czwartek, 18 września 2025

Od Elianne CD Doriana — ,,Sherlock Holmes ale inaczej"

Poprzednie opowiadanie

Dorian w pewnym sensie wyglądał, jakby zaatakował go potwór. Tylko taki z małymi pazurkami i niewielką masą ciała.
— Tu w ogóle można trzymać inne zwierzęta? Oprócz Terminatora nie widziałam tu żadnego innego — zapytała, wysłuchawszy skróconej wersji rozmowy z Lotus i ataku świnki morskiej.
— Pewnie nie, ale myślisz, że komukolwiek chce się tego pilnować? Wszyscy mają je w dupie, dopóki nie robią rabanu — odpowiedział chłopak, wyrzucając zakrwawioną chusteczkę.
Elianne musiała chwilę pomyśleć. Konfiskata niewinnego zwierzątka nie wydawała jej się szczególnie sprawiedliwym rozwiązaniem, ale przecież nie mieli stuprocentowej pewności, że to na pewno jest tylko zwierzątko. Poza tym nawet jeśli to było zwierzątko, już narobiło szkód na ciele i zapewne dumie Doriana. Nie musieli tej świnki morskiej od razu utylizować, może jedynie oddać gdzieś w bardziej odpowiedzialne ręce. Może pretor chciałby mieć u siebie małego, puszystego zwierzaczka do ukojenia nerwów.
— Czyli co mamy zrobić z… Matyldą?
— To coś nie może mieć ludzkiego imienia. Jest monstrum.
— …Okej. To co chcemy zrobić z monstrum? — poprawiła się Eli.
— Najpierw musimy to złapać. Może Lotus znowu zostawi ją w stajni, bo co innego ma z nią zrobić w ciągu dnia? Pewnie zeżarłaby coś komuś w baraku i miałaby problemy — powiedział Dorian. — Trzeba będzie sprawdzić chwilę po obiedzie, żeby miała czas ją tam schować. Sprawdzimy za pół godziny.
Elianne skinęła głową. Całkiem sensowny plan.
— W końcu złapiemy tą Matyl- świnkę.
Dorian odszedł, mamrocząc coś pod nosem, a tuż za nim wlókł się Terminator ze spuszczonym łbem. Najwidoczniej też odczuł porażkę i rozczarowanie tym, że nie udało im się złapać zwierzątka. Albo po prostu był głodny, ciężko było stwierdzić.
Eli starała się załatwić wszystkie najważniejsze sprawy w ekspresowym tempie, żeby zdążyć przyjść pod stajnie na czas. Nużyło ją już to bieganie po całym obozie, by zajmować się sprawą, która mogła na końcu okazać się zwykłym nieporozumieniem. Trzeba było jednak doprowadzić to do końca.
Dorian już czekał na nią za boczną ścianą stajni, z Terminatorem przy nodze. Pies wyglądał, jakby był w zdecydowanie lepszym humorze. A przynajmniej merdał ogonem.
— Co zrobimy, jeśli świnki tam nie będzie? — zapytała centurionka, podchodząc do nich.
— Znajdziemy Lotus i skonfiskujemy świnkę siłą.
— Albo możemy też powiedzieć jej, że w obozie nie można mieć zwierząt i musi gdzieś oddać Matyldę. A jak nic sobie z tego nie zrobi, to pójdę do Edel — zaproponowała Elianne, wzruszając ramionami.
Tak właściwie to mogli pójść do Edel już na samym początku, ale sprawa nie wydawała się aż tak nagląca. Teraz chyba też nie była, ale Dorian miał w sobie żądzę mordu, a i Eli chciała w końcu pozbyć się problemu i mieć święty spokój.
— Za dużo z tym zachodu — burknął chłopak, w końcu wchodząc do boksu, w którym ostatnio znaleźli zwierzaka.
Boks był jednak wysprzątany; nie było tu już kupek siana, które znaleźli ostatnim razem, a dziura w ścianie została załatana.
— Nic tu nie ma. Nawet siana, a tym bardziej czegoś żywego — poinformowała Doriana. — Albo Lotus zatarła po sobie ślady, albo ktoś tu po prostu w końcu posprzątał.
Terminator zaczął obwąchiwać rogi boksu, ale najwidoczniej niczego ciekawego nie wyczuł, bo w końcu klapnął na ubitej ziemi.
— W ścianie dalej jest szpara?
— Nie ma po niej nawet śladu.
Patrząc na minę Doriana, dziewczyna wyczytała z niej, że świnka musi zginąć. Albo chociaż zniknąć, jedno z dwóch. Ciężko jednak było zająć się czymś, czego tu nie było, bo ciągle wymykało im się z rąk.
— Idziemy do Lotus — zarządził Dorian, przywołując jednocześnie Terminatora.
Znaleźli dziewczynę w pobliżu pola treningowego, gdzie próbowała naprawić coś, co wyglądało jak bardzo dziwna proca.
— Gdzie jest Matylda? — spytała Eli, kiedy w końcu stanęli przed Lotus. — Musisz nam ją oddać. Jest niebezpieczna.
Dziewczyna uniosła głowę. Na widok Doriana przez jej twarz przemknęła skrucha, taka z nutką przestrachu. Wsunęła procę do kieszeni i wstała z trawy, otrzepując spodnie.
— Nie wiem, gdzie jest. Uciekła chwilę po tym… Incydencie. Chyba przestraszyła się twojego psa — odpowiedziała, spoglądając na Terminatora z nieufnością. Może i go znała, ale to wciąż był wielki pies. I najwyraźniej nie lubił jej świnki morskiej.
— Czujesz coś? — zapytał Dorian Terminatora, klepiąc go po głowie.
Pies zaczął węszyć w powietrzu i w pobliżu Lotus, ale po chwili zaskamlał w odpowiedzi. Elianne westchnęła. Czyli znowu byli w martwym punkcie. Czuła się, jakby występowali w jakiejś niskich lotów komedii.
— W którą stronę uciekła? Nie szukałaś jej?
— No, próbowałam — bąknęła Lotus. — Wbiegła pod jakieś krzaki i potem zniknęła. Nie przyszła nawet na jedzenie. Mam nadzieję, że nic się jej nie stało.
Dorian wyglądał, jakby na usta cisnęło mu się wiele różnych słów, ale skutecznie to zwalczał.
— Dobra, trudno. Chodź, idziemy stąd — powiedziała Eli, ciągnąc chłopaka za ramię w stronę pola treningowego. — Nie wydaje mi się, że kłamie. Matylda uciekła. A co jeśli to naprawdę tylko świnka morska? Może te plotki były fałszywe.
— Jeśli teraz po obozie luzem kręci się potwór, to jesteśmy wszyscy w czarnej dupie. Mam dość tego cyrku, ale nie możemy założyć, że to na pewno tylko głupie zwierzę — odpowiedział w końcu, wciskając dłonie do kieszeni.
Elianne westchnęła.
— I niby co teraz mamy z tym zrobić?
 
Dorian?
────
[826 słów: Elianne otrzymuje 8 Punktów Doświadczenia]

Od Lairy CD Sony — ,,A Fisher of Fish"

Poprzednie opowiadanie 

LATO

Zapasy z rybą to było coś, czego w najśmielszych snach nie sądziła, że będzie oglądać z tak bliska. Owszem, sama łowiła od lat i tyle razy siłowała się z jakąś upartą sztuką, że dawno przestała to liczyć. Ale patrzeć na to z boku? Widzieć każdy ruch, każdy zryw i napięcie w ramionach kogoś, kto dopiero zaczynał, a mimo to dawał z siebie wszystko? To było coś zupełnie innego.
Radość na twarzy Sony była wręcz zaraźliwa — szeroki uśmiech, oczy rozszerzone ekscytacją, jakby właśnie złapali złotą rybkę, a nie zwykłego leszcza czy okonia. Laira poczuła dziwne ukłucie dumy, takie, którego się po sobie nie spodziewała. Jakby naprawdę była jakimś mentorem — może nawet dumnym ojcem z flaszką piwa w jednej ręce i z chlebem smarniętym pasztetem w drugiej.
Szczerze mówiąc, to faktycznie czuła się jak typowy dumny stary w płowej kamizelce, sandałach, spod których wystawały skarpetki, i szortach tak przyciasnych, że nieśmiało podkreślały piwny brzuszek. Aż brakowało jej tylko czapki z daszkiem i papierosa w ręku, żeby obraz był kompletny. Na samą myśl parsknęła pod nosem, próbując ukryć rozbawienie, ale Sony i tak to zauważyli i obdarzyli ją szybkim, promiennym uśmiechem, jakby pytając bez słów: „No co? Jest dobrze, prawda?”
— I co z nią teraz? Jaka to w ogóle ryba? Nadajemy jej jakieś imię? Czy ona się w ogóle czymś wyróżnia? Mogę sobie zrobić z nią zdjęcie? Chociaż musiałobym pobiec po Elliota, bo ja nie mam aparatu, tak w ogóle, nie tylko przy sobie, a on pewnie i tak wciąż śpi i będzie tragedia z obudzeniem go, a w sumie to nie wiem co teraz i tak jakby…
— Wstrzymaj konie, już ci powiem!
Dziwiła ją ich nieposkromiona radość i entuzjazm, aczkolwiek nie narzekała — zdecydowanie nie był to powód do krzywienia się czy też dąsania. Sony swoim pozytywnym nastawieniem zarażało niemalże jak panoszący się wirus. Oczywiście bez tych nieprzyjemnych skutków ubocznych, jak chociażby duszności czy dziadowski katar. Wręcz przeciwnie — ich uśmiech i błysk w oczach zdawały się rozświetlać nawet pochmurną taflę wody, sprawiając, że całe wędkowanie nabierało jakiegoś lżejszego, przyjemniejszego tonu.
— Generalnie w łowieniu… — zaczęła, podnosząc rybę z ziemi. Jej łuski zalśniły w świetle, połyskując srebrzystymi refleksami, jakby ktoś rozsypał na niej drobinki brokatu. Palce Lairy poruszały się sprawnie, pewnie, bez cienia zawahania, kiedy odczepiała haczyk od pyska ryby. Zapach wody i mokrej ziemi mieszał się z lekkim podmuchem wiatru, który rozwiewał pojedyncze kosmyki włosów z jej twarzy.
Kątem oka zerknęła na Sony — ich spojrzenie było skupione, niemal dziecięco zaciekawione, jakby obserwowali magiczny rytuał, a nie zwykły, rutynowy ruch doświadczonej wędki.
— Bardziej chodzi o ulotność chwili. Zdjęcia z rybą są fajne, jasne, ale najważniejsze dopiero przed tobą — powiedziała spokojnie, ale w kącikach ust zatańczył jej rozbawiony uśmiech.
Jej ruchy były wprawne, niemal automatyczne poprawiła uchwyt na wyrywającym się zwierzęciu, żeby nie zrobić jej krzywdy. Łuski mieniły się w słońcu, a spławik wciąż kołysał się obok, jakby nie mógł się zdecydować, czy ta przygoda faktycznie się skończyła.
— Ryba nie wytrzyma długo bez wody, a bieganie teraz po aparat i trzymanie jej nad powierzchnią to tak właściwie zwykłe męczenie jej — kontynuowała tonem nauczycielki, choć oczy błyszczały figlarnie — więc tym razem zdjęcie musisz zrobić sobie w wyobraźni.
I wtedy, z teatralnym gestem, przystawiła pysk ryby tuż przed twarz Sony.
— Ale! Nie ominie cię najważniejsze. Musisz dać jej buziaka w pysk, zanim ją wypuścimy! — dodała zaraz, a w jej głosie pojawiła się nutka ekscytacji.
Na twarzy Sonny pojawił się miks konsternacji i rozbawienia, jakby nie byli pewni, czy Laira żartuje i robi ich w konia, czy mówi całkiem serio. Ryba trzepnęła ogonem, jakby również czekała na finał tego przedstawienia a Laira ledwo powstrzymała się od parsknięcia śmiechem. Sama przeżyła podobny ,,chrzest bojowy” ze swoim byłym nauczycielem wędkarstwa (który swoją drogą chyba był po prostu bezdomnym), więc teraz przyszła kolej na jej ucznia.

 
Sony?
────
[625 słów: Laira otrzymuje 6 Punktów Doświadczenia]

środa, 17 września 2025

Od Artema CD Edgara — „I Want You To Know That I'm Awake"

Poprzednie opowiadanie

— Dwójka dzieci — zaczął Edgar. Siedzieli obok siebie w kawiarni, do której chodzili kiedyś, kiedy jeszcze między nimi było normalnie. Teraz to policjant zaprosił tutaj Artema z "pilną" sprawą. Pomimo miliona odmów ze strony byłego przyjaciela, ten jednak nie dał spokoju, wręcz prosząc, by się tutaj zjawił.
— No? — Zamieszał łyżeczką w ciemnej herbacie. — Dwójka dzieci. Rozumiem.
— Policja chce tę sprawę zatuszować.
— Ty jesteś policją. Tak tylko przypominam, jakbyś zapomniał.
Edgar zacisnął palce na kubku z gorącą kawą.
— Ta dwójka dzieci na to nie zasługuje.
— Wyobrażam sobie.
Ton Artema był wyjątkowo szorstki.
— Nie chcę tego tak zostawić. To niesprawiedliwe. Te dzieciaki miały, nie wiem… dwanaście lat.
— Nie obchodzi mnie to. — Wzruszył ramionami. Wypił resztę swojej herbaty i wstał. — A raczej… nie mam teraz czasu na twoje problemy.
Edgar zacisnął usta w wąską linię. Patrzył z dołu na Artema, żałując, że to akurat jego poprosił o pomoc. Poczuł się zbyty, niewysłuchany, a problem, o którym była mowa nie dotyczył nawet jego osoby!
— Ta, przepraszam, że zawracam ci dupę.
Artem nic nie odpowiedział, tylko wyszedł.

Był głupi, kiedy wszedł do klubu dla zmęczonych życiem mężczyzn i jeszcze głupszy, kiedy zapłacił przypadkowej kobiecie za drinka. Siedział przy kontuarze na wysokim stołku i opierał twarz na dłoni, patrząc, jak brodaty barman przygotowuje ich trunki. Zamówił coś prostego, ale mocnego. Już nawet nie pamiętał, jak napój się nazywał, bo całą swoją uwagę przekładał na głośną muzykę, która rozsadzała mu głowę.
Średniego wzrostu blondynka siedziała tuż obok mężczyzny. Na nogach miała wysokie szpilki i wyglądała, jakby wcale nie przyszła tutaj po to, by się napić, ale po to, żeby kogoś poznać; i tak przez przypadek poznała Artema, do którego się dosiadała. Zapytała, skąd pochodzi, bo spodobał się jej wschodni akcent, a potem już poszło z górki. Czekała teraz na drinka, za którego wcale nie będzie musiała zapłacić, bo Rosjanin już podał banknot barmanowi. Za ich dwójkę.
Kobieta otworzyła torebkę, by wyciągnąć z niej lusterko i szminkę. Poprawiła na szybko makijaż i uśmiechnęła się do mężczyzny, który nawet nie ruszył kącikiem ust.
— Jesteś smutny? — zapytała, jakby nie było to oczywistością. — Często przychodzisz do klubów sam?
— Nie — mruknął, chociaż ostatnimi czasy właśnie tak wyglądała jego rzeczywistość.
Odwiedzał bary, w których nigdy go nie było i tak samo zaglądał do klubów, w których prychał na widok striptizerek. Kiedy inni byli w towarzystwie przyjaciół, to Artem zawsze był sam.
— Widzę po tobie co innego. — Sięgnęła po szklankę z chłodnym napojem. Artem zrobił to samo. — Jesteś całkiem przystojny, wiesz? — Uśmiechnęła się, a jej brązowe oczy zaświeciły pod długimi rzęsami.
Szczupłe palce kobiety oplatały zwinnie szklankę, a czerwone paznokcie w półmroku wyglądały na krwiste, jakby przed chwilą wyrwała komuś serce i je zjadła. Było w niej coś niepokojącego, ale jednocześnie pociągającego.
— To już wiem.
Krótki śmiech wyrwał się kobiecie z ust.
— Nie jesteś zbyt skromny, co? — Wolną rękę wyciągnęła ku dłoni Artema. — Ale to dobrze — mówiła, muskając delikatnie skórę ręki mężczyzny — warto znać swoją wartość.
Artem z początku drgnął przez nieprzyjemny i nieproszony dotyk, ale zaraz zmusił dwój organizm do rozluźnienia mięśni. Uśmiechnął się delikatnie, wymuszenie, próbując siebie samego oszukać, że mu się to podoba.
— Dziwiłaś się, że siedzę tutaj sam, ale ja też nie widzę, żebyś z kimś tutaj przyszła — Zauważył, na co kobieta zabrała swoją rękę, by poprawić włosy. Odpięła jedną spinkę i wpięła ją raz jeszcze, ale w zupełnie innym miejscu.
— Lubię spędzać czas samotnie — odpowiedziała. — Czasem dobrze jest się… zabawić w samotności, rozumiesz?
Jej uśmiech był tak szeroki i tak hipnotyzujący, że Artem nie miał pewności, czy dalej rozmawia ze zwykłym człowiekiem; a nawet jeśli nic nadnaturalnego nie wyróżniało kobiety, to na pewno rozprzestrzeniała wokół siebie taką aurę.
— Tak w ogóle to jestem Victoria — przedstawiła się, bo w tej fali rozmowy dalej byli dla siebie zupełnie obcymi ludźmi bez imion i nazwisk, jakby ktoś wrzucił ich do tego świata bez nadanej osobowości. — Możesz mówić mi Vic.
— Artem — mruknął, spoglądając na blondynkę kątem oka. Jeszcze ani razu nie obejrzał jej twarzy dokładnie, przyglądał się tylko ukradkiem by być gotowym na ewentualne krzywe ruchy lub niespodziewany dotyk. — Chcesz zatańczyć? — zapytała, dopijając swojego drinka. Odstawiła szklankę na blat i uśmiechnęła się do barmana, który odwzajemnił uśmiech, puszczając do niej oczko.
Artem już otwierał usta z zamiarem odmówienia, ale Victoria chwyciła nadgarstek mężczyzny i pociągnęła za sobą, na co ten wstał, by pójść za kobietą. Nawet nie zaprotestował, chociaż coś w jego głowie krzyczało, by się opamiętał; bo być może zaraz będzie za późno.
Victoria przepchała się przez tłum tańczących ludzi i znalazła dla nich odpowiednie miejsce. Uśmiechnęła się, a w świetle migających świateł Artem mógł tylko dostrzec czerwoną szminkę, równie czerwone paznokcie i śmiejące się ciemne oczy.
— Hej, rozluźnij się — zaśmiała się, kiedy chwyciła go za rękę i pociągnęła do siebie. 
Artem poleciał do niej, jakby został stworzony z warstwy puchu i nie miał w sobie żadnego obciążenia. Albo jakby był tylko zabawką, z którą można było zrobić cokolwiek. 
— Nie musisz być taki spięty.
— Przestań, nie prosiłem się o to — westchnął, na co kobieta przewróciła z rozbawieniem oczami.
— Jesteś tutaj sam, ja jestem sama — mówiła, muskając ukradkiem Artema po palcach — możemy się zabawić, prawda? 
— Nie znam cię. — Stanął i zrobił krok do tyłu. 
— Ja ciebie też nie. — Spróbowała złapać Artema raz jeszcze za rękę, ale ten pierwszy raz w ciągu tej chwili, kiedy się poznali, uniknął niechcianego dotyku. 
— Nie bądź taki. Chciałam tylko dobrze spędzić czas. — Wzruszyła ramionami. — I myślałam, że może poznam kogoś fajnego. Nie musisz być taki — zapewniała dalej, na co Artem podejrzliwie przyjrzał się twarzy kobiety. 
— Pijesz jeszcze? — zapytał tylko, dostając w odpowiedzi słodki śmiech i szczery uśmiech. Była druga w nocy. 


Chciał wrócić do mieszkania i położyć się spać, ale nie mógł pozbyć się Victorii. Kobieta podbiegła do mężczyzny, kiedy ten wyciągał rękę ku klamce klubowych drzwi. Uśmiechnęła się słodko, tak, jak wcześniej i przeczesała nerwowo blond włosy.
— Myślałam sobie, że… może mógłbyś odprowadzić mnie do domu. Widzisz, jest ciemno, a ja trochę boję się chodzić sama w takich godzinach.
Złapała za pasek od torebki i patrzyła na Artema wyczekującym wzrokiem.
— Mieszkasz daleko stąd?
— Nie. — Pokręciła głową. — Jakieś dwadzieścia minut pieszo.
— Okej — odpowiedział i otworzył drzwi, które przytrzymał, by przepuścić ją pierwszą.
Przez całą drogę słuchał opowieści z życia wziętych kobiety, chociaż nie przykładał temu dużej uwagi; rozumiał tylko co drugie słowo, bo pogrążony był w swoich myślach, które wciąż oscylowały wokół Edgara. Nie mógł się jejgo pozbyć przez tyle miesięcy, a ostatnio wracało z jeszcze większym impetem. Jakby chciał przypomnieć Artemowi, że nie jest tak łatwy do zapomnienia.
Victoria stanęła przed niskim blokiem, powiedziała coś o swoim mieszkaniu, czego Artem znów nie zanotował, bo oczami wyobraźni odprowadzał teraz Edgara do domu, a nie przypadkową kobietę poznaną w klubie.
— Chcesz się czegoś napić? — zapytała, kiedy wchodzili już na klatkę schodową i kierowali się ku windzie. — Mam dobrą kawę.
— Nie piję kawy.
— Och, naprawdę? Myślałam, że każdy lubi kawę — zaśmiała się. — Trudno. Mam też sok, jeśli ci to nie przeszkadza.
— Nie przeszkadza. Może być. — Wzruszył ramionami, na co Victoria rozpromieniła się jeszcze bardziej.
Victoria mieszkała na ostatnim piętrze, a mieszkanie miała naprawdę ładnie przyozdobione. Jednak to nie było wcale ważne dla Artema, który cały czas w myślach chciał stąd odejść, ale z jakiegoś powodu nie mógł się nawet wycofać.
Kobieta nalała pomarańczowy sok do wysokiej szklanki i podała Artemowi. Poczekała, aż ten wypije napój, a potem niebezpiecznie zaczęła się do niego przybliżać. Położyła swoją dłoń na jego, tak jak robiła to w klubie, ale tym razem zaczęła palcami wspinać się coraz wyżej.
— Co ty robisz? — warknął, odsuwając się, ale kobieta w porę przytrzymała jego rękę.
— Hej, poczekaj — Podniosła rękę i musnęła policzek mężczyzny. Przejechała delikatnie paznokciami po wklęsłej bliźnie, a potem zjechała na usta. — Nie musisz nigdzie iść, prawda?
Bez pytania i proszenia przycisnęła swoje wargi do jego. Artem poczuł tylko smak czerwonej szminki, na którą patrzył cały wieczór; ale zamiast się odsunąć, popłynął razem z falą, która pociągnęła go wprost na otwarty ocean. Oddał ten pocałunek, chcąc desperacko sprawdzić, czy wciąż jest w nim jakaś cząstka ,,normalności"; bo w ten sposób nazywano w jego otoczeniu ludzi, którzy nie byli tacy, jak on. Normalni. Zwykli. Kobieta i mężczyzna.
Nie podobało mu się to. Zamiast Victorii widział tylko Egdara i to wkurwiało go jeszcze bardziej; że nie mógł pozbyć się tego nieznośnego, palącego uczucia, które ostatnimi czasy wpływało na to, jak funkcjonował. Chciał być tylko normalny. Chciał odzyskać kontrolę nad sobą, swoim ciałem, myślami i emocjami.
Kobieta odsunęła się na chwilę od mężczyzny, uśmiechnęła niewinnie, ale spod długich rzęs Artem nawet nie mógł dostrzec ciemnych oczu. Victoria złapała go za dłoń i pociągnęła za sobą do sypialni, z której już najpewniej nie wydostanie się do rana.
Zapamiętał tylko chłodny dotyk długich palców. Oddech, który był sztuczny, jakby przebywał z robotem albo kimś, kto był tylko wytworem strasznej wyobraźni. Czerwone, zaostrzone paznokcie gotowe, by wbić się w jego nagą klatkę piersiową i wyrwać wciąż oszalałe bijące serce.
Zniknął od razu, jak się obudził. Zebrał rozrzucone po podłodze ubrania, nawet nie spojrzał w stronę Victorii i wyszedł z mieszkania, do którego nie powinien był nigdy trafić.
Wyciągnął z kieszeni jeansów pudełko papierosów, by zaraz stać z odpalonym szlugiem pod ścianą budynku. Przez chwilę próbował dojść do siebie, ale nie chcąc zwracać na siebie uwagi przechodniów, w końcu ruszył w pierwszą lepszą stronę, nawet nie zastanawiając się, czy chociaż zbliża się do własnego mieszkania.
W ostateczności (bo to nie była pierwsza myśl, która pojawiła się w głowie mężczyzny) zadzwonił do Edgara, ignorując fakt, że zapewne śpi, bo na ekranie wyświetlała mu się godzina dziewiąta.
— Hm? — odpowiedział mu zmęczony głos po drugiej stronie słuchawki. — Artem?
— No, dobrze słyszysz — burknął. — Dalej potrzebujesz pomocy?
— Pomocy z czym? — zapytał. Jejgo głos brzmiał ociężale. — Dlaczego do mnie dzwonisz?
— Chodzi mi o te dzieciaki. Zagryzione przez psy. — Zakaszlał. Mówiąc szybko i równie pospiesznie idąc, nadwychał się ostrego dymu papierosowego. — Mogę ci pomóc.
— Powiedziałeś, że cię to nie obchodzi — wytknął od razu hipokryzję mężczyzny. — Co to za zmiana?
Przewrócił oczami. Jakaś idącą z naprzeciwka kobieta spojrzała na mężczyznę krzywym wzrokiem.
— Przemyślałem to. — Była to jednocześnie prawda i kłamstwo. Myślał o tej sprawie wcześniej, ale tego wieczora nawet nie próbował zakrzątać sobie tym głowy. — To co?
Wypalonego papierosa zgasił na pierwszym śmietniku, który mu się napatoczył. Edgar coś mruknęło bardziej do siebie niż do mężczyzny.
— Jeśli chcesz, to…
— Świetnie. Przyjdę później. — Przerwał Edgarowi i zaraz się rozłączył.


Stanął przed lustrem i chwilę przyglądał się własnemu odbiciu. Wyglądał, jakby nie spał od tygodnia. Jakby pracował w kamieniołomie, wykopywał węgiel kamienny albo jakby kąpał się w smarach i ropie naftowej. Obok stała maszynka do golenia, po którą ostrożnie sięgnął. Nie pamiętał czy jeszcze działała. Ostatni raz korzystał z niej… dosyć dawno temu.
Złapał swoje trochę już za długie włosy i przejechała maszynką po głowie. Pierwsza kępka bezwładnie odpadła do umywalki. Zaraz za nią spadły kolejne strzępki włosów i kolejne, aż skończył z całkiem wygoloną na jeżyka głową.
Westchnął, posprzątał po sobie i poszedł napisać do Edgara.
Będę za godzinę.
Palce ciężko uderzały o ekran, kiedy pisał to krótkie zdanie. W końcu znaczyło to, że na coś się pisze.

 
Edgar?
────
[1824 słowa: Artem otrzymuje 18 Punktów Doświadczenia]

Od Edgara CD Artema — „I Want You To Know That I'm Awake"

Poprzednie opowiadanie

— Co to za zmiana? — spytałom z delikatnym uśmiechem. — Ty mówisz mi takie rzeczy?
Zaczerwienił się na uszach. Usiadł obok mnie i od razu poprawił swoją pozycję parę razy, odsuwając się ode mnie i odwracając twarz w bok, przez co nie mogłom się jej przyjrzeć.
— Co się właściwie… wydarzyło?
— A mieliśmy o kompletnie niczym nie rozmawiać. — mruknęłam siarczyście. — Ucięli mi godziny i…
— Jasne, zmieniam zdanie, nie obchodzi mnie to — fuknął i w samym tym tonie mogłobym wyczuć, że przewrócił oczami. — A Oriana?
— Stęskniła się za mną.
— Nieprawda! — Usłyszeliśmy natychmiastowo krzyk dobiegający zza drzwi, a po tym szybkie, oddalające się kroki.
Jej głos, jak odbity echem po ścianach, wprowadził pomiędzy nami zamęt w postaci ciszy. Artem na zmianę krzyżował ramiona na piersi, ciągnął się palcami za włosy i kładł ręce na kolanach, jakby nie wiedział, co ze sobą zrobić.
— Jesteś upartym skurwysynem.
— Bo?
— Upierasz się jak jasny chuj przy tym wszystkim. Potrafisz odpuścić?
— Mówisz o mojej pracy czy o tobie?
— Nie wiem, kurwa, o wszystkim.
— Jak masz na mnie ciągle kląć, to równie dobrze możesz wypierdalać — odwarknęłom.
— Myślisz, że jestem tu z własnej woli?
— A co, ktoś cię za szmaty tu ciągnął?
Na to pytanie zacisnął wargi.
— Wyglądasz jak gówno — odparłom, nie mogąc się powstrzymać, im dłużej się w niego wpatrywałom.
— Dzięki. Coś jeszcze?
— Nie chcesz coś na ten temat powiedzieć?
Westchnął głośno.
— Ciebie też miło widzieć.


 
Ja piłem kawę, a on, jak zawsze, czarną, mocną herbatę bez cukru. Sam nie wsypywałem go do swojego napoju, ale i tak wetknąłem w niego łyżkę, by móc zająć czymś palce i udawać, że jestem zajęty w razie, gdybyśmy mieli rozpocząć jakiś temat.
Starałem się nie myśleć o tym, co miało między nami ostatnio miejsce, ale moje myśli bezpowrotnie odlatywały w to miejsce i wywoływały poczucie rozsadzającego zawstydzenia, które rzadko mnie obejmowało.
— Z Orianą wszystko okej?
— Tak. Chyba niezbyt się przejmuje tym, co się wtedy stało.
Dziwiło mnie trochę, że pytał akurat o nią, bo pomimo że wiedział o jej istnieniu, to zaznajomieni bardzo ze sobą nie byli. A może byli. Ale nie bezpośrednio. Artemowi mówiłem o Orianie, a Orianie o Artemie. Więc mimo wszystko… dużo o sobie wiedzieli wzajemnie.
Tylko z moich ust, oczywiście.
Zerknął w kierunku drzwi od jej pokoju.
— Ty się przejmujesz?
— Jak mógłbym się nie przejmować? — mruknęłom, biorąc łyka kawy pomiędzy kolejnym zdaniem. — Teraz zginęły dzieciaki.
— Gadasz tylko o tym.
— Na moim miejscu byś był taki sam.
— Dobra, niech ci będzie. — Jak na potwierdzenie zaakceptowania mojej postawy, wzruszył ramionami. — Ale… wiesz, powinieneś trochę zluzować.
Odłożyłom kubek i schowałom twarz w dłonie, wtykając palce w kąciki oczu, jakby miało mi to pomóc w zapobieganiu opadającym powiekom.
— Jasne, musiałbym zmienić robotę.
— No to czemu tego nie zrobisz?
Prychnąłem, by dać mu znać, jak niepoważnie dla mnie brzmi.
— Myślisz, że to takie łatwe?
— Nienawidzisz tej pracy. Sam sobie… — Uciął, jakby ugryzł się gwałtownie w język.
— Po prostu to powiedz — Spiąłem się, podnosząc na niego z powrotem wzrok. — Już tyle się nasłuchałem od ciebie rzeczy, że mnie to pierdoli.
— Nie będę się z tobą kłócić.
— To może lepiej stąd wyjdź.
Głęboka czerń jego oczu nie koiła mnie, a ciągnęła w nieskończoną, nieznaną przestrzeń, w której raz zapadnięte, nie byłobym w stanie się już wydostać. Spuścił wzrok i bez słowa wstał z krzesła, zostawił niedopitą, letnią herbatę. Przysłuchiwałom się, jak zakłada pospiesznie kurtkę oraz buty i od razu otwiera wyjściowe drzwi, które albo on, albo przeciąg zatrzaskuje z mocnym impetem.
Siedziałom długo przy stole, wpatrując się w jego kubek, nie będąc w stanie po nim posprzątać, wylać tej resztki i wstawić naczynia do pustego zlewu — wewnętrzny ciężar nie pozwalał mi wstać z miejsca, zmuszał do oczekiwania, aż będzie w stanie się ze mnie ulotnić.
— Powinniście przestać się spotykać.
Oriana złapała za kubek i natychmiast wylała herbatę, co orzeźwiło mnie, jakby wylała na mnie zimny kubeł wody.
— A od kiedy ciebie obchodzi, co ja robię? — warknąłem. — Lubisz podsłuchiwać ludzi?
— Przed chwilą go wyzywałeś? — Uniosła brwi, opierając się o blat. — Kazałeś mu wypierdalać.
Widząc, jak obojętne potrafi mieć nastawienie, jak osobowość kobiety zawsze sprzeciwia się mojej, co wywołuje konflikty, nie mogłam na nią nawet patrzeć, a co dopiero znieść jej obecności. Ruszyłom się z krzesła, nie biorąc ze sobą swej własnej kawy.
— Cieszę się, że ci lepiej — rzuciła ironicznie. — Właściwie, może nawet lepiej wyszło.
Nie musiałom się dopytywać, by mieć domysł, o co jej w tamtym momencie chodziło. Wiedziałom jednak, że Oriana nie jest kimś, kto wprost powie takie rzeczy i muszę obniżyć swoje oczekiwania. Tak poniżej absolutnego minimum, które powinna spełniać, by w ogóle utrzymywać jakąś zdrową komunikację, albo chociaż taką, żebym nie musiało zawsze same zgadywać, co ma na myśli.
— Co jak co, ale jest chamskim patusem. Nie mogłeś znaleźć sobie kogoś lepszego, kto nie jest taki zapatrzony w siebie? Masz wyjątkowo chujowy gust.
— Nie przesadzasz?
— Ty wcale lepszy nie jesteś. Okej, może jednak jesteście siebie warci. Nic lepszego cię nie spotka. Poza tym, serio myślałeś, patrząc na niego, że jest hetero?
Udławiłom falę nieodpowiednich słów.
— Oceniasz ludzi po wyglądzie? — prychnęłom. — Nie pasuje to do ciebie, kochaniutka. Czemu wtrącasz teraz coś takiego?
— Bo jesteś ślepy. I nie mów do mnie kochaniutka, kochaniutki.
Zignorowałom ją i zamknęłom się w pokoju. Usiadłom na łóżku i spróbowałom uspokoić walące szybciej serce, rosnący we mnie wybuch, którego zdecydowanie nie chciałem na nią wylewać. Poniekąd przecież miała rację.
Trudno było mi uwierzyć, że serio chciał ,,dalej ze mną rozmawiać”. Jak miało to niby teraz wyglądać? Po prostu przywiązał się do mnie przez te lata na tyle, że ciężko mu teraz wyobrazić sobie życie beze mnie, czy wzbudzam w nim litość? Wiedziałom jednak po tym, jak ciągnie mnie do sięgnięcia telefonu, do wejścia w wiadomości z nim, że taki układ jest dla mnie najbardziej sprzyjający. Że to jedyne, co mi pozostało — a mianowicie uszanowanie jego granic. Musiałom albo się pogodzić z tym, że będzie mnie trzymać na dystans, że muszę zapomnieć o wszystkim, co miało między nami miejsce, udawać, że nic się nie działo, albo go stracę. Tylko, że im więcej o tym myślałom, tym bardziej czułom, że moje uczucia ciągle sobie zaprzeczają, tak samo jak wszystko, co robiłom.

 
Artem?
────
[1006 słów słów: Edgar otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia]

niedziela, 14 września 2025

Od Lynn do Ezry — „Przesyłka”

Po lecie pełnym komarów i upałów nastała w końcu jesień, co bardzo odpowiadało Lynn. Mogła w końcu bez wyrzutów sumienia, że marnuje słoneczne dni usiąść przy kominku z drutami i robić swetry, szaliki, czapki aż do zaśnięcia. I następnego dnia tak samo. Czasem wychodziła, żeby porąbać trochę drewna na opał, albo dostarczyć zamówienia na pocztę, rzadko bezpośrednio do klienta. Ostatnio dostała dosyć niepozorne zamówienie — różowy sweter w serduszka, ale jakie z nim były problemy… Po pierwsze, skończyła się jej włóczka w tym odcieniu, już kiedy była w połowie projektu. Odbyła podróż do sklepu nawet, dwóch, ale okazało się, że nie mają tego, co chciała, nie wiedzą, kiedy będzie, ani czy w ogóle. Zaczęła więc pracę od nowa, upewniając się, że ma wystarczająco włóczki. Udało jej się szczęśliwie dobrnąć do końca, mimo że raz motek wpadł jej do ognia, ale przecież ubezpieczyła się na tę okazję.
I tu problemy się nie skończyły. Zazwyczaj szła na pocztę, nadawała przesyłkę, a pieniądze wpływały na jej konto w banku, proste, prawda? Tym razem wynikły jakieś dziwne problemy z podanym adresem, a kiedy już raz wysłała paczkę, ta wróciła po tygodniu. Ale dostała już pieniądze, a Lynn była kobietą uczciwą. Postanowiła więc sobie, że przesyłkę musi doręczyć.
Sweter miał trafić do Domku Tanatosa w Obozie Herosów. Kobieta ubrała jesienny płaszcz, choć nie było tak chłodno — nie wiedziała jednak, jaka pogoda może panować na Long Island. Nigdy jeszcze tam nie była — no i właśnie! Prawie wszystkie miejsca w Nowym Rzymie, poza jej chatką, kojarzyła z Nalinem i dawnym życiem. Obóz Herosów był białą plamą na jej mapie, jeszcze nieodkrytym miejscem, gdzie mogła stworzyć zupełnie nowe wspomnienia — tak to sobie kojarzyła, idąc w kierunku wejścia do Labiryntu. Jakiś czas temu dostała w skrzynce na listy ulotkę reklamującą sprzedaż truskawek w Obozie Herosów, gdzie była dokładna mapka pokazująca, jak dotrzeć tam z Nowego Rzymu.
Wpatrywała się w nią, kiedy szła korytarzami. Miejscami było zupełnie ciemno, w innych miejscach ściany rozświetlały świece, lampy jarzeniowe lub pochodnie. Czuła się trochę jak dziecko na wycieczce — brakowało tylko przewodnika, który opowiadałby historię antycznych płaskorzeźb na ścianach, albo jak stare są belki podpierające sklepienie. Może zrobiłby przerwę na odpoczynek, kiedy zauważyłby, że jedna z jego podopiecznych chwyciła się za brzuch i zbladła. Nie było tu jednak nikogo — Lynn podparła się więc o ścianę, żeby nie upaść, i ruszyła dalej. Nigdy nie była tak oddalona od jej stawu. Przyzwyczaiła się już, co spowodowało długotrwałe oddalenie od jego — ciągłe zmęczenie, bladość, słabość, nigdy jednak nie czuła czegoś takiego jak teraz — nagłego bólu, aż zebrało się jej na wymioty. Szła dalej, wolniej, ale zacisnęła zęby i starała się ignorować powoli pogarszające się dolegliwości. Według mapki, którą ściskała kurczowo w rękach, aż poszarpała jej krawędzie, zbliżała się już do wyjścia. I faktycznie. Jeszcze parę kroków i podniosła wzrok, dotychczas skoncentrowany na podłożu — żeby pilnować stóp i nie potknąć się o jakieś śmieci.
Wyszła z Labiryntu, zasłaniając oczy przed rażącym ją światłem słonecznym. Wokół niej śpiewały ptaki i szumiały drzewa. Las na Long Island był pięknym i pełnym życia miejscem, aż Lynn łatwiej było spychać ból w dalszą część świadomości.
Z paczką w torbie przerzuconej przez ramię udało jej się w końcu dotrzeć do Obozu Herosów i do Domku 21.


Ezra?
────
[532 słowa: Lynn otrzymuje 5 Punktów Doświadczenia]

Od Dahlii CD Luciena i Arnar — „Kaktukonie??? Bardzo śmieszne naprawdę brawo”

Poprzednie opowiadanie

Ledwo uszli z życiem, a wciąż nie uczą się na błędach. Gdy usłyszała zgrzyt krzesełek dostawionych do stolika, wnętrzności się jej zacisnęły, a serce spadło. Do okrężnicy.
Arnar z energią golden retrievera coś szczebiotało o kawie, Lucien patrzył się na nią intensywnie. Na heroskę, nie potencjalną kawę. Intensywnie ciemne tęczówki, podkreślone niewyspaniem, dodawały do wszechobecnej aury paranoi. Cała scena by się nadała do jakiegoś kadru filmu o przygaszonej kolorystyce, gdyby nie usadowiony komicznie między nimi dywan. Został postawiony na sztorc, wiadomo, że w celu obserwowania go, żeby się nie zgubił (kolejny raz), ale już swoje przecierpiał i pochylał się nad stołem. Jak kołnierz płaszcza smutnego, starego, zdekapitowanego człowieka. Dahlia pomyślała o tym, że wsadziłaby mu jakąś fajkę w gębę tkaniny. Melancholijny staruszek z bawełny zafarbowanej błękitem kobaltowym, młody siwy chłopak nerwowo rozglądający się na boki, radosne dziecko w pstrokatej koszuli, z pstrokatą aparycją, pstrokatymi myślami zostali kukiełkami w teatrzyku dla niegrzecznych półboskich dzieci. Którego puentą jest „nie zbierajcie się w grupy, bo pożre was Meduza”.
Dahlia jest obserwatorem aktu pierwszego. Stek również jest obserwatorem, cichym, stygnącym, zasłaniającym się figlarnie sałatką. Jest nieco bardziej zarumieniony niż w jej guście, ale po wczorajszej pączkowej niespodziance nie chciała kusić losu.
— Udało się wam odzyskać dywan — Zmieniła nieco tor rozmowy.
— Taak, jest nawet całkiem nienaruszony! — Spojrzeli na rzeczony przedmiot z dumą, jak rodzice dziecka, które w porę sobie przypomniało o zasianiu rzeżuchy.
— Zastanawialiśmy się, czy wrócić tam w ogóle. Ale chyba już tyle pieniędzy poszło na niego, że konfrontacja z kolejnym potworem byłaby korzystniejsza. Zastanawialiśmy się też, czy… ekhem, żyjesz.
— Ja tam wierzyłem w ciebie od początku — Twarz Arnara Retrievera się rozpromieniła. Bardzo się cieszył ze spotkania, dawał to po sobie poznać, co tylko sprawiało, że Dahlia czuła się jak wrak człowieka.
Tak, wiele sytuacji mieli za sobą, tak, nieco się zżyli. To było problemem, dużego kalibru, nie po to uciekała. Ile razy już zrywała z kimś, dla samego utrzymania bezpieczeństwa, bo dana osoba miała ciekawe plany na życie, marzenia, pomysły, które naprawdę szkoda było przerwać nagłą śmiercią z rąk potwora. W jej oczach zakrawało to o egoizm. Już w głowie miała scenariusze typu „gdyby świnia zrobiła szarżę na nich”, „gdyby Gorgona akurat wbiła mocniej szpony”, gdyby, gdyby, gdyby. Jeszcze na dokładkę był Lucien, z którym dzieliła podobne obawy. Na jej twarzy pojawił się grymas. Miało, kurwa, skończyć się na kartach.
Arnar zauważyło skrzywienie oblicza.
— No jedz, jedz, pewnie już stygnie.
Bogowie, jeno odczytywanie subtelnych sygnałów było rozczulające. Wróciła do widelca i niespiesznie grzebała nożem w steku. Za to Lucien pochylił się nad stołem, bezczelnie ignorując akt jedzenia mięsa.
— Pytanie o Gorgonę było poważne. Skąd mamy wiedzieć, że nie zaatakuje? Że nie jest w pobliżu?
— Mówiłom ci, jest doświadczona. Nie byle kto wybiera dywan.
Między półbogiem a prawdą, nie przyszła tutaj przypadkowo. Starała się sobie wmówić, że tak od niechcenia przyszła akurat tutaj, w sąsiedztwie tego przybytku z pączkami. Pod latarnią najciemniej czy coś. A tak naprawdę liczyła na to, że zobaczy tę dwójkę względnie całą. Oczywiście, nie przemyślała tego, że oni dołączą się do niej, wykazując totalny brak PHP. Półboskiej Higieny Przeżycia. Możliwe, że za dużą ocenę im wystawiła.
Teatrzyk dalej się odgrywał.
— No okej Arnar, ale Gorgona to nie byle jaki przeciwnik. Nie wiem jak uważałoś na zajęciach z potworów…
— Na tych zajęciach najlepiej się wtedy grało w karty. Wtedy to były wymagania dla grupowego.
Lucien prychnął.
— Co innego? Po prostu nas wtedy uczyli, że to jedne z cięższych przeciwników, cymbale. Tylko naprawdę silni herosi od silnych boskich rodziców są w stanie ogarnąć temat, bez urazy — zwrócił się do Dahlii, kiwnęła głową w celu przekazania „none taken”, dalej żując obiad — I nie da się tak po prostu o zabić!
— No okej Lucien, ale ważne, że nikt nie zginął, jesteśmy cali i zdrowi, nic tylko się cieszyć!
— A czemu miałby zginąć?
— No nie wiem, różne rzeczy się dzieją. Gorgony syczą, świnie latają…
Jaka świnia lata? Na bogów, Arn-
— Eee — Zapeszył się dzieciak Hermesa — No przecież nie takie, co są różowe i duże, duh. I nie trafiają w żadnych półbogów. Ani w fontanny. Mówię ci, nie ma czego się obawiać.
Ze zdenerwowanym śmiechem zamieszał w swojej kawie. Dzieciak Dionizosa wyglądał, jakby właśnie zobaczył kopnięcie szczeniaczka. Podenerwowany, patrzył spode łba, a to na Arnar, a to na córkę Demeter. Zacisnął usta. Z jej perspektywy zdecydowanie sam wyglądał jak szczeniaczek, wyczekujący odpowiedzi. Ciemny sweter z miękką fakturą dodawał tylko wrażenia. Technicznie herosi to takie kundelki do zgarnięcia z ulicy, takie porzucone. Obóz Herosów był takim jednym wielkim schroniskiem…
— Syn chyba za mocno w głowę dostał od Gorgony — Mruknęła, kończąc posiłek, w celu ratowania swojego partner in crime.
— Nie pierwszy i nie ostatni raz…
— Odpowiadając na twoje pytanie, po prostu zmyliłam ją. Trochę tego, trochę tamtego. Nie narzekam na benefity od matki. — Wytarła pieczołowicie twarz chusteczką. — I uspokój się. Widać, że się denerwujesz.
Obserwowali, jak od jakiegoś czasu z kieszeni wyłażą mu winorośle. Wyginały się, jak w konwulsjach, gdy podnosił za każdym razem ton. Przy okazji nabierały objętości. Dahlia skorzystała z zamieszania.
— Ja nie chcę nic mówić…
— Ale…? — Spojrzeli na nią w napięciu.
— Gdzie jest dywan?
Obrócili się jak jeden mąż. Gdyby to była kreskówka, już by się pojawiły linie symbolizujące brak dywanu. Zsynchronizowali się także w otwieraniu ust.
— No nieeeeee — jęknęło Arnar przeciągle, a Lucien rozejrzał się od razu, gorączkowo. Wręcz komicznie. Nagle jedno z nich zauważyło ruch z pierzei ulicy.
— Tam!
— Czemu on nam spierdala?!
Dywan podrygiwał, uciekając na… Małych nóżkach? Przywodził na myśl ministerstwo głupich kroków, bo balansował naprawdę koślawo. A to w lewo, a to w prawo, jak lody gibki.
Zerwali się na równe nogi. Prawie wywrócili krzesła po drodze, prawie potknęli się o doniczkę. Arnar prawie wpadło do kanalizacji, ze względu na otwarty właz. Brakowało tylko kolejnego efektu komediowego, jakim była gigantyczna szyba trzymana przez dwójkę robotników. Może jeszcze nadepnięcie na ogon kota?
Heroska została na swoim miejscu. Mruknęła pod nosem coś o debilach, zostawiając szczodry napiwek na stole, byleby pokryć koszty ich kaw. PHP, drodzy państwo, PHP. Długo się zastanawiała, czy użyć karpoi, czy jakiejś wytrzymałej roślinki, zdolnej do utrzymania wagi dywanu. Za każdym razem, gdy na niego patrzyła, góra kiwała na znak zgody. Czy to od wiatru, czy zrządzenia boskiego, nie zastanawiała się. Reasumując, oni biegli za karpoi dzielnie podtrzymującym dywan, a ona odchodziła w przeciwną stronę, przeciągając się. Procesowanie tego, co się w ogóle odjebało w ostatnich dniach, pewnie za niedługo uderzy ją znienacka, a nie bardzo chciała tego po sobie pokazać. Mimo wszystko uśmiechnęła się po raz pierwszy tego dnia.
Pytanie, czy na ten teatrzyk zostanie spuszczona kurtyna, czy jednak zaczną się kolejne akty.


Arnar?
────
1086 słów: Dahlia otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia]

Od Niketasa CD Weroniki — „Pluszowe misie słuchają Highway to Hell”

Poprzednie opowiadanie

„I może jeszcze kawkę do tego?” — dodaje Niketas, ale już w myślach, żegnając Weronikę pogardliwym spojrzeniem zza okularów (tak po prostu sobie odeszła?). Uśmiech spełza z jego twarzy, bo jak tu się uśmiechać w sytuacji, gdy ktoś… każe przynieść sobie żelki? Jakby mu się to tak po prostu… należało? Ale, co ważniejsze: truskawkowe żelki? Naprawdę? Niketas trochę żałuje, że nie wziął ze sobą plecaka, w którym, zawinięte w ozdobny papier prezentowy, leżą fiolki pełne truskawkowego półboskiego energetyka i tylko czekają na opchnięcie ich wszystkim dookoła. Mógłby trochę pokręcić, że przecież to prawie jak żelki, smak przecież dokładnie ten sam, doda sobie trochę żelatyny i proszę, gotowe, mamy żelki. Po chwili zastanowienia stwierdza, że, patrząc na Weronikę, mógłby pożegnać się z jakimkolwiek zarobkiem.
Przeklina dziewczynę w duchu (śmiała go UDERZYĆ swoim NOTESEM), gdy przemierza Obóz, na pewno nie w intencji odnalezienia tych całych żelków. Wystarczy, że kiwa na Elliota (dwa razy, bo najpierw go nie zauważa), a zaspany chłopiec niemrawo do niego podbiega. Ledwo zdobywając się na trucht, który przy jego opadających ze zmęczenia powiekach, wygląda trochę jak lunatykowanie. Chyba pora znowu zachęcić go do wypróbowania jakichś leków.
— Znajdź dla mnie truskawkowe żelki — nakazuje mu Niketas i zanim zdąży dostrzec zdezorientowanie na twarzy Elliota, klepie go po ramieniu i pędzi dalej. Oby chłopiec uwinął się z tym szybko, chociaż… może jednak powinien poprosić o to Raphaëla? Nie, bez przesady, Francuza?
Dzięki kolejnemu szybkiemu okrążeniu po okolicy znajduje też Ulfa, ale wolałby nie powierzać mu tego zadania… Niketas zaciska wargi, i tak podchodzi do brata.
— Słuchaj — szepcze konspiracyjnie, co Ulf odbiera jako: „musisz coś dla mnie zrobić i tym razem też ci za to nie zapłacę, więc nawet nie pytaj”. — Znajdź dla mnie Carillę i powiedz jej, że ma zrobić coś, żeby… no, żeby nikt nie brał tego zgłoszenia o pluszakach, rozumiesz?
— Ale… masz na myśli…? — Zdezorientowany Ulf marszczy brwi.
— Niech coś tam powie, będzie podkładać nogę każdemu, kto będzie chciał przeczytać ogłoszenie, ściągnie tę karteluszkę z tablicy, naprawdę, cokolwiek. Ona sobie poradzi, ty się już tym nie martw. Po prostu jej przekaż.
Ulf kiwa głową, próbując zapamiętać wszystkie instrukcje Niketasa. Pewnie wolałby usłyszeć: „stań się milczącym złodziejem, który pokrzyżuje plany Weroniki”, niż musieć z kimś porozmawiać. Gdy Niketas wreszcie ma za sobą odgrywanie wspaniałego dowódcy, dociera do niego, jak niespodziewanie trudno ratuje się honor Hermesiątek, gdy najwyraźniej cały Obóz uważa, że oni wcale honoru nie mają. Pstryknąłby palcami na kogoś z jedenastki, żeby ono załatwiło to za niego, ale przecież ma się jakąś powinność względem swoich praco- rodzeństwa i… innych mieszkańców domku Hermesa. Odpowiedzialność za zbiór dziwaków, właśnie to powinien powiedzieć. Jego dziwaków, którzy chyba nie zdawali sobie sprawy z tego, jak bardzo się dla nich poświęca.
— Proszę. — Przeżywanie kryzysu psychicznego w zaciszu domku jedenastego przerywa mu Raphaël z truskawkowymi żelkami w dłoni. — Myślałem, że nie lubisz truskawek — mówi tak, jakby już wszyscy w domku nie przyzwyczaili się do dziwacznych sposobów Niketasa na radzenie sobie z problemami.
— Upodobania się zmieniają. — Grupowy puszcza mu oczko, zsunąwszy okulary na czubek nosa. — A co z Elliotem?
— Myślał, że jak znowu spojrzy ci w oczy, to zmusisz go do pójścia na jakiś trening. Czy tam kajaki.
Niketas wzdycha głęboko, jak wzdycha ojciec dziecka, które nie jest dokładnie takie, jakie sobie wyobraził, że będzie. Macha na to ręką, na razie. Elliot może jeszcze parę dni poczuć się bezpieczny, porobić te swoje zdjęcia, a potem… no, na przykład jego aparat znajdzie się w schowku na broń. Z niewiadomego powodu.
Opakowanie żelków o najgorszym smaku z możliwych nieprzyjemnie gryzie go w dłoń, gdy ściska je trochę za mocno (osobiście, Niketas poprosiłby kogoś o takie o smaku coli, bo kto normalny chce jeść truskawki w Obozie, gdzie one są dodatkiem do każdego śniadania i kolacji, dzieciom Demeter wielkie dzięki?). Rozluźnia się dopiero wtedy, gdy na horyzoncie pojawia się Weronika. Powinność grupowego, powtarza sobie, przywołując na twarz swój wyćwiczony przed lustrem uśmieszek, przygotowany na okazje, gdy naprawdę nie ma humoru. Gdy podchodzi na tyle blisko, że powinien już się przywitać, do jego uszu docierają mamrotane słowa… „szyszka jest w szczudłach”? Albo coś takiego? W każdym razie Nika wydaje się prowadzić ze sobą coś na kształt pospiesznego monologu. Niechętnie jej go przerywa, wołając radośnie:
— Wercia! Hello!
Oraz racząc ją dostojnym ukłonem. Wymachuje przy tym paczką żelków tuż przed jej nosem, dziewczyna zostaje zmuszona do gwałtownego odsunięcia się. Gdy Niketas się prostuje, wyciąga do niej słodycze już kompletnie normalnym gestem i z kompletnie normalnym uśmiechem.
— Zaczynasz się czegoś uczyć — stwierdza Weronika z ironicznym uśmieszkiem na twarzy, którego chłopiec zaczyna nienawidzić. Przygląda się opakowaniu żelków, jakby nagle miała z niego wylecieć chmara szarańczy, albo w ogóle wszystkie Plagi Egipskie. Nawet gdyby Niketas powiedział, że naprawdę nie wstrzyknął tam żadnej trucizny (a szkoda, że nie pomyślał o tym wcześniej), to pewnie by mu w to nie uwierzyła. Własna analiza tego cholernego opakowania jest dla niej ważniejsza niż jakiekolwiek jego słowa. — Chociaż… mogłeś uwinąć się trochę szyb… — Usta zamyka jej żelazny uścisk Niketasa na paczce (już zaczyna go od tego boleć dłoń, ale nie podda się tak łatwo). Mimo że Weronika odruchowo nią szarpie, chłopiec nie puszcza.
— Należy się pięć dolarów, paniusiu — mówi spokojnie, cały czas z uśmiechem przyklejonym do twarzy. — Po pierwsze: za moją fatygę. Po drugie: za wynajęcie mnie. Po trzecie: za fatygę moich podwładnych. Po czwarte i ostatnie: za produkt — wylicza, dumny z siebie, że udało mu się wymyślić tak długą listę na poczekaniu. — Wiesz, doliczyłem ci dodatkowo podatek, którego nie masz w cenie produktu. Poza tym powinienem ci jeszcze dodać do tego czas spędzony na wykonywaniu zlecenia oraz ilość przebytych metrów, żeby zdobyć te żelki — dodaje, a jego uśmiech robi się coraz szerszy. Nawet jeśli Weronika odmówi zapłaty… to przynajmniej zostanie mu satysfakcja z tego, że nie dostała upragnionego przysmaku.
Chłopiec nie jest pewien, czy Nika mierzy go teraz bardziej zszokowanym, czy wściekłym spojrzeniem. Przez chwilę stoją w milczeniu, Niketas krzyżuje ramiona na piersi i niecierpliwie tupie nogą, gdy dziewczyna zaprzestaje prób wyrwania mu słodyczy z pięści.
— To nie było tak, że miałeś zasłużyć sobie na bycie moim asystentem w MOIM śledztwie? — Zamiast odpowiedzi, Niketas otrzymuje… to. Chciałby ją pogłaskać po głowie, powiedzieć: „Tak, tak, twoje śledztwo, twoje, kochanieńka”, ale zamiast tego po prostu uśmiecha się jeszcze szerzej. — Naprawdę, powinieneś nauczyć się szanować starszych, chłopcze.
— Laleczko — zaczyna Niketas tonem nauczyciela, który bierze sobie za obowiązek zganić ucznia w najbardziej protekcjonalny sposób. — Coś ci się chyba pomyliło. Jeśli mnie uszy nie mylą, to paniusia sama wywiesiła ogłoszenie, że potrzebuje kogoś do pomocy, więc jestem! Do pomocy! A czy widzisz może, księżniczko, jakichś innych chętnych?
— Nie, ale nie powinieneś myśleć, że jesteś centrum wszechświata — prycha Weronika. — Z pewnością znajdę o wiele bardziej zaangażowanych i bardziej chętnych do współpracy kandydatów.
— Mówisz? — sceptyczne pytanie Niketasa zawisa między nimi, powodując niekomfortową ciszę. Przerywa ją po paru nudnych sekundach: — To pięć dolców się należy, serio mówię.


Weronika?
────
[1129 słów: Niketas otrzymuje 11 Punktów Doświadczenia]

czwartek, 11 września 2025

Od Weroniki CD Niketasa — „Pluszowe misie słuchają Highway to hell”

Poprzednie opowiadanie

“Рукописи не горят

Tak brzmi jeden z najsłynniejszych cytatów w historii literatury. Opus magnum Michaiła Bułhakowa – Mistrz i Małgorzata. Małgorzata, ratując z ognia manuskrypt ukochanego, ocalając jego słowa, ratuje także samego Mistrza – jego tożsamość i dziedzictwo. Ale warto postawić pytanie: czy ten sam gest ocalenia zostałby uczyniony, gdyby to ona była autorką? Kto odważyłby się sięgnąć ręką w płomienie, by uratować kobiecy głos?”*

 
Nika zmarszczyła nos i kreśliła piórem po notesie tak prędko, że narzędzie kreślarskie niemal wykonywało slalom w jej dłoni. Chciała jak najprędzej przelać myśli na papier, nim znikną w odmętach jej umysłu, gdzieś między Baby shark a pastą o starym fanatyku wędkarstwa. Zmarszczyła brwi z niezadowoleniem, czując jak jej myśli ponownie odpływają na nieznane wody, a może nawet oceany gównianych rzeczy, które zapamiętała mimo woli. W tych wodach — czy raczej fekaliach czai się Scylla, gotowa pożreć jej literacki tekst, zupełnie jak Weronika konsumująca dzisiejszą porcję żelków truskawkowych z kwaśną posypką. Och bogowie, jak ona miała ochotę na te żelki! Nawet ambrozja i nektar nie dorównywały smakowi tych chemicznych potworków, które kupiła za kilka centów od wystraszonego dzieciaka z obozu. Zasadniczo, to prawie ukradła. Jednak mu zapłaciła! Była dobrą osobą! Nie czuła się jak Raskolnikow, stojący ponad prawem. Ona przynajmniej nie miała w dłoni siekiery, jedynie gladius, a to zasadnicza różnica!
— Cholera jasna, o czym to ja…? — mruknęła sama do siebie, usiłując przywrócić myśli na właściwy tor, jednak słońce mimo jesiennej pory grzało ją przyjemnie w plecy, a nad jeziorem obozowicze grali w piłkę. Stąd Nika nie za bardzo miała ochotę na powrót do pisania eseju. Właściwie wcale nie musiała tego robić, jednak czyniła to dla własnej przyjemności, czasami lubiła jakąś stymulację intelektualną, której nie zapewniali jej chłopcy, z którymi się spotykała. Uśmiechnęła się ironicznie i znów przyłożyła pióro do kartki, wtem jednak znów coś — a raczej ktoś postanowił przerwać jej dywagacje na temat kobiet w literaturze. Chłopiec. Jakże by inaczej. Przecież to zawsze mężczyźni wszystko psują.
Nika uniosła wzrok znad notesu wyraźnie poirytowana i wstała, otrzepując nieco brudne od farby i tuszu spodnie z piasku. Spojrzała na chłopca nieco niechętnie i uniosła brew, gdy ten zaczął mówić.
— Hejeczka, laleczko! — zabrzmiało nagle obok niej tak głośno i tak fałszywie wesoło, że dziewczyna niemal upuściła pióro prosto na kartki.
Oto zjawił się Niketas. We własnej osobie. W całej swojej niesławnej i niskiej okazałości: okulary zsuwające się z nosa, cwaniacki uśmieszek i energia człowieka, który od trzech dni nie spał, bo miał „ważniejsze rzeczy do ogarnięcia”.
— Siemaneczko, Werrr-onika! — przeciągnął „r” tak bardzo, że gdyby Dante żył, napisałby dla tego językowego męczennika osobny krąg piekła.
Wera uniosła brew z taką precyzją i pogardą, że spokojnie mogłaby startować w zawodach w olimpijskim „o chuj ci chodzi dziewczyno?”. Niketas, rzecz jasna, natychmiast ją skopiował. I to w sposób tak żałośnie nieudolny, że sam wypadł jak podróbka własnej karykatury, jakby Weronika zamówiła go z Temu.
— Coś się stało? — spytała chłodno, jakby nie była pewna, czy przypadkiem nie przybył właśnie, by sprzedać jej ubezpieczenie na życie. Uwierzcie, wykupiłaby je, bo gdyby miała go słuchać choćby chwilę dłużej, utopiłaby się w obozowym jeziorze.
— Ja tutaj w sprawie ogłoszenia, paniusiu. — Niketas wypiął pierś i teatralnie rozejrzał się wokół, jakby na pewno ktoś miał im robić zdjęcia. — Jestem… kwalifika… wykafalika… WYKWALIFIKOWANYM detektywem!
Pióro w dłoni Niki niemal się złamało.
— Wykwalifikowanym? Ty? — spytała i tym razem nawet nie próbowała ukrywać ironii. — A twoja specjalizacja to… co? Zgubione skarpetki i przemycanie zupek chińskich pod materacem? Czy może w bokserkach? Nie odpowiadaj.
Niketas odetchnął głęboko i obdarzył ją uśmiechem, który w jego mniemaniu był czarujący, a w rzeczywistości przypominał bardziej kota, który właśnie połknął świerszcza. Zaczynał jednak tracić cierpliwość, gdy grupowa Ateny go podpuszczała.
— To jak, jesteśmy partnerami? — samozwańczy detektyw wyciągnął do niej spoconą dłoń, a raczej rączkę.
Nika parsknęła śmiechem, choć bardziej z niedowierzania niż rozbawienia.
— Czy ty właśnie próbujesz mnie przekonać, żebym prowadziła z tobą śledztwo w sprawie porwanych maskotek? MOJE śledztwo?
— Tak. I żeby nie było: to ja będę głównym detektywem. Ty możesz być moim Watsonem.
Weronika uniosła drugi łuk brwiowy, bo pierwszy już się zmęczył.
— Ty naprawdę chcesz skończyć ze złamanym nosem, prawda? A uwierz mi, cukiereczku, potrafię złamać nos jak nikt inny… — zagroziła, po czym zgrzytnęła zębami. Czasami miała nieodparte wrażenie, że bogowie wystawiają jej cierpliwość na próbę zdecydowanie zbyt często, zważywszy na fakt, że nie miała jej wcale.
Niketas, niedoświadczony w czytaniu subtelnych rosyjskich sygnałów, wypiął pierś jeszcze mocniej i wyszczerzył zęby w triumfalnym uśmiechu.
— No, widzę, że się dogadaliśmy. Złoty duet: Niketas i Weronika. Albo raczej Weronika i Niketas, ale tylko alfabetycznie, bo w praktyce to ja prowadzę.
— A ja — ucięła, robiąc krok w jego stronę, tak że musiał zadrzeć głowę, żeby spojrzeć jej w oczy — prowadzę cię zaraz za ucho prosto do Chejrona, żeby cię nauczył manier. Albo sama się tym zajmę. Znasz taki program Super niania? Przydałby ci się karny jeżyk, gówniarzu.
Niketas już otworzył usta, żeby rzucić jakąś kolejną błyskotliwą ripostą (w jego mniemaniu), ale wtedy Nika zrobiła coś, czego absolutnie się nie spodziewał. Zamaszyście trzepnęła go notesem w czoło. Nie tak mocno, żeby go ogłuszyć, ale wystarczająco, żeby okulary zjechały mu na koniec nosa i żeby wyglądał jak karykatura samego siebie.
— Ej! — jęknął, próbując ratować swój autorytet (którego i tak nikt nigdy nie widział na oczy). — Przemoc wobec funkcjonariusza prawa!
— Funkcjonariusza…? — Nika zaśmiała się krótko, sucho, jakby właśnie usłyszała, że ktoś nazwał się Napoleonem. — Niketas, ty jesteś funkcjonariuszem co najwyżej własnej głupoty.
Chłopak odkaszlnął, podniósł okulary na nos i przyjął najbardziej obrażoną pozę, jaką znał.
— To był atak osobisty.
— To był atak humanitarny. Jeszcze chwila, a naprawdę uwierzyłbyś w te swoje brednie o wykwalifikowanym detektywie. — Złożyła notes z trzaskiem i wsunęła go pod pachę. — Więc jeśli naprawdę chcesz mi się przydać, przynieś mi paczkę żelków truskawkowych. Nieważne jak je zdobędziesz, jak dla mnie możesz nawet dokonać katabazy. Może wtedy rozważę twoją kandydaturę.
Niketas zmarszczył brwi, pocierając czoło.
— To szantaż.
— To rzeczywistość. — Nika odwróciła się, by wrócić na swoje miejsce przy jeziorze. — Przyzwyczaj się, chłopcze.
Zrobiła kilka kroków, zostawiając go samego, z ręką wciąż zawieszoną w geście, którym chciał ją powitać jako partnerkę. Stał tam chwilę, jak głupek, po czym warknął pod nosem:
— No dobra, żelki to nie problem… Ale Watsonem i tak nie będę. 

 *tekst once again jest mój, proszę nie krzyczeć lubię eseje jestem reinkarnacją Virginii Woolf gdyby brała leki loluś
1.  Michaił Bułhakow, Мастер и Маргарита (Mistrz i Małgorzata), red. i przyp. Е. Л. Линецкой (Москва: Художественная литература, 1967), rozdz. 25.

Niketas?
────
[1024 słowa: Weronika otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia]

Od Niketasa CD Weroniki — „Pluszowe misie słuchają highway to hell"

Poprzednie opowiadanie

Takie ogłoszenia rzadko zdarzało się znaleźć w Obozie Herosów. Znaczy, Niketas rzadko je zauważał, bo podejście gdzieś i przeczytanie czegoś (PRZECZYTANIE) zazwyczaj go po prostu przerasta. Nie dość, że ostatnio zaczynało się robić na tyle pochmurnie, że jego widzenie uległo znacznemu pogorszeniu (już dawno skończyła się odpowiednia pora na noszenie okularów przeciwsłonecznych), to dodatkowo chłopiec wyznaje zasadę, że gdy nie musi czytać, to nie czyta. Większość ogłoszeń to i tak bujdy na resorach, które wymyśla i wywiesza samodzielnie, a potem jakieś bardziej poważne osoby (lub Chejron) łapią się za głowę i natychmiast je palą (a szkoda, to o zaginionym skarbie w jeziorze było niezłe, niektóre dzieciaki już kupiły sobie maski do nurkowania). O ważniejszych sprawach Niketas dowiaduje się od kogoś, bo skoro jest grupowym, to i tak w końcu się o wszystkim dowie. Chociażby wtedy, gdy jeden z jego podopiecznych postanowi o daną rzecz zapytać – niepewnie podejdzie i wyduka, czy naprawdę na obiad w tym tygodniu będzie tylko makaron z truskawkami, bo dzieci Demeter ociupinkę przesadziły. Uśmiecha się wtedy i powiada, by się nie lękały i wyciąga spod łóżka przerażającą liczbę zupek chińskich.
Tym razem nie jest tak śmiesznie. Ulf podchodzi do brata z niezadowoloną miną, choć u niego trudno o zadowoloną minę – Niketas zapisuje w kalendarzu, kiedy Ulfertowi udaje się obdarzyć kogokolwiek najmniejszym cieniem uśmiechu, a można wierzyć, że tych znaczników jest przerażająco mało. Po bardzo długim męczeniu brata, które w pewnym momencie zaczęło zakrawać o dręczenie go na każdym kroku, Ulf przyznał, że owszem, uśmiecha się, ale wtedy, gdy Niketasa nie ma w pobliżu. Grupowy nie uznał tego za zniewagę czy przytyk, jedynie umocniło to jego przekonanie, że jego brat naprawdę jest pozbawiony poczucia humoru.
— Ktoś szuka pluszaków — informuje go Ulf, gdy Niketas poprawia coś w swoich notatkach dotyczących problemu pod tytułem: "Kiedy Elijah dowie się, że wszystkie listy miłosne od Daisy tak naprawdę nie są przez nią pisane?".
— No i? — Pytanie to wyraża ogromne zainteresowanie Niketasa całą sprawą oraz to, że naprawdę, naprawdę bardzo nie chce, żeby Ulf się zamknął i zostawił go w spokoju.
— Chce drugiego detektywa — tutaj chłopiec zaczyna tracić małe pokłady pewności siebie, które wybudował przed tą rozmową — i pomyślałem, że mógłbyś, wiesz…
— Nie wiem. — Niketas zaczyna gryźć czubek swojego długopisu, marszcząc brwi nad pospiesznie nakreślonymi wykresami. — Niedługo będę musiał napisać kolejny… — mamrocze do siebie.
— O czym ty… Nie, wiesz co — Ulf próbuje brzmieć tutaj stanowczo, chyba po raz pierwszy w życiu — już nic ci nie będę mówił.
— Świetnie — odpowiada Niketas, niekoniecznie zdając sobie sprawę z tego, co powiedział jego brat. — Mega fajnie.
Ulfert, urażony do żywego, wychodzi z domku tylko po to, żeby zaraz do niego wrócić. Z bardzo posępną miną i z pytaniem: "Ale nie jesteś na mnie zły?" na końcu języka.
— Chciałem tylko powiedzieć — mówi skruszony — że może, wiesz, że może stwierdzić, że… no, że to my. Kradniemy. Te pluszaki.
— A kradniemy?
— Nie.
Niketas kiwa głową, bardzo poważnie kiwa głową. Wyobraża sobie, że jest szefem w ogromnej firmie, która jest bliska dostania pozwu za coś, czego nie zrobiła, ba, nigdy by nawet o tym nie pomyślała (o ile firmy mogą myśleć i robić rzeczy). W takim razie, jako szef, musi wziąć sprawy w swoje ręce i absolutnie nie dopuścić do bezpodstawnego oskarżania jego pracowników o takie poważne przestępstwa, których wcale nie dopuszczają się na co dzień.
— To muszę się tym zająć. — Poprawia okulary na nosie i chyba oczekuje, że Ulf zacznie bić brawo, ale on tylko posyła mu słaby uśmiech. To i tak wystarczająca aprobata, przynajmniej w jego wydaniu. 

 *

— Hejeczka, laleczko! — wita się Niketas, zatrzymując wyższą od siebie dziewczynę. — Siemaneczko, Werrrronika! — dodaje, twardo przeciągając "r". Może wydaje mu się, że to brzmi tak super wyluzowanie i że od razu uzna go za wartego zachodu przystojnego muszkietera, a nie kurdupla w okularkach.
Weronika ironicznie unosi jedną brew, Niketas natychmiast ją kopiuje.
— Coś się stało?
— Ja tutaj w sprawie ogłoszenia, paniusiu. — Niketas, nie ucząc się na błędach, robi dokładnie to samo, co zrobił z Caroline – zaraz zacznie mówić do Weroniki per "cukiereczku" i zasłuży sobie na uderzenie w twarz. — Jestem kwalifikatycy– wykafalika– wykwalifikowanym detektywem! — Zagubienie się w tych wszystkich sylabach tuszuje szarmanckim uśmiechem.
— Powiadasz, hm? — Weronika obserwuje go z góry (bo inaczej też nie może) i wygląda, jakby naprawdę rozważała jego kandydaturę na swojego asystenta. Niketas nie wierzy, że mogłaby mieć aż tylu chętnych, że jeszcze miałaby czelność rozważać czyjąkolwiek kandydaturę (w Obozie? Oszukujmy się dalej, że zobaczy las rąk osób gotowych do bawienia się w Sherlocka!). — Kim ty jesteś?
Niketasa, musi przyznać, zatyka. Po czym zastanawia się, od czego zacząć i czy ona przypadkiem nie zaczyna z nim w coś grać – zdaje się, że sarkazm nie opuszcza jej głosu. Poza tym, nie znać go? Niketasa Aghatangelou, naczelnego dealera wszelkimi nielegalnymi substancjami i przedmiotami w Obozie i poza nim, a także, co bardzo ważne, grupowego domku Hermesa? Samozwańczego lidera spółki Double H oraz współzałożyciela linii produkcyjnej "Boski Strawberry Fullowy Punch"? Ona jest w Obozie od wczoraj, czy jak? Niketas mierzy ją wzrokiem zza swoich okularów, wierząc, że Weronika nie widzi jego oczu, skanujących ją od góry do dołu. Przecież on ją znał, on ją znał, on ją znał… Eureka! Zebrania grupowych, jasna sprawa. Nie mogła nie zwracać na niego uwagi przez wszystkie z nich, nawet jeśli wcześniej był Arnar… czy ona w ogóle była w Obozie za czasów Arnara? Raczej była. Mniejsza. Wciąż powinna rozpoznać "Tego Grupowego Hermesiaków Który Na Każdym Spotkaniu Nam Przeszkadza", no bez jaj.
— Nie gadaj, że nie wiesz — prycha Niketas.
— Sprawdzałam cię — mówi Weronika, uśmiechając się jednym kącikiem ust. Wygląda, jakby miała zapisać coś w notesie, jak psychoterapeuta podczas spotkania. Właściwie, Niketas właśnie tego się spodziewa. "Ten mały knypek, na oko sto sześćdziesiąt, powiedzmy, trzy centymetry wzrostu, nabrał się na pierwszy rzucony w jego stronę blef".
— To jak — Niketas zaczyna powoli tracić cierpliwość — jesteśmy partnerami? — Wyciąga do niej dłoń, chytry uśmiech igra na jego twarzy. Tym razem postanowił być miły i skoro Weronika zabrała się do takiej… wspierającej małe dzieci przywiązane do swoich pluszaków sprawie (to już zakrawa o działalność charytatywną), Niketas nie ukrył we wnętrzu swojej dłoni niczego, co mogłoby wydać dziwny dźwięk lub porazić Weronikę prądem.
Teraz stwierdza, że jednak mógłby nie być tak przezorny i niepotrzebnie sympatyczny.

Weronika?
────
[1021 słów: Niketas otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia]

środa, 10 września 2025

Od Apollodorosa CD Chaita — „Praca i po pracy"

Poprzednie opowiadanie

— Jestem do zamknięcia! — Przywitał szefową skinięciem głowy, zanim wrócił do przygotowań na sali. Nie mógł przestać się uśmiechać na myśl, że książka wybrana z jego polecenia się tak bardzo spodobała. To zawsze miłe uczucie, a do tego jeszcze podziękowania, no przeurocze. Kręcił się po pomieszczeniu jeszcze trochę, żeby jeszcze raz mieć pewność końca przygotowań. Chait stał już w swoim kąciku na dzisiejsze zlecenie, więc nie chciał mu przeszkadzać. Potem nie było czasu na pogaduszki; goście wlali się na spotkanie autorskie, trzeba było pomagać z miejscami, kupowaniem kopii do podpisu, trzymaniem kolejki w ryzach. Nawet jeśli w teorii czas, kiedy autor mówił, a goście zadawali pytania, był dla pracowników mniej wymagający, to i tak nie mogli sobie pozwolić na więcej niż spojrzenie w swoim kierunku, z niemym pytaniem o to, jak idzie.
W końcu jednak nastała szansa, kiedy to Chait wyszedł na tył sklepu, bo akurat w kąciku nikogo poza nim nie było (no i szefowa pozwoliła). Zapewne na papierosa, bo po to zwykle chodzili tam współpracownicy. Nie było to najładniejsze miejsce, biorąc pod uwagę, że jedyne co było widać to mury w grafitti, wielkie kosze na śmieci (także w grafitti) i parę smutnych klombów (widok na park był od frontu księgarni). Apollodors nie palił, ale i tak czasami wychodził z resztą w celu socjalizacji. No i akurat Chaita chciało poznać, chyba nawet bardziej niż przedtem.
Niema oferta szluga zwinnym ruchem dłoni padła praktycznie po tym, jak animator zauważył Dorosa, spotakała się także z równie szybką odmową. Nie zostało to jednak negatywnie odebrane. Na szczęście.
— Jak tam? Idzie dobrze czy dzieciaki dają w kość? Bardzo się cieszę, że moja rekomendacja aż tak się spodobała.
— Wierz mi, bywało gorzej.— Zaśmiał się cicho, co zmieniło kształt unoszącego się z papierosa dymu — No i zwłaszcza jak na stawkę, to nie ma aż tyle obowiązków.
— Szefowa w sytuacji kryzysowej jest gotowa wyłożyć całkiem sporo, to jej trzeba przyznać. Praca jako animator to twoja jedyna czy któraś z wielu?
— Jedna z wielu, co mi się trafi, to zwykle korzystam, nie tylko w ramach przyjęć. A ty? — Spojrzał na księgarza kątem oka z ciekawością.
— Jedna z moich dwóch głównych, pracuję jeszcze w takiej nastrojowej kawiarni z historyczną kasą, która jest od większości o dziesięciolecia starsza. — Odgarnął włosy ze swojego czoła z uśmiechem. — Poza tym na różnych targach artystycznych od czasu do czasu sprzedaję swoje ziny i kopie obrazów, grafik. No i jakoś to idzie… chociaż naszej ostatniej wpadki w kawiarni dotąd nic nie pobiło. — Uśmiechnął się zawadiacko na wspomnienie.
— Tak z ciekawości to, co zrobiliście? Pomyliliście wszystkie zamówienia? Zepsuliście coś ważnego?
— Jeszcze tak źle nie było, za to zgubiliśmy książkę z przepisami sezonowymi, na które tamtego dnia był straszny popyt. Skończyło się na przeszukiwaniu całości lokalu od góry do dołu. Co najlepsze znalazłem potem ten notes w książkach dla klientów.
Chait zgasił ostatnie iskry tlące się w kiepie, po czym wyrzucił go do śmietnika. Jego mina wydała się Apollodorosowi… skomplikowana, jakby wspominał różne rzeczy i nie był pewny czy mówić. Po krótkiej chwili się odezwał:
— To nie pobije pracy, z której wyrzucili mnie w mniej niż tydzień w trakcie okresu próbnego. I wiesz, co jest najlepsze? Nie z mojej winy, tylko dlatego, że w rzekomo restauracji wolnej od szczurów, one jednak były… — Chait zaśmiał się kwaśno.
— Szczury w tym mieście to jest jakiś fenomen, przysięgam, albo przynoszą pecha, albo szczęście… ewentualnie po prostu są i straszą cię, kiedy stoisz w zatłoczonym metrze.
— Prawda? Ktoś by pomyślał, że my tu je hodujemy i to jeszcze co najgorzej tak, żeby zmutowały i były wytrzymalsze.
— To by się nadało na jakąś powieść science-fiction co nie?
W połowie ich chichrań o potencjalnej fabule takiego dzieła drzwi za nimi się otworzyły z cichym piskiem. Szefowa zarządzająca koniec przerwy jakby z jakiejś kliszy filmowej.

Chait?
────
[621 słów: Apollodoros otrzymuje 6 Punktów Doświadczenia]

Od Luciena CD Dahlii i Arnar — „Kaktukonie??? Bardzo śmieszne naprawdę brawo”

Poprzednie opowiadanie

Lucien spróbował wyrwać się z uścisku Dahlii, szarpiąc się, jak owca schwytana przez drapieżcę. Dziewczyna coś szepnęła biednemu dzieciakowi Dionizosa na ucho, ale ten nie chciał słuchać, szapiąć się dalej i ignorując narastający ból w ramieniu. Krew kapała za nim, tworząc zachęcająca dla gorgony ścieżkę.
Arnar mówił coś o schronieniu, o tym, by przeszli w tamtą stronę (ale Lucien nawet nie rozumiał, co to znaczy „tamta" strona), a Dahlia się nie odzywała. W końcu stanęła i mruknęła cicho ni to do siebie, ni to do dwójki herosów:
— Rozdzielmy się.
Arnar zdławił śmiech, przełknął głośno ślinę, która nie chciała przecisnąć się przes suchę gardło.
— Nikt się nie rozdzieli — powiedział stanowczo. — Musimy wyjść z tego razem, okej?
Dahlia jednak nie posłuchała. Uśmiechnęła się do Arnara przepraszająco, a do Luciena skinęła głową. Odbiegła w stronę drugich schodów, które prowadziły do innego wyjścia, nie tego, którym weszli. Po chwili syn Dionizosa usłyszał ryk gorgony oraz krzyki heroski.
— Musimy jej pomóc — warknął, nie patrząc na Arnara. Zacisnął palce na zranionym ramieniu. Próbował stłumić ból, który z każdą chwilą stawał się coraz bardziej nieznośny. Kłujący, rwący, jakby ktoś wbijał mu w mięśnie rozgrzany do czerwoności żeliwny pręt. — Stanie się jej krzywda.
— Poradzi sobie. Naprawdę. — Położył dłoń na ramieniu chłopaka, próbując go uspokoić i uchronić przed zbliżającym się atakiem paniki. — Jest doświadczoną heroską. Umiała nawet wybrać dywan w sklepie.
— Nie żartuj sobie teraz. — Lucien odtrącił dłoń Arnar i zaczął nasłuchiwać kolejnych wrzasków Dahlii lub pisków gorgony. Niczego już nie słyszał. Tylko głosy ludzi, którzy przyszli na stację metra. — Dlaczego nic nie słyszę? — Uniósł spojrzenie ku schodom, którymi uciekła córka Demeter. Chwilę się wpatrywał w stopnie, zastanawiając się, czy zdołałby się po nich teraz wspiąć. Z tą wstrętną raną i bólem, który prawie składał go z nóg.
— Wracamy do domu.
I rzeczywiście pozwolił Arnarowi zaprowadzić się do domu. Wrócili obolali, ranni i ubrudzeni tak, jakby wykopywali co najmniej węgiel kamienny. Lucien nie mógł przestać myśleć o Dahli, o tym, jak z poświęceniem pobiegła na górę, prosto do wściekłej gordony. Jak swoim wrzaskiem próbowała odwrócić uwagę potwora od ich dwójki. Jak później nie słyszał już niczego, jakby rozpłynęła się w powietrzu razem z tym paskudnym stworem.
Arnar przemył ranę Luciena. Przez cały czas unikał pytań, dotyczących Dahlii. Albo mruczał coś o „doświadczonej" herosce.
— Arnar — zaczął Lucien, sprawdzając palcami, czy zawiązany przez Arnara bandaż dobrze się trzyma. — Gdzie jest nasz dywan?
— Dywan… — zaśmiał się głupkowato w odpowiedzi. — Był chyba taki dywan, no, był.
— Kupiliśmy dywan. Gdzie on jest?
— Ty… rzeczywiście. — Poszedł do salonu, jakby chciał się upewnić, że nowy dywan na pewno nie leży na miejscu starego. Spotkał się tylko ze smutnym, pustym parkietem. Miejscem, gdzie kiedyś leżała piękna rzecz, którą obrzygał. 

 
Dopiero następnego dnia wrócili do kawiarni, w której najprawdopodobniej zostawili swój cenny dywan. Arnar pięć razy upewniał się, że nigdzie nie czai się na nich gorgona (to byłoby niedorzeczne, gdyby kolejny dzień z rzędu coś chciało ich zabić). W końcu pociągnął Luciena za sobą, otworzywszy uprzednio drzwi. Na wejściu powitał ich dźwięk denerwującego dzwoneczka.
— Dzień dobry. — Arnar podszedł do lady. Z wyraźnym niepokojem przyglądał się sprzedawczyni. Przez te wszystkie sytuacje zaczynają tracić zaufanie do przypadkowych ludzi. — Został może u państwa, um… dywan? Taki zwykły, zwinięty dywan.
— Och, tak, coś zostało — Sprzedawczyni posłała Arnarowi ciepły uśmiech. Wyszła zza lady i zaprowadziła go na tyły kawiarni. Lucien potruchtał za nimi. Z jakiegoś powodu Arnar o nim zapomniał i chciał pójść tam sam.
— Taki niebieski? — Stanęła przed drzwiami, które prowadziły na zaplecze.
— Tak, tak. Niebieski. Tak. Taki puchaty, prawda? — Arnar schował dłonie do kieszeni spodni. Był cały spięty. Gotowy do ewentualnej walki.
Sprzedawczyni uśmiechnęła się porozumiewawczo, uchyliła drzwi od zaplecza i zwinnie wślizgnęła się do środka, zostawiając Arnara oraz Luciena samych. Wróciła po niecałej chwili z szerokim uśmiechem na twarzy oraz dywanem, który okazał się zbyt ciężki na drobną kobietę, jaką była. Z całych sił próbowała wytargać ciężką rzecz z zaplecza, a stanowiło to nie lada wyzwanie. Arnar szybko wziął się do pomocy.
— Wezmę to, dzięki! — Zarzucił sobie dywan na plecy (sprzedawczyni odetchnęła z głośnym „wow") i podszedł do Luciena, stojącego pod ścianą. Całą tę sytuację obserwował z bezpiecznej odległości.
— Wszystkiego dobrego! — Sprzedawczyni pożegnała herosów. Dzwoneczek znów nieprzyjemnie głośno zadzwonił, kiedy otworzyli drzwi wyjściowe. Z jakiegoś powodu Lucien będzie teraz ten dźwięk kojarzyć z gorgonami i cholernie bolącym ramieniem.
— Dobrze, że dywan nie ucierpiał — Arnar odezwał się pierwszy, przerywając ciszę. — Patrz, jaki ładny!
— Na pewno ładniejszy od tego w konie.
Szli powoli, rozglądając się we wszystkie strony. Lucien obawiał się teraz wszystkiego: rowerzystów (bo co, jeśli potwory nauczyły się jeździć na rowerach?), samochodów, których było pełno na ulicach Nowego Jorku, psów, bo przecież mogły być to wściekłe piekielne ogary lub chimery, gotowe, by odgryźć im głowy. Nieustannie w głowie planował wszystkie możliwości ucieczki. Myślami wyobraźni łapał pnącza winorośli, jakby chciał je bardziej wytrenować.
— Słyszałeś to? — Zatrzymał się gwałtownie. Arnar usłyszał go z opóźnieniem i musiał się cofnąć parę kroków z tym wielkim dywanem zarzuconym na bark. — Chyba znam ten głos.
Lucien zaczął szukać kogoś, kogo już znał. Kojarzył. Gdyby był psem, to zapewne tropiącym i wytropiłby Dahlię z odległości pięciu kilometrów.
Córka Demeter siedziała w jednej z nowojorskich restauracji. Na talerzu miała już swój obiad: grubego steka ozdobionego niepotrzebnym zielskiem oraz przypieczone ziemniaczki. Zdawała się nie zauważać (albo nie chciała zauważyć) Luciena, żarliwie wpatrującego się w jej twarz.
— Dahlia! — wypalił w końcu i podbiegł do dziewczyny. Pech chciał, że siedziała akurat na zewnątrz, przy jedynym wolnym stoliku, który miała do zaoferowania restauracja. Wspomniana restauracja nazywała się… mięsny jeż. Jakoś tak. Lucien nie przyjrzał się dokładnie szyldowi.
Dahlia podniosła głowę znad talerza i zmarszczyła brwi. Jej mina mówiła jedno: myślała, że pozbyła się tych dwóch debili raz na zawsze.
— Czyli wszystko z wami dobrze — powiedziała, odłożywszy sztućce na bok. Przeszkadzali jej w jedzeniu. Zimny stek smakuje jak podeszwa, a ona nie była fanką gumowatego mięsa. — To fajnie.
— To się stało z tą gorgoną?
— No, jak to co? Zniknęła.
— Zabiłaś ją? — zapytał już ciszej. Jakaś parka, siedząca za Dahlią zaczęła ich podsłuchiwać. — Czy uciekła?
Arnar podszedł bliżej, dywan postawił na ziemi i ciężko odetchnął.
— Odpełzła w siną dal, czy coś. — Wzruszyła ramionami. — Mogę… zjeść?
— Ale… jak się czujesz? Nie boisz się siedzieć sama w restauracji? Po tym wszystkim?
— Najwyżej ze steka wyjdzie mi gorgona. — Machnęła ręką. Prawda była taka, że bała się tak samo, jak oni, ale wolała się oddalić od tej dwójki, by nie przyciągać kolejnych potworów. Trójka półbogów w dużym mieście… to nie mogło się dobrze skończyć. Na dodatek Arnar zniknął w środku restauracji, by coś zamówić. Poprosił jeszcze o dwa dodatkowe krzesła.

Dahlia?
────
[1080 słów: Lucien otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia]

wtorek, 9 września 2025

Od Weroniki CD Caroline — „Czyżby przyszła pani bez szpady?"

Poprzednie opowiadanie

Weronika poruszała się po arenie lekko, niemal tanecznie, jakby każdy krok był częścią z góry przemyślanej choreografii. Jej gladius błyszczał w słońcu, sunąc w powietrzu raz szybkim cięciem, raz zwodem, zawsze o pół sekundy za szybko, by Caroline mogła naprawdę nadążyć. Nika obserwowała to wszystko z nieodłącznym, lekko ironicznym uśmiechem, notując w duchu każdy detal: kąt nachylenia stopy, moment naprężenia mięśnia, pozycję dłoni przy każdym ruchu. Jej notatnik w głowie już zapełniał się wskazówkami na przyszłość, choć na razie były tylko mentalnymi komentarzami.
Caroline odpowiadała siłą. Jej ciosy były mocne, gwałtowne, takie, które z łatwością powaliłyby potwora, o ile ten potwór miałby choć odrobinę słabości. Ale Weronika nie była potworem. Była córką Ateny. A dzieci Ateny nie wygrywały przez brutalność. One wygrywały przez cierpliwość, przez wyczekiwanie momentu, w którym przeciwnik odsłoni się na własne życzenie. Nika mogła w tym czasie filozofować: „Cóż, może ludzkość wynalazła broń zanim wymyśliła empatię, ale najwyraźniej cierpliwość to kolejny stopień ewolucji.”
— Jesteś pewna siebie, co? — rzuciła Weronika w przerwie między ciosami, a jej usta drgnęły w uśmiechu, jakby wcale się nie męczyła.
Caroline zacisnęła zęby i odpowiedziała, że pewność siebie to klucz do zwycięstwa. Nika uniosła brew, jakby właśnie dostała prezent. Oczywiście, że klucz — do własnej zguby, jeśli jest źle użyty.
— Zbyteczna pewność siebie to pierwszy stopień do Hadesu. — Głos Weroniki brzmiał jak konkluzja z wykładu, a w Niki głowie zaiskrzyła myśl: „Ah, filozofia walki: każdy ruch to lekcja, każdy błąd to filozoficzna pułapka.”
Caroline zareagowała gniewnie, dokładnie tak, jak Weronika przewidziała. Ruchy córki Aresa stawały się coraz bardziej szarpane, mniej przemyślane. Serce biło szybciej niż głowa, a Nika tylko na to czekała. Przypominała sobie, że czasami najlepszym narzędziem nie jest siła ani zręczność, lecz czysta obserwacja.
Jeden krok w bok, subtelny zwód, niby niedokładny, lecz obliczony. Caroline poszła za ciosem, który trafił w pustkę. Wtedy gladius Weroniki przeciął powietrze tuż obok jej dłoni. Broń Caroline wypadła z palców, uderzając w piasek z głuchym stukotem. Nika spojrzała na nią z lekkim rozbawieniem: „Ah, ćwiczenia praktyczne w strategicznym cierpliwym czekaniu. Lekcja numer jeden: nie gniewaj się na przeciwnika, który myśli szybciej niż ty.”
W tym samym momencie klinga Weroniki znalazła się przy ramieniu Caroline — nie dotykając, lecz wystarczająco blisko, by nie było wątpliwości. Nika odchyliła się lekko, prawie z gracją baletnicy, i uniosła brew. Jej kącik ust mimowolnie poszybował w górę, nadając twarzy dziewczyny ironiczny wyraz twarzy, za który bardzo chętnie jeden obozowicz obiłby jej buźkę.
Weronika odetchnęła głębiej, wsunęła kosmyk włosów za ucho i pozwoliła sobie na uśmiech. Nie triumfalny, nie dumny — raczej rozbawiony, jakby właśnie rozwiązała trudną zagadkę logiczną. Nika poczuła przyjemną satysfakcję: to było zwycięstwo w szachach, a nie w sparingu siłowym.
— No cóż. — Jej ton był lekki, ale słowa miały w sobie stal. — Wygląda na to, że logika pokonała czystą siłę.
Zrobiła półkrok w tył, dając Caroline przestrzeń na podniesienie się po porażce, a jej uśmiech zrobił się szelmowski.
— Nie martw się, nikt nie będzie miał ci za złe, że przegrałaś. W końcu… — Pauza była iście dramatyczna. — córka Aresa właśnie przegrała z córką Ateny. Ale spokojnie, możesz zawsze powiedzieć, że to wina złej pogody albo złego dnia, albo… wszystkiego naraz.
Caroline spojrzała na nią wzdrygając się, na wpół przerażona, na wpół rozbawiona. Nika podniosła gladius do góry, oblizała subtelnie wargi i westchnęła teatralnie.
„To fascynujące, ile satysfakcji może dać zwykła obserwacja. Chociaż przyznaję — muszę uważać, żeby nie przesadzić z filozofią i ironią w samym sparingu. Ale patrząc na tę twarz… chyba mogę sobie pozwolić.”
Notatnik w jej głowie powiększył się o kolejną linię: „Dziś jeszcze nie przegrałam żadnej gry… chyba że liczyć gry w szachy z własnym cieniem.”
Nika odsunęła się nieco, pozwalając Caroline odzyskać równowagę. Zawsze fascynowało ją, jak dzieci Aresa reagują na porażkę: gniew mieszał się z dumą, a adrenalina tworzyła dramat niczym w teatrze antycznym. Niektóre reakcje były przewidywalne, inne zabawnie chaotyczne.
— Widzisz, Caroline — powiedziała w końcu, stając swobodnie na arenie, notując mentalnie każdy ruch przeciwniczki. — Siła jest ważna, ale refleks i myślenie kilka kroków do przodu są kluczem do zwycięstwa.
Caroline warknęła coś w odpowiedzi, próbując odzyskać twarz, ale Nika tylko uniosła brew i odwróciła wzrok ku widocznej w oddali areny linii drzew. Jej myśli zaczęły biec w swoim rytmie, przemyślając zagadkę znikających pluszaków, notując w głowie strategie i prawdopodobieństwo różnych scenariuszy. Uśmiechnęła się pod nosem. Sparing dobiegł końca, Caroline odsunęła się na bok, próbując wyglądać dumnie. Nika odetchnęła głęboko, trzymając gladius pewnie w dłoni i zapisując w swojej głowie jeszcze jedno spostrzeżenie: ironia działa najlepiej, gdy przeciwnik sam dostarcza materiału.
— No cóż, Caroline — mruknęła Nika z lekkim błyskiem w oku, jakby przemawiała do niewidzialnego jury — wiesz, że zawsze możesz powiedzieć, że to wina złego dnia. Albo może po prostu wina mojej strategii. Tak czy siak… córka Aresa właśnie przegrała z córką Ateny. Z przyjemnością zauważam, że adrenalina i gniew są tylko dodatkiem do lekcji pokory.
Caroline westchnęła ciężko, a Nika odwróciła się z subtelnym uśmiechem, ruszając w stronę swojego miejsca, by przemyśleć kolejne kroki w śledztwie dotyczącym pluszaków. W duchu dopisała notatkę do mentalnego dziennika: „Dzisiaj wygrałam sparing, rozwiązałam kilka zagadek w głowie i przy okazji nauczyłam córkę Aresa lekcji cierpliwości… tak, to był dobry dzień.”

Caroline?
────
[849 słów: Weronika otrzymuje 8 Punktów Doświadczenia]