oddech. Drugi ruch – tym razem wyraźniejszy. Zdecydowanie ryba. Zacisnęła dłonie na wędce, naprężyła żyłkę i wykonała płynny ruch, zaciągając hak.
Zaczęła się walka – nie brutalna, nie dramatyczna, ale intensywna w swojej cichej mocy. Ryba próbowała uciec, skręcała się w wodzie, a Laira prowadziła ją z wyczuciem, nie pozwalając jej się zerwać. Ruch za ruchem, krok po kroku – jak taniec, stary jak świat.
W końcu ryba się poddała. Mały leszcz, srebrzysty, z wielkimi oczami, drżał w jej dłoniach, gdy wyciągała go z wody. Przyglądała mu się chwilę, wsłuchując się w cichy chlupot jego ogona. Potem bez słowa pochyliła się i ostrożnie wsunęła go z powrotem do jeziora. Zniknął w mętnej głębi, zostawiając po sobie tylko kilka kółek na wodzie.
Westchnęła cicho, oddychając głęboko, aż po same końce płuc. Powietrze miało smak wilgoci i sosen, a w tym wszystkim był jakiś pierwotny spokój, którego tak bardzo potrzebowała. Ciepłe, letnie promienie dopiero zaczynały przedzierać się przez warstwę jasnych chmur – nieśmiało, jakby nie chciały zakłócić ciszy panującej nad stawem.
Laira zamknęła oczy na krótką chwilę. Czuła, jak świat się wycisza, jak oddech zwalnia, a serce bije w rytmie natury. Mgła wciąż snuła się nisko nad wodą, leniwa i lekko srebrzysta, rozciągając się tuż nad taflą niczym duchy poranka.
Staw. Cisza. Ona, z wędką w rękach i niebem nad głową. Tak właśnie zaczynał się idealny dzień.
Usłyszała skrzypnięcie. Ciche, przeciągłe – jakby ktoś stąpał ostrożnie po starych deskach pomostu. Zmarszczyła brwi, nie odwracając się od razu. Kto mógłby tu przyjść? O tej porze, w tym miejscu? To przecież był jej azyl, odludzie z wyboru.
Pomyślała nawet, że może wyobraźnia płata jej figle, ale skrzypnięcie powtórzyło się – tym razem bliżej. Odwróciła głowę powoli, z pewnym ociąganiem, jakby nie chciała burzyć tej ciszy, którą tak pieczołowicie pielęgnowała.
Miała ochotę się zaśmiać. Cała ta scena wyglądała absurdalnie – mgła, samotna rybaczka i sylwetka zbliżająca się przez poranny półmrok. Brakowało tylko dramatycznej muzyki i przerysowanego napięcia rodem z kiepskiego amerykańskiego filmu dla nastolatków.
— Hej — rzuciła, nie podnosząc głosu, gdy zarys postaci stał się bardziej wyraźny.
Nie był wysoki, z ciemnymi włosami rozświetlonymi pierwszymi promieniami słońca. Znała go, a przynajmniej jedynie z widzenia, bo rozmawiać ze sobą nie mieli okazji. Sony. Jedyne dziecko Apolla w obozie i o ile dobrze pamiętała - dobry znajomy Violet.
Wyglądał, jakby miał coś do powiedzenia. Ale zanim zdążył się odezwać, Laira uniosła brew z lekkim rozbawieniem i dodała:
— Jeśli przyniosłeś kawę, możesz zostać. Jeśli nie… musisz się wykupić jakąś dobrą historią.
Sony zamrugało kilkukrotnie, jakby próbując uporządkować własne myśli. Sprawiali wrażenie, jakby przyszli tu z nadzieją na chwilę samotności, jakby to właśnie to miejsce miało być ich cichą ucieczką — a tymczasem ktoś już tam był. Ktoś, kto wyraźnie czuł się tu jak u siebie.
Laira obserwowała ich uważnie, lekko przechylając głowę. W ich oczach tańczył istny wir – milion myśli przebiegających przez głowę z prędkością światła, każda próbująca przebić się na powierzchnię.
— Nie, wybacz, nie mam kawy — powiedzieli w końcu, drapiąc się po głowie z lekkim zakłopotaniem. Ich but niepewnie zarysował półkole na deskach pomostu, szurając cicho, jakby to miał być jedyny sposób na zredukowanie napięcia.
Laira parsknęła cicho i uśmiechnęła się łagodnie. Bez słowa skinęła głową w ich stronę, wykonując prosty, spokojny gest zaproszenia – miejsce obok niej wciąż było wolne. Wystarczająco szerokie, by nie naruszać granic, a jednocześnie wystarczająco blisko, by znaczyło: jesteś mile widziany.
— Mogę nauczyć cię łowić ryby, co ty na to? — odezwała się po chwili z lekkim uśmiechem. — Jestem w tym całkiem świetna… jeśli nie najlepsza. Mam nawet zapasową wędkę, to serio nie jest trudne! Ani trochę!
Jej ton był swobodny, lekko zaczepny, ale bez złośliwości. To nie była propozycja, którą należało traktować serio-serio – raczej otwarta furtka. Możliwość. Coś, co można chwycić albo zostawić. Laira nie była najlepsza w relacjach, nie bardzo umiała nawigować w labiryncie stworzonym z ludzkich uczuć, jednak próbowała - starała się wypaść jak najlepiej.
Wiatr poruszył mgłę, a słońce zaczęło wygrywać pierwszą bitwę o niebo, a kolejne promienie połaskotały ich twarze.

Sony?
──── 
[1000 słów: Laira otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia]