wtorek, 30 września 2025

Od Dahlii — drabble „Tarcza"

Po imprezie, pełnej drobnych zażenowań, mruknięć, wszelakich faux pas społecznych, patrzyła się tępo w czubki butów. Jeszcze wczoraj były eleganckie, dzisiaj starte i upierdolone błotem. Wpatrywała się długo, dopóki nie dotarła pod drzwi swojego mieszkania, drogi powrotnej nawet nie pamiętała.
Drobne gesty, nienachalne dotknięcia, przypadkowe spojrzenia, gorączkowe szepty, niepewność i oczekiwanie w powietrzu. Kusiło ją kontynuować relacje spoufalaniem się po ciemku, może przyparciem rąk do chłodnej ściany, ewentualnie rozmową pt. "co dalej?", ale powstrzymała ją tarcza, kuta przez lata strachem. Chroniła ją doskonale przez ponad dekadę.
Dzisiaj blokowała, powodując migrenowy ból głowy. Cholerna tarcza, wypolerowana krwią półbogów i przetarta popiołem.

────
[100 słów: Dahlia otrzymuje 5 Punktów Doświadczenia]

Od Apollodorosa — drabble „Tarcza"

Skupił się w całości tylko na tym jednym strzale, teraz tylko na nim mu zależało. Słuchał dobrze znanego świstu, obserwując przy tym, jak cel dostaje prosto w punkt między brwiami. To był dobry początek, ale jego trening się nie skończył. Najpierw jedno oko; potem drugie. Ten w gardło chybił, to kwestia lepszego skorygowanie na lekki powiew, który nastąpił. Strzały w oczach rzucały cień, jakby szare łzy nieumarłego, który z ulgą mógł odejść w końcu w zaświaty. Podszedł do tarczy z plecionej słomy na stojaku, po czym wyjmował z niej strzały i chował do kołczanu. Strzelnica łucznicza znowu tak obchodziła Halloween.

────
[100 słów: Apollodoros otrzymuje 5 Punktów Doświadczenia]

Od Claude'a — drabble „Tarcza"

Siedzę i obserwuję. Palec mimo woli zakręca na sobie kosmyk, a oczy otwierają się nieco szerzej.
Krok do przodu i do tyłu, na koniec w bok. Jakby wykonywał taneczny układ, tak właśnie całe ciało zgrywa się w ruchu.
Siedzę i obserwuję. On wie, że tu jestem. Krok do przodu. Zerka na mnie. Do tyłu. Wymachuje bronią i ciężko oddycha. I w bok! Mimo starań śniada dłoń staje się pusta.
Włosy powiewają mu na wietrze. Uszy nasłuchują pochwał dla innego. Wzrok zastyga, choć wciąż jest obecny. Chociaż wiem, jak uzasadniony jest jego grymas, czuję, że to jedynie tarcza ochraniająca zawstydzony rumieniec.

────
[100 słów: Claude otrzymuje 5 Punktów Doświadczenia]

Od Silasa — drabble „Tarcza"

— Czy ty jesteś poważny?
— Nie, i nie wiem czemu musisz brać wszystko na serio.
Silas krążył po pomieszczeniu. Omijał stolik, zawracał przy kanapie. Kanapa, stolik. W oddali tykał zegar. Za oknem przejechała śmieciarka.
— Ja pierdolę. — Yas przeczesała już skołtunione włosy palcami. Stolik, kanapa. Tik, tak. — Zachowujesz się jak dziecko.
— Nie rozumiem, czemu robisz z tego twój problem. Zostaw mnie w spokoju, kobieto!
Tak, tik. Kanapa, stolik. Kroki rozbrzmiewały głucho w czaszce mężczyzny.
— Budujesz wokół siebie mury i… emocjonalne tarcze i myślisz, że przez to żaden z twoich czynów nie będzie oddziaływał na innych! – Yasmin fuknęła i potrząsnęła głową. Tik, tak.

────
[100 słów: Silas otrzymuje 5 Punktów Doświadczenia]

Od Ezry — drabble „Tarcza"

Ezra nieporadnie przestępowało z nogi na nogę. Jego prawe przedramię bolało od rzemyków tarczy. Deszcz szczypał w jeno oczach. Nigdy przedtem nie myślał o tym, że deszcz może szczypać w oczach.
Drewniany miecz wydawał się cięższy od tego wykutego ze spiżu. Może to nie deszcz, pomyślało Ezra. Może to były jeno łzy.
W tamtym momencie myślał, że nienawidzi treningów. Ziemia zamieniła się w śliskie błoto, mokre ubrania przylegały do ciała i pozwalały podmuchom wiatru zmrozić go do kości.
Coś gruchnęło w jego kostce, świat stanął na głowie. Ocknęło się, gdy poczuło ból w krzyżu. Wszystko wirowało.
— Ezra, wszystko w porządku?

────
[100 słów: Ezra otrzymuje 5 Punktów Doświadczenia]

Od Arnar CD Luciena i Dahlii — „Duchokonie? bardzo straszne naprawdę brawo"

Poprzednie opowiadanie

Arnar szerzej otwiera oczy, jeno brwi wędrują wysoooooko na jeno czoło. Prawie dotykają linii włosów i ono zdecydowanie to czuje, tak samo jak czuje i postrzega świat wokół siebie (czyli ledwo, bo ciągle wydaje nu się, że głowa zaraz odczepi się od jeno szyi i potoczy się w dół ulicy". Odrobiną za głośno przełyka ślinę, bo na tyle, że Lucien czuje się zmuszony uderzyć no w ramię.
— Nie dramatyzuj! — strofuje no cicho. Już wystarczająco wielu krzyków (głównie w nocy) i płaczu (też w nocy) się nasłuchał, żeby jeszcze teraz dostawać teatrzyk człowieka przerażonego w domu strachów. W wesołym miasteczku, do którego wstęp mają dzieci od lat pięciu.
— Ja nie dramatyzuję! — fuka Arnar, ale jeno głos z niem nie współpracuje i niespodziewanie się łamie. Odchrząkuje więc, skupia się na Dahlii, która może obserwować jeno tęczówki w całej ich okazałości. — Słuchaj, to jest jakaś tragedia. Przysięgam ci, co wieczór, gdy tylko zaczyna być ciemno i światło wpada do pokoju przez taką cienką szczelinę w zasłonach — Lucien wzdycha głęboko i głośno — zaczynam JE widzieć. Konie. Z jeźdźcami, bez jeźdźców, różnie bywa, ale mniejsza o to. I one…
— Mniej więcej o dwudziestej pierwszej zaczyna krzyczeć, że słyszy parskanie koni i nic nie jest w stanie go uspokoić — wcina się Lucien. — Nawet jeno ulubione suchary. — Z rękoma skrzyżowanymi na piersi wygląda jak bardzo zmęczona żona schizofrenika. Arnar, chcąc nie chcąc, odgrywa rolę schizofrenika piekielnie dobrze.
— Rooooozumiem. — Dahlia kiwa głową, Arnar uśmiecha się uradowane, bo wreszcie ktoś no nie wyśmiewa. — Czyli macie nawiedzony pokój? Po prostu?
— To nie jest zwykły nawiedzony pokój! — sprzeciwia się Hermesiątko. — Ty chyba nie rozumiesz, patrz. Każdy zwykły nawiedzony pokój…
— Tłumaczyło mi to przez dwie godziny. Wczoraj. Dzisiaj. W nocy, wszystko jedno. — Lucien macha na to wszystko ręką, bo nawet nie jest w stanie sobie przypomnieć, czy słyszał to przed, czy po północy. Ani jedna z tych opcji nie jest dobra, bo było już ciemno i desperacko chciał ułożyć się wygodnie na chłodnej poduszce i wreszcie się wyspać. Chociaż jedną noc, chociaż pięć godzin snu zamiast przerywanych dwóch… Marzenie.
— Ja tutaj próbuję coś powiedzieć! — denerwuje się Arnar. — Ostatnio trochę częściej się kłócimy — dodaje trochę ciszej, tak, jakby tylko Dahlia miała to usłyszeć. Lucien mamrocze coś pod nosem a kobieta kiwa głową, bo łatwo można zrozumieć przyczynę ogólnego rozdrażnienia obydwóch. — Wracając. Każdy zwykły nawiedzony pokój straszy ludzi takimi, wiesz, typowymi… powiedziałobym nawet, że schematami. Łapiesz?
— No.
— No i, skoro mamy taki pokój i jakichś ludzi, którzy się tam wprowadzają, to jak w każdym horrorze mamy, dajmy na to, jakieś upiorne dziecko. Dziewczynka w białej sukience ze skołtunionymi czarnymi włosami. To jest obiektywnie straszne, co nie?
— Czy obiektywnie, to można jeszcze polemizować — prostuje Dahlia. — Nie, znaczy, tak, tak, dziecko z czarnymi włosami jest totalnie straszne. Dreszcze mam na samą myśl — dodaje, gdy z jakiegoś powodu obydwoje posyłają jej bardzo zirytowane spojrzenia.
— Obiektywnie straszne, tak — powtarza Arnar. — No i. Mamy to straszne coś. I to straszne coś jest takie samo dla każdego, kto to straszne coś widzi, prawda? Tak jest zawsze. Demony nie zmieniają swoich… swoich… nie wiem, jakoś to się na pewno nazywa, ale chodzi mi o to, że nigdy nie są personalizowane dla… dla danego człowieka, który… no.
— Mówi jak szalone, co nie? — rzuca Lucien do Dahlii z małym uśmieszkiem pod nosem. Arnar marszczy brwi i patrzy na niego, jak patrzy się na osobę, która zraniła cię do żywego.
— Słucham?
— Nic, nic, kochanie, mów dalej.
— Mam na myśli to — Arnar wraca do swojego monologu — że mało kto boi się koni. Skąd to wiem? Bo wszyscy zawsze się ze mnie śmiali, że się boję koni. Dobra. Mamy to ustalone. Mam coś powtórzyć?
— Nie — szybko mówi Dahlia, trochę za szybko. — Wszystko rozumiem.
— Okej, więc. Dalej. — Hermesiątko chyba potrzebuje chwili do namysłu, podczas której Lucien szeptem mówi Dahlii, że jeszcze chwilę to potrwa. — No to, mamy to, że… Tak. Nie wyspałom się trochę. W każdym razie. Skoro mało osób boi się koni, to albo ten koń, znaczy ten duch konia, to jest jakiś spersonalizowany atak na mnie, bo w końcu… No. Ale z drugiej strony, czemu siły podziemia miałyby się odwrócić przeciwko mnie?
— Jako siły podziemia masz na myśli też potwory? — sugeruje kobieta. — Na przykład wielkie latające świnie albo, dajmy na to, gorgony?
— Latające świnie? — Lucien marszczy brwi. — Czemu wy ciągle o tych świniach?
— NIEWAŻNE — krzyczy Arnar. — Nie, nie, chodzi mi o duchy, nie potwory. Uznałom to, w takim razie, za zamach na moje zdrowie i życie, a najbardziej na mój stan psychiczny, który już teraz zaczyna podupadać.
— Widać to — stwierdza Lucien.
— Proszę cię, oszczędź mi tego.
— To ty wymyśliłoś, żebyśmy w ogóle tutaj przyjechali i jakimś cudem nie ogarnęłoś, że ten pokój jest jakiś podejrzanie tani!
— Przecież zawsze mówiłeś, że jestem najlepsze w znajdowaniu promocji! Pamiętasz dynie? Niemal codziennie ci przynosiłom dynie z przeceny…
— Spokój! — Dahlia nieznacznie unosi dłonie, żeby herosi przestali się kłócić i wreszcie na nią spojrzeli. — Ogarniemy to, dobra?
Arnar i Lucien równocześnie kiwają głowami. Nareszcie się w czymś zgadzają, co za ulga. Patrzą na Dahlię jak przedszkolaki na swoją opiekunkę, która desperacko próbuje jakoś uporządkować zbyt dużą grupę pięciolatków i naprawdę wszyscy chcieliby, żeby wreszcie jej się to udało.
— Zaprowadźcie mnie do tego waszego pokoju.
Klamka zapadła, legendarne trio półbogów znowu się połączyło.
Arnar prowadzi ich do hotelu, głównie przez to, że idzie najszybciej. Przy okazji pyta Dahlię o jakieś ciekawostki na temat San Francisco, jakieś budynki (ona stwierdza, że nie ma tu niczego, co by Arnar szczególnie zainteresowało), jakieś wydarzenia (ona wspomina coś o jakiejś chińskiej paradzie, o której wie tyle, że jest głośno i się świeci), a po tym jeno pytania na temat miasta z jakiegoś powodu się kończą. Gdy tylko temat duchów i innych paranormalnych zjawisk (na przykład tego nieszczęsnego pokoju) cichnie, nagle wraca nu ułamek jeno codziennej energii, ale nie na tyle duży, żeby poprawić zepsute humory (w tym swój). Zamiast radosnego utrzymywania rozmowy, co w tym momencie równa się z niepotrzebną utratą energii, pędzi przed siebie długimi i szybkimi krokami, za którymi nawet Dahlii ciężko jest nadążyć, a co dopiero Lucienowi, który drepta parę metrów za nimi, przebierając nogami w zawrotnym tempie. Nic nie jest tak, jak być powinno – po pierwsze, nie ma ich w Nowym Jorku, po drugie, jeszcze nic ich nie zaatakowało. Jak na nich, to całkiem zawrotny wynik.
— A poczekacie na mnie? — woła Lucien, gdy zostaje z tyłu tak bardzo, że perspektywa nadgonienia pozostałej dwójki staje się tylko marzeniem.
— Oj. Przepraszam. — Arnar uśmiecha się delikatnie, ale jeno partner chyba nie ma dzisiaj ochoty na wybaczanie.
— Weź chociaż to — mówi niekoniecznie miłym tonem, wpychając Arnar w dłonie torbę z zakupami. — Te twoje latarki i reszta szmelcu.
— Dziękuję…
— Chodźmy już.
Paranoiczny schizofrenik (który przejął rolę po innym paranoiku), tykająca bomba i koniara wreszcie stają przed drzwiami pokoju numer 207. Nawiedzonego pokoju, w którym z niewyjaśnionych powodów śmierdzi trochę jak w stajni (przynajmniej Arnar tak twierdzi).

Lucien?
────
[1130 słów: Arnar otrzymuje 11 Punktów Doświadczenia]

Od Kuźmy CD Ricky'ego — „I was thinking… maybe you and I should partner up?"

Poprzednie opowiadanie

Kuźma z istnym przerażeniem wpatruje się w fioletowy sos, a trzeba wiedzieć, że na jej twarzy bardzo rzadko można dostrzec strach. Nigdy nie spodziewała się, że ktokolwiek kiedykolwiek podsunie jej pod nos paluszki rybne obficie polane fioletowym sosem, który wyglądał równie apetycznie co te wszystkie wybuchające roztwory chemiczne, a swego czasu naoglądała się ich sporo w podręcznikach do chemii. Oczywiście, czasem ktoś rzucił, że ale by zjadł taki rad czy polon, ale Kuźma… raczej nie widziała w nich nic więcej, niż truciznę. Coś, co po dotknięciu jej języka obróci się w skwierczący dym, a wraz z nim zacznie skwierczeć również wnętrze ust Kuźmy. Poza tym, oprócz wyglądania jak napromieniowany gulasz, sos… wygląda jak napromieniowany gulasz i chyba nic nie może być od tego gorsze. Drobne kawałki grzybów wybijają się z gęstej mazi, to wszystko powoli spływa po wyraźnie niedopieczonych (a w innych miejscach zwęglonych) paluszkach rybnych, tworzy kałużę na wyszczerbionym talerzu i ogólnie wygląda jak niejadalne… coś.
— To wygląda obrzydliwie — wypala Kuźma. Nie potrafi oderwać wzroku od jedzenia(?), uznając je za zagrożenie dla swojego życia (takie rzeczy lepiej jest mieć cały czas na oku), więc nie widzi natychmiastowego smutku, który pojawia się na twarzy Ricky'ego. — W sensie, wiesz, mogłeś użyć jakichś barwników, bo to… bo to wygląda jak farba, no. Jak farba wygląda — mamrocze dziewczynka, bojąc się nawet dźgnąć paluszki końcówką widelca. Zresztą, obawia się, że widelec mógłby spłonąć w kontakcie z sosem grzybowym. Metalowy widelec.
— Aha — smutno mamrocze Ricky. — Czyli radzisz mi, żebym…?
— Popracuj może nad estetyką, wiesz, eee… — Kuźma nie do końca wie, co mówi, ale coś wyczuwa, że zaraz jej przyjaźń z Rickym może się spektakularnie skończyć (niekoniecznie spektakularnie, raczej bardzo smutno i o wiele smutniej dla chłopca, niż dla niej). Skoro chce dostać konstruktywną krytykę, no to ją dostanie. — W restauracjach zawsze posypują, no nie wiem, serem jakimś. Kiełkami. Orzechami. No i kolor jest… ohydny. TO nie wygląda na jadalne, typie.
— Jest jadalne! — wykrzykuje Ricky. Parę kropel sosu powoli stacza się z talerza, spada na podłogę z bardzo cichym pluśnięciem. Wokół małej plamki powstają przebarwienia. Obydwoje patrzą w dół, na ciemniejsze miejsce w panelach. — Chyba. Chyba jest jadalne. Zmieniam zdanie. Nie, ale przecież testowałem…
— Na czym? Chyba nie na sobie, nie?
— A na kim innym! — dumnie odpowiada Ricky, kładąc upapraną fioletową mazią dłoń na sercu. — Jako że nie mam żadnych małych, dużych też nie, zwierząt, to…
— Jesteś skończonym idiotą — stwierdza Kuźma.
Dziewczynka łapie Ricky'ego za nadgarstek (bo to miejsce względnie nieubrudzone żadną mazią) i ciągnie go w stronę wyjścia z baraku, zupełnie jak on wcześniej wyszarpał ją z jadalni (wciąż wspomina swoją biedną kanapkę z nutellą). Kuźma marszczy brwi i przybiera najbardziej surowy wyraz twarzy, jaki jest w stanie przybrać czternastolatka i nagle na obozowych drogach tworzy się korytarz, po którym ona, Ricky i talerz pełen neonowofioletowego sosu i utopionych paluszków rybnych mogą w spokoju przejść. Legioniści wzdrygają się i patrzą na nią z niechęcią, odsuwając się od Kuźmy prawdopodobnie trochę ze względu na uczucie niepokoju, jakie w nich wywołuje (chociaż zazwyczaj w takich wypadkach ludzie podświadomie wolą znajdować się trochę dalej od niej), a trochę przez Ricky'ego, który próbuje poczęstować każdą mijaną osobę paluszkiem rybnym. Najpewniej z drugiego powodu nie muszą martwić się o przepychanie się przez tłum złożony z fioletowych koszulek.
— Dzień dobry! — krzyczy Kuźma, gdy wreszcie dotarli do ambulatorium.
— Przestań mnie w końcu ignorować! — fuka Ricky, który próbował jej coś przekazać przez całą drogę. Dziewczynka, zamiast "przestać go w końcu ignorować", panoszy się po pomieszczeniu w poszukiwaniu jakiegoś lekarza lub kogokolwiek kompetentnego do sprawdzenia, czy z wnętrznościami Ricky'ego wszystko okej. — Przecież wcześniej zawsze mnie słuchałaś!
— Elianne?! — woła Kuźma, kompletnie nie zwracając uwagi na kolegę.
— Taaaaaaaaaak? — Dziewczyna wyjeżdża zza jednej z zasłon na obrotowym krześle. Przechyla się przez oparcie, żeby lepiej zobaczyć gości.
— Paluszka rybnego? Zrobiłem wyśmienity sos grzybowy! — W Rickym budzi się postawa faceta reklamującego najbardziej kiczowaty produkt, jaki człowiek może sobie wyobrazić. Kuźma prawie przyznaje, że całkiem nieźle sprawia się w tej roli.
— Yy. Nie lubię grzybów? — łagodnie odmawia Elianne z niepewnym uśmiechem.
— Znowu masz koguta — zwraca jej uwagę Kuźma i wskazuje na jej głowę. — Tam z tyłu, przy lewym war…
— Ale to nie smakuje jak grzyby, to jest kompletnie nowe odczucie smakowe, którego nigdzie indziej nie będziesz w stanie doświadczyć…
— No, tak, tam, musisz trochę… wiesz, chyba będziesz musiała to rozpleść całe…
— Nie prosiłam się o takie komentarze…
— A do tego dodaje wspaniałego posmaku tymże paluszkom, które zostały zrobione z najlepszej jakości ryb w… w Morzu… Jakiegoś Koloru Na Pewno.
— Nie lubię też paluszków rybnych.
— Powinnaś częściej używać szczotki, tak mi się coś wydaje…
— Co tu się dzieje?
Wszyscy milkną, ich głowy zwracają się do naczelnej lekarki – Cheryl. Stoi w swoich crocsach (ma na nich przypinki z tabletkami i strzykawkami) na środku ambulatorium, dłonie gniewnie opiera na biodrach, patrząc na trójkę dzieciaków jak matka na swoje nieporadne pociechy. Pociechy, dla których właśnie szykuje reprymendę, na razie tylko w myślach, bo nawet do końca nie wie, co przeskrobały. Swój wzrok skupia na Elianne, najwyraźniej chcąc, żeby to ona odpowiedziała. Albo spodziewając się, że to ona odpowie najbardziej rzeczowo i bez kłamstw.
— Przyszli tutaj i zaczęli…
— On zjadł jakieś dziwne grzyby z lasu i przyszliśmy tutaj na płukanie żołądka — wcina się jej w słowo Kuźma, wskazując na Ricky'ego. Perfidnie, palcem wskazującym. Chłopiec przyciska dłoń do piersi, z szoku otwiera usta, dotkliwie urażony.
— Wcale nie! Żadne płukanie żołądka! Ja się czuję wyśmienicie! — zapiera się, a Kuźma posyła mu bardzo zirytowane spojrzenie, od którego Ricky'ego przechodzą dreszcze. Zwala to na przeciąg (którego nie ma), bo nie uważa Kuźmy za straszną osobę. Tym bardziej osobę, która samym spojrzeniem wywołuje u kogoś drżenie.
— To w końcu je zjadłeś czy ich nie zjadłeś? — pyta Cheryl, skupiając się bardziej na talerzu w dłoniach chłopca niż na nim samym. — I co to jest?
— To jest, droga centurionko, mój nowy, powiedzmy, wynalazek kulinarny. Nowatorskie odkrycie. Użyłem do tego grzybów gatunku… yyy… no, jakaś łacińska nazwa, one mi zawsze wypadają z głowy… — Ricky mierzwi włosy, patrzy w sufit, wygląda przez okno, liczy swoje sznurówki, aż wreszcie kończy niepewnie: — Devilomicus smacznikos?
— Mogę? — Cheryl wyciąga dłonie po talerz, a Ricky ochoczo jej go podaje, pewnie przekonany, że dziewczyna ma zamiar spróbować tego kulinarnego ewenementu. — Wygląda… ciekawie.
— Chciałaś powiedzieć: wygląda jak maź stworzona przez trzylatka z plasteliny i farbek akrylowych, na widok której człowiek czuje śniadanie w gardle? — podpowiada Kuźma. Z kompletnie poważną miną, bez cienia uśmiechu. Ricky chichocze rozbawiony i klepie ją po plecach.
— Niezłe! — chwali ją, ale Kuźma nie jest z tego jakoś szczególnie zadowolona. — Najlepiej smakują właśnie z paluszkami rybnymi, słowo!
— Czyli ich próbowałeś? — powtarza Cheryl po raz trzeci, przyglądając się talerzowi spod różnych kątów.
Kuźma wbija spojrzenie w Ricky'ego, w myślach grożąc mu, że jeżeli się nie przyzna, to przez następne parę dni będzie zsyłać na niego koszmary o okropnych ciemnych jaskiniach, w których zjada pierwsze lepsze znalezione na ziemi grzyby. Potem będzie wybuchał w samotności i mroku, nieświadomy nawet, że wybucha. Nie, słaby koncept. Będzie świadomy, że wybucha, żeby dodać temu wszystkiemu grozy.

Ricky?
────
[1153 słowa: Kuźma otrzymuje 11 Punktów Doświadczenia]

Od Lairy — „Purple all over"

Głupie pytanie o ulubiony kolor nigdy nie powinno wywołać u niej aż takim głębokich uczuć, nie kiedy dobrze wiedziała, że był nim czerwony; taki mocno nasycony, niczym żarówka drażniąca w oczy czy inna płachta na byka. A tymczasem siedziała jak kołek, pod drzewem, nerwowo drapiąc się po skroni, nadgarstku czy nawet po policzku - gdziekolwiek popadło. Palcami bawiła się jak jakimś najlepszym fidgetspinnerem, którego popularności nie zdołała uświadczyć, zwyczajnie ją to ominęło.
— No, Laira? Kot ci zjadł język? — Violet odsunęła włosy za ucho, odsłaniając rumiany od słońca policzek i kurwa, na przodków, Laira myślała, że mógł jej uciekł lewym uchem, a następnie roztopił się na chodniku niczym lody latem. — Zadałam ci proste pytanie — żachnęła się i choć brzmiała na zirytowaną, tak jednak córka Hefajstosa wiedziała, że intencje ma zupełnie inne.
— Jaki jest mój ulubiony kolor? — powtórzyła cicho, niemalże machinalnie, jakby trybiki w tej zardzewiałej maszynerii zaczęły nareszcie działać. Co prawda z ogromnym, irytującym skrzypnięciem i spóźnionym zapłonem, aczkolwiek zawsze coś.
Violet kiwnęła głową, uśmiechając się półgębkiem.
Ślina utknęła Lairze w gardle i ta była pewna, że umrze śmiercią niegodną herosa, bardzo żenującą i nieodpowiednią. Ścisnęła dłonie na materiale koszulki, jakby szykowała się do walki z prawdziwą bestią i to miało dodać jej otuchy. W rzeczywistości musiała zwyczajnie odpowiedzieć na jedno, krótkie pytanie - jaki był jej ulubiony kolor. Za każdym razem jak próbowała odpowiedzieć na to pytanie, przed sobą miała Violet. Jej fioletowe włosy i ten radosny uśmiech, który wywoływał nieznane emocje.
Sony mówiło, że Violet nie uśmiecha się tak do nikogo, prócz niej.
Może mieli rację. Może.
— A zgadnij — zmarszczyła nos rozbawiona, nawet nie zwracając na to, jak córka Hekate przewraca oczami. Najprawdopodobniej w zniecierpliwieniu, aczkolwiek cholera ją tam wiedziała. — No, dawaj, cukiereczku.
W odpowiedzi otrzymała walnięcie w ramię, choć było to bardziej w celu ukrócenia durnych przezwisk, niż faktycznie zrobieniu jej krzywdy. W każdym razie - Violet zamyśliła się i to tak naprawdę, naprawdę konkretnie. Zmarszczyła nos, jak zawsze mając to w zwyczaju, gdy dochodziło u niej do ciężkiego procesu myślowego.
— Fiolet! — odparła stanowczo, krzyżując ręce na klatce piersiowej, jakby właśnie rozwiązała kod enigmy. Laira zaśmiała się cicho i choć z początku chciała wyprowadzić ją z błędu, powiedzieć, że nie! Tym razem wszystkowiedząca panna Sanderson, nie miała racji. Zamiast tego, kiwnęła głową twierdząco, wywołując niemały uśmiech radości na twarzy swojej towarzyszki. I może, serio może czerwień nie był jednak jej ulubionym kolorem.
Bo, mówiąc szczerze? Ten ulotny moment, kiedy widziała na jej ustach szeroki, szczery i pełny dziecięcej naiwności uśmiech, nie mogła zrobić nic innego niż jej przytaknąć. Ekscytacja i ten radosny humor udzielił się również i Lairze; oparła głowę o korę drzewa, rozkoszując się ostatnimi ciepłymi promieniami lata i ukradkiem, starając się pozostać niezauważoną, spoglądała na Violet, która rozgadała się o rodzajach magii.
Niebo ciemniało, przechodząc z różu w lekki fiolet a ostatnie promienie słońca, padające wprost na córkę Hekate, dawały jej magicznego uroku. I może… nie, zdecydowanie, żyła w błędzie. To nie czerwony był jej ulubionym kolorem a fiolet. Fiolet, który postanowił wkraść się do jej życia pod postacią tej łachudry, za którą teraz oddałaby wszystko.

────
[507 słów: Laira otrzymuje 5 Punktów Doświadczenia]

Od Chaita CD Aye — „Pora żebyście się poznali"

Poprzednie opowiadanie

JESIEŃ, ROK TEMU

Chait od początku wiedział, że ten pomysł nie jest szczególnie dobry, ale z tego, jak jest tragiczny, zdał sobie sprawę w chwili, gdy było już za późno, by się wycofać. Będzie mógł tylko w przyszłości przeklinać na siebie, że to zrobił, i na Aye, że to zaproponował i też się z tego pomysłu nie wycofał.
Ale nawet gdyby ktoś wprost mu powiedział, że właściciele budki zatruwają lemoniadę i próbują w ten sposób… no, cokolwiek mieliby próbować osiągnąć, to i tak by nie uwierzył. Teraz też w to nie wierzył – a w każdym razie nie wierzyłby, gdyby mógł się skupić na tyle długo, by się nad tym zastanowić.
A zdecydowanie nie mógł się skupić na tyle długo. W sumie to nie mógł się skupić w ogóle i tym razem nie miał nawet wymówki, że to wszystko jest winą pociągów. Naprawdę bardzo chętnie zrzuciłby teraz winę na pociągi. Nie miało to większego sensu, ale w tej chwili nie był w stanie jakoś bardzo głęboko się nad tym zastanawiać, a tym bardziej przejmować czymś tak głupim jak sens i logika.
Oczywiście, że poszedł za Aye. I przyspieszył do biegu, kiedy znajomy zrobił to samo, chociaż nie miał większego problemu, by za nim nadążyć. Nie miał pojęcia, kogo lub co gonią. Musiał skupić większość swojej uwagi (a miał jej w tej chwili bardzo niewiele) na tym, by nie wpadać na ludzi, zrozumienie, jaki skomplikowany plan za tym wszystkim stoi graniczyło z cudem.
Paskudnie się czuł. Miał zdecydowanie zbyt dużo energii, nie mógł się skoncentrować i nie potrafił ogarnąć tego, co się wokół niego dzieje.
Gdzieś przez zamglony i otumaniony umysł przewinęła się myśl, że może nie powinien ufać Aye. Przecież to on wpadł na pomysł, że w lemoniadzie może coś być, a jednak chciał, żeby Chait też ją wypił. Nie wiedział, jaka miałaby stać za tym logika, skoro teraz dodatkowo musiał się o niego martwić. To mogło wymagać już trochę zbyt głębokiego zastanawiania się, poza jego aktualnymi zdolnościami.
Skręcili gdzieś, nawet sam nie był pewny gdzie. Byli już kawałek za strefą z jedzeniem, wypadli na drugą halę, a Chait dalej nie potrafił skupić się na tyle by zrozumieć, kogo gonią.
Uskoczył w ostatniej chwili, prawie taranując jakiegoś innego pracownika festiwalu. Zamiast tego zahaczył barkiem o jeden z filarów, na razie jednak nie czując żadnego związanego z tym bólu. W biegu nie rozpoznał kolegi z pracy, a przecież na pewno musiał go znać, a przynajmniej kojarzyć.
– Sorka! – rzucił w biegu, słysząc i czując, jak plącze mu się język. – Interwencja!
Teraz jeszcze nie zdawał sobie sprawy, że krzyczy to trochę za głośno i może zwrócić tym niepotrzebną uwagę. Powinni przecież zachowywać się dyskretnie.
Zakładając, że bieganie jak ostatni, skończeni idioci za nie wiadomo czym w ogóle mogło uchodzić za dyskretne. W innych warunkach zastanowiłby się nad tym, teraz tylko próbował skupić się i nie zgubić Aye w tłumie.
Nie musiał się o to martwić, bo Aye zatrzymał się za następnym zakrętem, a Chait zwyczajnie na niego wpadł, prawie wywracając ich obu. Od razu cofnął się kilka kroków, unosząc ręce w geście, który albo był przepraszający, albo kierował się bardziej w stronę ja przecież nic nie zrobiłem. W jego obecnym stanie pewnie było to bardziej to drugie.
Trochę kręciło mu się w głowie. Cofnął się jeszcze kawałek, aż w końcu oparł się plecami o ścianę. Zdał sobie sprawę, że znaleźli się na zewnątrz, po drugiej stronie hali, przy jednym z bocznych wyjść.
Chociaż jeszcze nie do końca potrafił połączyć fakty, to nawet teraz był przekonany, że to wyjście powinno być zamknięte.
Powoli docierało do niego, że jest bardzo, okropnie wręcz źle, i że nie potrafi jeszcze zrozumieć ani rozwiązać tego problemu.
Podniósł głowę, żeby spojrzeć na Aye, ale zrobił to za szybko i poczuł, że robi mu się niedobrze. Dzieciak Hefajstosa rozglądał się, a Chait dalej nie miał pojęcia, czego szukają.
Musiał się skupić. Teraz.. To on był tu pracownikiem. To on powinien ogarniać sytuację. Nie Aye. Aye nawet nie powinno tu być!
– Cholera jasna – mruknął, przecierając twarz dłońmi. Dalej mówił głośniej, niż normalnie powinien. Był pewny, że pozostali pracownicy też zajmą się sprawą, ale raczej się z tego nie cieszył. Chyba trochę go to przerażało.
Zaczął krążyć w kółko, bo nie potrafił ustać w jednym miejscu. Przez chwilę znowu było gorzej i nie potrafił nawet skupić się na chodzeniu, chwiejąc się i na wszelki wypadek wracając pod ścianę, żeby się znów na niej oprzeć.
– Aye? – odezwał się po chwili ciszy, widząc, że ten znowu zaczyna gdzieś iść.
– Możesz tu poczekać? Zaraz coś wymyślę.
W innych warunkach i okolicznościach, Chait wycofałby się, słysząc taki ton głosu. Wysłałby Aye do domu, ignorując ewentualne protesty czy chęci rozwiązania tej sprawy. Dzieciak zrobił wystarczająco dużo. Niestety, warunki i stan samego Chaita nie pozwalały mu siłą odesłać znajomego.
Wiedział też, że nie bardzo może teraz zostać sam. Bał się, że znowu zrobi się gorzej, a pracownicy nie będą się w tym doszukiwać czegoś głębszego.
– Nie, nie mogę – mruknął niechętnie. Niechęć wynikała z patowej sytuacji, nie złości na Aye. – Kogo gonili— goniłeś?
Chciał zadać więcej pytań, ale głos uwiązł mu w gardle. Spojrzał na Aye, mając nadzieję, że dostanie odpowiedzi też na pytania, których nie był w stanie zadać. I, co ważniejsze, że będzie w stanie je zrozumieć. I że nie zacznie mu znowu odbijać, chociaż czuł, że teraz opuszczają go te dodatkowe siły. Nie mógł mieć pewności, że to na stałe.
Ale chciał ogarnąć sprawę. Zanim o wszystkim dowie się kierownik.


Aye?
────
[900 słów: Chait otrzymuje 9 Punktów Doświadczenia]

Od Arisu CD Atlasa — „Jak sprzątnąć kogoś w 3 sekundy”

Poprzednie opowiadanie

ZIMA, ROK TEMU

Gdyby Arisu miała czas, to poświęciłaby go na zastanawianie się, dlaczego mieszkańcy Obozu Jupiter nie przeprowadzili na niej egzekucji. Rozważałaby, czy obrzucaliby ją pomidorami, zakutą w dyby, czy pozwolili dzieciakom Wulkana ją spalić, a może przeprowadziliby na niej jakieś specjalne tortury, topiąc w widowiskowy sposób. Może, w jakiejś mniej dramatycznej wersji, po prostu wygnaliby ją z widłami i pochodniami z obozu i skończyłaby pod którymś mostem w San Francisco, a w trochę gorszym wariancie – poprosiłaby o pomoc jednego debila z Obozu Herosów, którego poznała kilka lat temu lub, jeśli byłoby jeszcze odrobinę bardziej źle, odezwałaby się do swojego brata.
Niestety, Arisu nie miała czasu, który mogła poświęcić na takie przemyślenia, bo zamiast tego Obóz Jupiter skazał ją na karę straszniejszą, niż wszystkie pozostałe połączone w jedną. I nie miała tu nawet na myśli tej całej zabawy w budowniczego.
Po tym, jak uderzyła z nieprzyjemnym pluskiem w taflę, nie potrafiła od razu się podnieść. Czuła tylko jak ogarnia ją to głupie, irracjonalne i utrudniające ruchy, ciężkie uczucie, chociaż poziom wody wcale nie był wysoki, a ona przecież była świetną pływaczką. Już wcześniej, siedząc Walkerowi na barkach, czuła się nieswojo i nagły upadek całkiem ją pogrążył. Nie nałykała się wody dzięki jakiemuś głupiemu szczęściu, albo wręcz przeciwnie, bo gdyby się zadławiła, to może przynajmniej umarłaby i miała święty spokój.
Przez chwilę tylko bezradnie machała rękami, zanim w końcu udało jej się wstać. Rozkaszlała się od razu, chociaż sprawiło to tylko, że nie mogła oddychać, i chciała doskoczyć do Walkera, żeby pomóc wstać też jemu, ale wbrew szczerym chęciom nie ruszyła się z miejsca. Czemu nie mogła się ruszyć? Stała na miękkich nogach, oplotła ciasno ręce wokół pasa, próbując w ten sposób chociaż trochę ukryć to, jak bardzo się trzęsie. Okropny ucisk w piersi zmusił ją do podkulenia ramion i pochylenia się do przodu, co wcale nie pomogło jej w złapaniu pełnego oddechu. Czemu się nie utopiła? Przecież dalej nie mogła oddychać. Czuła w gardle każdy z trudem wpuszczony i wypuszczony oddech.
Chociaż była kompletnie przemoczona, to było jej okropnie gorąco. Gumka, którą przed rozpoczęciem pracy związała włosy, nie podołała zadaniu i mokre kosmyki przykleiły jej się do policzków. Tylko tego jej brakowało.
Zaczęła szybko mrugać, bo obraz, i tak bardzo niewyraźny i pogrążony w ciemności, dalej był dodatkowo zamazany, ale to nic nie dało.
Wokół niej zrobiło się jasno, kiedy Walker w końcu wygramolił się i podniósł na nogi, plując na wszystkie strony. Kask jakimś cudem nie spadł mu z łba i znowu oświetlał wąski korytarz słabym światłem lampki, która jeszcze większym cudem się nie zepsuła i nie odpadła, odpływając razem z wodą lub ginąc na dnie.
Dopiero to uświadomiło Arisu, że minęło nawet mniej niż kilka sekund od ich upadku. I że Walker, niestety, się nie utopił. Nie była pewna, czy w złości naprawdę mu tego życzy, czy to po prostu kolejne natrętne myśli.
Słyszała, jak chłopak coś mamrocze i widziała, że jego usta się ruszają, ale nie potrafiła jeszcze rozróżnić dokładnych słów, za bardzo szumiało jej w uszach. Gdyby mogła się skupić i o tym pomyśleć, założyłaby, że narzeka na upadek i na to, że pewnie coś go boli i że, przy odrobinie jej szczęścia i jego rozpaczy, połknął jakiegoś martwego szczura.
To pewnie nie było wykonalne, ale nie były to okoliczności, w których Arisu by się tym przejmowała. Pewnie i tak po prostu pluł, próbując pozbyć się z ust brudnej wody.
Odetchnęła powoli i w końcu zaczęła rozumieć, co ten idiota dokładnie mówi.
– Całe ubrania mam przemoczone. I na pewno mam teraz jakiegoś szczura w gaciach…
Jęczał coś jeszcze, ale nie przejęła się na tyle, żeby mu jakoś odpowiedzieć. Zamiast tego wyprostowała się bardziej, jeszcze raz powoli wypuszczając powietrze z płuc.
Miał siłę narzekać, czyli nic mu nie było. Wystarczyło, że go opieprzy, może dla przykładu da mu w twarz – jak już przestanie być jej tak okropnie słabo – i będą mogli wrócić do pracy. I jak najszybciej ją skończyć. Do tego czasu musiała tylko zadbać o to, żeby Walker nie zobaczył, jak bardzo się zestresowała…
I o to, żeby po drodze go nie zabić, jeśli znowu zrobi coś głupiego.
Zdenerwowana i wciąż zestresowana, dalej odrobinę drżącymi dłońmi wymacała wiadro z zaprawą. Albo bardziej to, co było wiadrem z zaprawą, bo jego zawartość rozwodniła się po kontakcie ze zbyt dużą ilością wody, zostawiając Arisu z samym brudnym wiadrem, a Obóz Jupiter z wodą dodatkowo zanieczyszczoną przez zaprawę.
I była pewna, że za to też jej się oberwie, chociaż to przecież ten cholerny idiota przeprowadził zamach na jej życie. Aż się wzdrygnęła, zirytowana.
Zanim wrócą do pracy, będą musieli znowu zejść tam na dół i przygotować nowe wiadro. I pewnie, znając jej piekielne szczęście, dać się zobaczyć jakiemuś zbłąkanemu legioniście, który – znowu sugerując się jej niesamowitym fartem – będzie akurat największym plotkarzem w obozie. Może kolejnym dzieciakiem Merkurego, w końcu jak na razie całe zło, które spotykało ją w życiu, było ich zasługą.
Może to była jakaś klątwa.
– To twoja wina, Walker – wymamrotała w końcu, po może sekundzie ciszy zbyt długo, trochę zbyt słabo jak na to, że dalej przecież była na niego zła i musiała chociaż wyglądać na bardzo morderczą. – Może wystarczyłoby umieć chodzić. Musi—
– Moja? To ty musiałaś się tak strasznie wiercić?!
Arisu na kilka sekund zmroziło, sama nie była pewna, czy z wściekłości, czy strachu, a potem posłała Walkerowi najzimniejsze, najbardziej wkurzone spojrzenie na jakie było ją stać. A było ją stać na naprawdę bardzo zimne i wkurzone spojrzenie. W tej sekundzie zrezygnowała z jakiegokolwiek pozbawionego przemocy rozwiązania sprawy.
Nikt, a już szczególnie on, nie miał prawa jej przerywać. Ani tym bardziej jej obwiniać. Zmrużyła oczy i ściągnęła usta w wąską linię, mocniej zaciskając dłonie na trzymanym wiadrze.
Walker nie miał prawa wyjść stąd żywy.
– Słucham? Ja się wierciłam? Czy ty siebie słyszysz? Jesteś cholernym debilem. Miałeś jedno zadanie. JEDNO! – nie była pewna, czy jej głos naprawdę poniósł się echem, czy tylko jej się tak wydawało. Walker otwierał już usta, żeby się bronić, albo po prostu znowu gadać coś od rzeczy, ale nie dała mu zacząć: – Wystarczyło, do cholery jasnej, patrzeć gdzie chodzisz! Ostrzegałam cię. Ostrzegałam cię, że jeszcze jedna taka akcja, i cię zabiję. Tak ciężko wykonać poprawnie jedno powierzone zadanie?!
Prychnęła wściekle i cisnęła w niego wiadrem, wkładając w to za dużo siły i jeszcze więcej złości. Chybiła, a plastik pękł po zderzeniu ze ścianą akweduktu. To chyba to była ta jedna rzecz za dużo; machnęła bezradnie rękami, wydając z siebie pełen złości i rezygnacji krzyk, i rzuciła się w stronę wyjścia. Nie wyglądało to tak widowiskowo, jak by tego chciała – woda spowalniała ją, a przez rosnącą coraz bardziej wściekłość poryczała się, co zdenerwowało ją jeszcze bardziej.


Atlas?
────
[1100 słów: Arisu otrzymuje 11 Punktów Doświadczenia]

Od Quinn CD Ash — „Ding-Dong! The Sphynx Is Dead"

Poprzednie opowiadanie

LATO

Słowa Ash były dla niego jak plaster na ranę, choć ostre i wypowiedziane z pełną powagą oraz pewnością siebie. I z jednej strony, Quinn chciał płakać na wspomnienie swoich poprzednich stworków, a z drugiej cieszyli się, że Ash wierzy w nich, że będą w stanie utrzymać Blastoisea przy życiu.
— No i zajebiście. Daj mu żreć, żebyśmy zaraz nie musieli wymyślać imienia dla kolejnego zwierzaka. Chociaż jak już jesteśmy przy pokemonowych imionach, to jestem za tym, żeby następny nazywał się Gengar. To jest, za te sto tysięcy lat, przez które Blastoise będzie sobie szczęśliwie żył w twojej kieszeni — parsknęli śmiechem, chowając urządzonko, które oczywiście czasem odwalało manianę przez kontakt z półbogami. — A potem pójdziemy utopić komuś łeb w kiblu. Na poprawę humoru. No i żeby uczcić to, że ten cholerny Labirynt znowu jest otwarty.
Oferta była kusząca, ba to był wręcz ich rytuał, zwyczaj, po którym zawsze mieli przerąbane i czyścili zaschnięte gówno ze ściany niemowlęcą szczoteczką do zębów. No, ewentualnie w Obozie Herosów zostali wyznaczeni do przerzucania ton końskiego gówna, żartując niczym gówniarze, którymi tak właściwie to byli, czy Chejron nie przychodzi tam czasem się odlać albo, nie daj bogowie, nasrać. Koncept dziki z pewnością będący w stanie zgorszyć niejedną osobę, jednak ta dwójka miała z tego ubaw po pachy.
— Hej, Ash… — mruknęli cicho, ledwie słyszalnie, niczym małe dziecko, które boi się zostać skrzyczane przez swoich rodziców.
— Tak? — Ash odwróciło głowę, spojrzenie miało wyjątkowo miękkie, jakby wyczekiwało jakiegoś głębszego wyznania. Coś niecodziennego.
Na moment Quinn zapomniało, co chcieli powiedzieć, głos uwiązł im w gardle, a myśli uciekły w liche pole. Zatonęły jak kamień rzucony w stronę stawu z cichym pluskiem. Jeszcze chwilę temu byli w stanie rzucić najgłupszym, najdziwniejszym żartem, rozmawiać normalnie a teraz? Język odmówił posłuszeństwa. Dłonie mimowolnie zaciskały się na materiale spodni, jakby ten drobny gest cudem miał przywrócić im zdrowy rozsądek.
— Po prostu tęskniłem.
Objęli ich ramieniem z głupawym śmiechem, może zbyt mocno, acz nadal uważali, żeby ich nie zdusić. Ash szybko wyrwało się z ich uścisku, uderzając legionistę pod żebra, nie mocno i by zrobić im krzywdę, a w geście przyjacielskiego przekomarzania się.


Wyjątkowo nikomu nie utopili głowy. Poruszenie przez otwarcie labiryntu było zbyt duże i wszędzie kręcili się ludzie, zamiast zająć się swoimi sprawami — zdecydowanie za duże ryzyko zostania złapanym a Quinn, będąc szczerym, nie było w nastroju, by zostać jeszcze ukaranym. Ashley dosyć zjebała im humor. Aresiątko nie oponowało, chociaż na ich twarzy zdawał się mignąć zawód, czego jednak dziecko kloacyny nie było w stu procentach pewne. Trawa przyjemnie łaskotała ich w skórę na karku, gdy tylko przeciągnęli się, ciesząc się chociaż odrobiną ciszy i spokoju, z dala od tego zgiełku i co ważniejsze — z dala od Ashley.
Quinn wiedziało, że nie powinno tak mówić na swoją drugą połówkę, jednak słowa Ash zmusiło ten tępy, durny mózg do myślenia. Jakby ktoś pociągnął za wajchę, otwierając tamę i pozwalając wodzie płynąć. Ashley była zastępstwem, czymś, co pomagało im uciszyć tęsknotę. A do tego była „pierdoloną pizdą” — cytując Keitha, który już zdążył wysłuchać epopei o związkowych rozterkach Quinn i miał dość po pięciu minutach. Powinni z nią zerwać, nie wiedzieli tylko, kiedy ani jak, to była właściwie prawda, że uczepili się jej w akcie desperacji i bojąc się, że zostanie sam, nie chcieli z nią zerwać. Teraz spojrzeli na tą sprawę trochę inaczej, bardziej na chłodno, bez tej głupiej desperacji i uczucia odrzucenia. Może jak pogada z Keithem, to narysują jej chuja na czole, jak będzie spała? Co prawda trochę bali się jej reakcji, że Ashley po rozstaniu odpierdoli palma i odstawi niezłą manianę. To był jednak problem na później, teraz chcieli po prostu oczyścić umysł ze wszystkich negatywnych myśli.
Quinn przewróciło się na brzuch, podpierając brodę na dłoniach a na ich twarzy gościł nonszalancki uśmieszek.
— Wiesz co? — Głos mieli spokojny, przepełniony czystym szczęściem, którego im brakowało. — Powinniśmy tobie też ogarnąć tamagotchi. Słyszałem, że niektóre można łączyć ze sobą. Blastoise mógłby pobawić się z Gengarem na przykład — zaproponowali. — Wiesz, jakby czasem znowu zamknęli ten jebany labirynt to byś za mną nie tęskniło — zaśmiali się pod nosem, wydając z się je wyolbrzymione ,,Auć" gdy Ash uderzyło ich w ramię; zupełnie tak, jakby nie chcieli przyznać, że brakowało im smrodu Quinn.
— Załatwisz mi tamagotchi? — choć Ash parsknęło śmiechem, to Quinn czuło, że taki prezent bardzo by się Aresiątku spodobał. No przecież, kto nie chciał mieć własnego stworka, który drze mordę co kilka godzin, że chce żreć, a jak się go nie nakarmi do umiera z głodu? — No dobra, niech ci będzie.
Ich głos brzmiał pobłażliwie, jakby właśnie zgadzali się na głupi pomysł jakiegoś dziecka.
— Załatwię ci nawet diabełki. Spodoba ci się. Takie małe gówno, proszek zawinięty w bibułkę a jak rzucisz komuś pod nogi to wybucha. Będziesz mogło rzucać tym w nieznośne bachory. — Ciemne oczy Ash zalśniły na wspomnienie o tym cudownym wynalazku. Aresiątko w zaciekawieniu przewróciło się na bok, układając głowę na przedramieniu. — Chociaż właściwie to nie ja, a Keith. Musisz go poznać, debil z niego, ale swój debil. Rysowaliśmy ostatnio chuje na ścianie. — Na wspomnienie tego parsknęli cichym śmiechem. Nie mówiąc już o tym flamingu, którego Keith namazał i który, o ironio, nadal widniał dumnie na ścianie.
— Kim jest Keith? — Ash zerkało na nich z uniesioną brwią i błyskiem w oczach, którego Quinn nie potrafiło odgadnąć.
— Jeden z nowych, jest in probatio. Co prawda brakuje mu piątej klepki i instynktu samozachowawczego, jednak raczej się polubicie. — Odpaliło lekko, przyglądając im się uważnie.
Może zbyt uważnie. Może zbyt długo. Zapewne, gdyby nie chrząknięcie Ash, które spłoszyło ich niczym światło karalucha, gapiliby się na Aresiątko jeszcze dłużej, z jeszcze większą ciekawością. Byli blisko, siebie i choć z początku nie przeszkadzało to Quinn, tak teraz było im dziwnie niekomfortowo. Nie odsunęli się, zamiast tego tylko przełknęli ślinę i przesunęli palcami po źdźbłach trawy, jakby to właśnie nimi musieli się zająć i to była najciekawsza, wręcz najważniejsza, rzecz na świecie.
— Więc… — zaczęli, zerkając nieśmiało kątem oka na kompana swojej niedoli. Było im teraz głupio znowu spojrzeć im w oczy. — Coś tam porabiało, jak się nie widzieliśmy, hm? Kto dostał od ciebie w mordę z rękojeści labrysa?
I choć ich głos brzmiał lekko, jakby pytali z odrobiną znużenia, tak jednak ich ciekawość była zupełnie czysta i szczera. Oczywiście, że nie chcieli się za chiny ludowe przyznać, że za tą łajzą tęsknili do tego stopnia, że aż ich to bolało potwornie, więc samo wolało zamknąć mordę, nim ten temat ugryzie ich w dupę w ramach odwetu. Tym bardziej że przez te wszystkie miesiące czuli się tak, jakby ktoś ich torturował zmuszając do słuchania jeżdżenia gwoździem po tablicy, czy innych paskudnych dźwięków. Uśmiechnęli się półgębkiem, jakby planowali obrzucić kogoś gównem choć głęboko, pod warstwą myśli, do których wracać teraz nie chcieli kryło się ,,Tęskniłem za tobą, durniu jeden". 

  Ash
──── 
[1106 słów: Quinn otrzymuje 11 Punktów Doświadczenia]

Od Edel CD Theodore'a — ,,Goopya peezda"

Poprzednie opowiadanie

JESIEŃ

Edel bardzo szybko dochodzi do wniosku, że w San Francisco nic nie ma. Żadnego miejsca, do którego można udać się ze znajomymi, bo co, będzie brała szesnastolatka na drina do gejowskiego baru? Gdyby byli w Niemczech, nie musiałaby się w ogóle nad tym zastanawiać, ale tutaj, w tych wspaniałych i jakże wolnych Stanach Zjednoczonych nawet ona nie może w spokoju kupić sobie piwa.
Zaciągnęła Theodore'a do swojego ulubionego sklepu dla prawdziwych metalheadów, ale tam spodobało mu się podobnie bardzo, jak w sklepie ezoterycznym. Edel powoli zaczęła dochodzić do prostego wniosku: nie są zbyt kompatybilni. Mimo tego przeciągała to spotkanie, zaprowadziła Theo do swojej ulubionej kawiarni, gdzie gapili się na zbyt słoneczne jak na zimę ulice. O śniegu trudno jest tutaj nawet marzyć.
Potem Edel skończyły się pomysły. Niby coś jeszcze zapisała w swoim notesie, ale poczuła, że wszystko zaczęło sypać się już po przejściu do miasta. To wszystko przez ten smród w labiryncie, nie potrafiła się na niczym skupić, bo jej myśli wciąż krążyły wokół niego. Okropne widoki podsuwane jej przez wyobraźnię wraz z mijanym czasem stawały się coraz bardziej realne, ohydniejsze i powoli zaczynała wymyślać fabułę swojego własnego horroru. Gdy Edel zastanawia się nad tym, czy przypadkiem za załomem podziemnego korytarza nie znajduje się ogromna piramida ciał i latający wokół nich samotny, czerwony balonik, Theodore postanawia się odezwać.
— Mogłem wziąć kawę — mamrocze, wzdychając głęboko i przeciągle.
— Technicznie, to herbata ma więcej kofeiny. — Theodore patrzy na nią skonfundowany.
— Ale jak to?
— No… normalnie.
— Hm. — Chłopiec wpatruje się w chodnik tak smutno, że Edel już ma zacząć przepraszać go za zniszczenie jego percepcji świata. — Jakoś tego nie czuję.
— Jesteś zmęczony? — rzuca więc Edel z dość silną sugestią. Podkreślone fioletowawymi cieniami oczy Theodore'a prawie że pogardliwie gratulują jej tego odkrycia. Centurionka uśmiecha się szczerze i lekko, nieświadoma oczywistości swojego stwierdzenia. Może po prostu też już zaczyna odczuwać magiczny wpływ syna Somnusa i jej umysł desperacko walczy z sennością, skupiony na tym na tyle, że Edel przestaje dostrzegać nawet niesubtelne znaki wysyłane jej przez chłopca.
— Zawsze — odpowiada on ze wzruszeniem ramion, tak obojętnym tonem, że Del robi się na moment trochę smutno.
Edel bardzo raźno zarzuca propozycją powrotu, a Theodore niemrawo kiwa głową. Centurionka czuje się trochę jak ojciec, którego pociecha zaczyna przysypiać podczas ich coniedzielnego spacerku w parku – niemal widzi, jak Theo mruga coraz dłużej, przez parę sekund idąc chodnikiem z zamkniętymi oczami. Żadne z nich nie ma pojęcia, która jest godzina, bo wypuszczeni z Obozu, bez typowego dla niego rytmu dnia, zaczynali gubić się w działaniu świata. Czas niepodzielony na równe bloki zajęć, niewydawane o stałych porach posiłki, te elementy ich rzeczywistości, które w zamknięciu są kluczowe, by Obóz w miarę sprawnie działał. Wypadli z naturalnego dla nich rytmu dnia i jedyne, co pomaga Edel odzyskać jakąkolwiek świadomość o tym, która jest godzina, to słońce powoli sunące po niebie. Wciąż nic nie wie. Nigdy nie interesowała się słońcem.
Z ulgą witają znajome, wilgotne ściany labiryntu. Podziemne korytarze nagle dodają im otuchy, gdy już plątają im się nogi i myślą tylko o tym, jak wygodne są ich łóżka w barakach. To zupełny nonsens, bo te łóżka nigdy nie stały obok wygodnych, ale dobrze jest czasem o nich tak pomyśleć. Na moment zdają się przyjemniejsze.
Zaraz po tej chwili wytchnienia, dosłownie po paru krokach, po jakimkolwiek ,,tchnieniu" nie ma śladu, bo uderza w nich znajoma, słodkawa woń. Theodore rzuca przekleństwo pod nosem, zakrywa twarz koszulką. Edel spodziewa się, że niewiele mu to daje, chociaż co ona tam wie – nie naciągnie topu na tyle, żeby chociaż sięgnął jej brody. Brną przez siebie, nagle zawrócenie i wyjście na świeże powietrze staje się znacznie bardziej kuszące niż wyobrażenie bardzo wygodnych łóżek. Smród wydaje się mocniejszy, niż parę godzin wcześniej, Edel z największą chęcią przebiegłaby obok jego źródła i pędem wróciła do Obozu, żeby o tym zapomnieć i pozwolić, by ktoś inny się tym zajął. Wygodnie.
— Muszę jeszcze coś załatwić — rzuca do Theodore'a i choć oczy prawie jej łzawią, zwraca się w odnogę korytarza, w której zapach chyba jest mocniejszy. — Tamtędy dojdziesz do Obozu. To intuicyjne. Poradzisz sobie. — Uśmiecha się z otuchą, ale chłopak raczej jest podobnie zaniepokojony, co ona. Edel przysięga na bogów, że jeszcze chwila, a doświadczyliby wiążącego czasu wspólnego rozdrapywania sobie skórek przy paznokciach.
Pomachawszy Theodore'owi na pożegnanie, Edel wyrusza na swoją misję. Samotną, trudną wyprawę prawdziwej wojowniczki, którą może odbyć tylko w pojedynkę. Dokładnie tak, właśnie w ten sposób. Przed oczyma ma tylko obraz z ,,To", kupa ciał i baloniki. Wśród słabego, drżącego światła pochodni nagle to staje się wyraźniejsze, jeszcze realniejsze i bardziej… namacalne, jakby przed sobą zaraz miała zobaczyć wściekłego klauna, a nie najzwyczajniejszą mitologiczną istotę, która pragnie jej krwi. Jakby się zastanowić, to w sumie różnica jest niewielka. I to, i to, chciałoby ją zabić, więc…
Jej kroki odbijają się echem w długim korytarzu, Edel ledwo jest w stanie dojrzeć, kiedy pojawia się przed nią zakręt, i kolejny zakręt, i kolejny. Trudno jest jej nawigować po samym zapachu, trochę się gubi, długo zastanawia, czy na pewno powinna teraz skręcić. Odór staje się tak silny, że niemal nie ma różnicy, czy zwróci się w jedną, czy w drugą stronę. Dopiero gdy zaczyna słabnąć, zrezygnowana obraca się i stwierdza, że to jednak jest jakaś paranoja.
— O — stęka. — Czemu nie poszedłeś do Obozu?
— Bo… — Theodore waha się, błądzi oczami po ścianach. — No, bo jeszcze… chyba raźniej jest we dwójkę, co nie?
— Raczej. — Dziewczyna uśmiecha się promiennie, chociaż w tej sytuacji wolałaby jednak, żeby chłopiec jej posłuchał. — Ale wiesz, serio. Lepiej będzie dla ciebie wrócić, niż…
— I tak już nie pamiętam, skąd przyszedłem — wcina się Theo. Zdawszy sobie sprawę z nietaktu, dodaje prędko: — Przepraszam.
Edel macha na to ręką, bo przerywanie jej jest teraz ich najmniejszym problemem. Im bardziej oddalają się od właściwego korytarza, którym bezpiecznie można przejść z Obozu do miasta, tym zwiększa się ich szansa spotkania czegoś, czego naprawdę bardzo nie chcą spotkać. Edel niemal cały czas trzyma dłoń na swoim zegarku kieszonkowym, gotowa wyszarpać go z kieszeni w chwili zagrożenia. Jedyną wadą broni w nim ukrytej jest to, że gdy tylko otworzy się klapkę, zegarek natychmiast się transformuje. Co za tym idzie, Edel nie jest w stanie odczytać godziny. Ktoś, kto go tworzył, zapomniał o tym aspekcie. O aspekcie funkcjonalności kieszonkowych zegarków. Przynajmniej ładnie wygląda.
— No, dobra, to chodź — zgadza się wreszcie Edel, bo woli jednak narazić Theodore'a na niebezpieczeństwo samodzielnie, a nie pozwolić mu wejść w paszczę lwa samodzielnie. Tutaj przynajmniej będzie miał kogoś, kto da radę… w miarę go obronić. Nie, bez przesady. Z jakiegoś powodu została centurionką.
Teraz chodzi się jej jakoś tak lepiej. Przeświadczona o obecności przyjaznej osoby u swojego boku, Edel bardziej skupia się na odnajdywaniu prawidłowej drogi, zamiast rozglądać się za najmniejszymi pająkami w kątach, w obawie, że to jednak wężopodobna istota, która postanowi zeskoczyć na nią z sufitu. Jej niepokój trochę opada, ale wciąż próbuje nie tracić skupienia. Przy synu Somnusa nie jest to najłatwiejsze, bo wraca do niej toksyczne wyobrażenie obozowego łóżka. Jej poduszki obleczonej w czarną poszewkę z gwiezdnym nadrukiem i niepasującej kołdry w serduszka, ale obydwie z takiego przyjemnego materiału, że…
Prawie łapie się na tym, że kładzie się na podłodze labiryntu, zwija się w kulkę i zasypia. Otrząsa się z tego dziwnego stanu, znowu skupia się na celu. Tak, dziwny smród, tak. Ważna sprawa, tak. Powinna się naprawdę skupić, tak. Cała uwaga przeznaczona na nos, tak.
Idą dalej, nie wymieniają między sobą nawet błahych komentarzy. Theo już nawet nie trzyma dłoni w kieszeni, wyciągnął sztylet i ściska go pobielałymi palcami. Edel udziela się jego niepokój, włoski na karku stają jej dęba, gdy półmrok podziemnych przejść naprawdę zaczyna jej doskwierać. Gryzące uczucie rozrasta się w jej klatce piersiowej, coraz większe z każdym krokiem, rozprzestrzeniające się w jej ciele wraz ze wzmacnianiem się okropnego zapachu.
Skręcają raz jeszcze, a im oczom wreszcie ukazuje się to, co spodziewali się zobaczyć już od dobrych paru godzin. Od kiedy pierwszy raz poczuli słodkawy odór, obydwoje podświadomie wiedzieli, co czeka na nich w mrocznych zakątkach labiryntu. Brudne, zakrwawione koszulki, które stały się już tylko względnie fioletowe, poranione ramiona i nogi rozrzucone wokół tułowia, plamy krwi i półotwarte usta, wyszczerzone oczy, pozieleniała już skóra. Theodore wydaje z siebie okrzyk, który bynajmniej nie jest krzykiem zaskoczenia czy przerażenia, tylko obrzydzenia, od którego kwas zbiera się w gardle i człowiek naprawdę bardzo stara się nie zemdleć albo nie zwymiotować.
— Cholera jasna — mamrocze Edel, niezdolna do zbliżenia się do ciał. Dwójka osób, które tutaj umarły, musiały polec już jakieś parę dni temu, a w umyśle centurionki po chwili pojawiają się dwa imiona, które powinna była przypomnieć sobie już dawno. Sage i August. Jakiś czas temu było głośno o tym, że poszli gdzieś i nigdy nie wrócili. W tym momencie po Obozie krąży już wiele plotek o tym, że tak naprawdę uciekli, żeby spędzić swoje życie niczym Romeo i Julia – razem, szczęśliwi, z daleka od nieprzyjaznych im rodzin.
Kontemplowanie zwłok przerywa im syk. Edel drży, odwraca się. Potwór otwiera wypełnione jadowitymi kłami szczęki, żółte, wydające się świecić w ciemności, ślepia wgapiają się w dwójkę herosów. Oczywiście, że coś musiało tu siedzieć. Coś musiało ich zabić. I czekało na herosów, którzy przyjdą po swoich martwych kolegów.
Wściekła amfisbena szczerzy się w podróbie ludzkiego uśmiechu. Z zadowoleniem wita kolejne danie, podsunięte jej pod nos przez miłosiernych bogów. 

  Theodore?
──── 
[1534 słowa: Edel otrzymuje 15 Punkty Doświadczenia]

Od Lynn CD Ezry — „Przesyłka”

Poprzednie opowiadanie

JESIEŃ

Drzwi na szczęście otwarły się i ktoś się nawet w nich pojawił. Lynn przebyła taką długą drogę, że nie uśmiechało się jej po prostu zostawienie paczki pod drzwiami i szybki odwrót. Prędzej zajęłaby się nią jakaś harpia, niżby trafiła do adresata. Jak już tu dotarła, musi dopilnować sprawy do końca. Mimo że blada postać w drzwiach wątpiła, czy kobieta trafiła z przesyłką dobrze, Lynn się nie podda.
— Tak, to na pewno tu — powiedziała na tyle zdecydowanie, ile mogła. Musiała też zachować trochę sił na trzymanie się futryny, żeby nie upaść. — Co prawda adresat nie podał dokładnego imienia, ale… jestem pewna, że to właśnie tu.
Wyciągnęła z kieszeni złożoną na parę części kartkę. Spisane były tu wymiary, kolory, adres, a nawet nieśmiałe bladoróżowe serduszko. Rozprostowała karteczkę delikatnie drżącymi palcami i pokazała dziecku Tanatosa. Nadal jednak nie dowierzało. Trzymało nadal sweter w ramionach, jednak odwróciło od niego wzrok, jakby różowy kolor miał właściwości rakotwórcze. Lynn spróbowała zajrzeć przez jeno ramię, by zobaczyć, czy nie ma może kogoś innego w środku, kto odebrałby sweter. Wnętrze domku Tanatosa jednak — pewnie przez światło słoneczne za jej plecami — było tak przenikliwie ciemne, że aż czarne. Ponad ramieniem półboga Lynn nie widziała już nic. Może była tam zasłona? Nie przypominała sobie jednak, by przed wynurzeniem się z ciemności heros coś odsuwał. Po prostu… wysunął się z ciemności, jakoś tak nagle. Wyglądał, jakby bardzo chciał wrócić tam, skąd przyszedł, pozbywszy się uprzednio swetra. Pewnie półbożę nie zdziwiłoby się, gdyby na dłoniach trzymających różowy wyrób pojawiłaby się wysypka lub trąd.
— Wie pani, jakoś nie przypominam sobie, ale mogłobym spytać…
— Byłabym bardzo wdzięczna. — Przerwała mu Lynn, która już się obawiała, że heros rzuci w nią swetrem i zatrzaśnie drzwi przed nosem.
Zakaszlała, nieco głębiej i dłużej niż się spodziewała. Przełknęła ślinę, czując w ustach smak krwi i żółci. Odetchnęła głęboko i uśmiechnęła się do półbożęcia, żeby pokazać, że nic jej nie jest. 

  Ezra? 
────
[313 słów: Lynn otrzymuje 3 Punkty Doświadczenia]

niedziela, 28 września 2025

Od Ishy CD Dahlii i Dantego — „Podróż przez kręgi piekieł"

Poprzednie opowiadanie

LATO

Trzęsła się. I to cała, od czubka głowy aż po koniuszki palców u stóp, jej ciało drżało i nie było to spowodowane zimnem, zmęczeniem ani też choróbskiem, z którego ostatnio udało jej się wyleczyć a ile zużyła tabletek i chusteczek to tylko ona wiedziała. W każdym razie - jej ciało trzęsło się ze złości, wkurwiający dzień w pracy dawał jej się we znaki, że aż miło, mimo iż wyszła z tamtego kurwidołka ponad dobrą godzinę temu. Banda baranów z drącymi ryja bachorami wołającymi menagera, bo nie ma w sklepie stacjonarnym misia, który jest ekskluzywny TYLKO i wyłącznie dla strony internetowej. Co oni myśleli, że magią tęczy i przyjaźni oraz z dodatkiem brokatu, jak troskliwe misie, wyciągnie im tego pluszaka z dupy?
Jeszcze ten tekst, że Hunter teraz przez nią płacze.
Ta, akurat, przez nią. Cóż, ona też by płakała, jakby stara nazwała ją Hunter. Co to było tak właściwie za imię? Geez, ktoś naprawdę nienawidził swojego bombelka.
Spięła mięśnie, wchodząc do pobliskiej knajpy, którą nie tak dawno miała przyjemność odwiedzić na ostatniej randce z tindera. Cóż, randka była chujowa a relacja baaardzo szybko się posypała, jednak pamięć o knajpie i dobrych burgerach z szejkami została.
Wystrój tego miejsca był… cóż, specjalny. Jakby ktoś uznał, że zrobi amerykańską restaurację z amerykańskim jedzeniem, amerykańskim piciem i amerykańskim wystrojem dla amerykańskich amerykańców. W skrócie, jak to mówiła jej nonna, jeszcze tylko brakowało nasrać na środku z tego przepychu. Najbardziej chyba rzucały jej się w oczy fotele w budkach, obite czerwoną skają i te neony pokroju "drink beer" porozwieszane niemalże na każdym skrawku ściany. Brakowało jeszcze "Live Love Laugh Home", jak w tych tandetnych filmach z lat 90.
Isha naprawdę dziękowała w duchu, że jeszcze nie kazali jej śpiewać cudownego The Star-Spangled Banner" z ręką na sercu, stojąc sztywno niczym struna zaraz po wejściu, bądź też nie sprawdzali jej narodowości, choć wnioskując po minach niektórych kelnerek nie mogła być niczego pewna. Brakowało tylko rozdawania małych, plastikowych flag, które po wyjściu z knajpy zaczęłyby swoją misję zanieczyszczania środowiska.
Nie sądziła jednak, że w tym oto miejscu, ziści się jej koszmar i zobaczy jego - typa, którego najchętniej spaliłaby w kręgach piekieł, posypała siarką i nie wiem, zakopała siedem metrów pod ziemią. Szczerzył się jak głupi do sera, machając do niej a Isha? Isha była tylko w stanie złapać za sztywna kartkę i zasłonić twarz menu, udając, że go nie widzi i licząc, że widząc jej brak jakiegokolwiek zainteresowania - typ odpuści sobie i pójdzie. Zacisnęła palce na karcie, udając, że zastanawia się nad wyborem na co ma ochotę zjeść do swojego piwa korzennego. W głowie błagała, wręcz prosiła, żeby Dante sobie dał siana i odpuścił, widząc jej brak entuzjazmu. Prosiła po prostu o święty spokój, czy to było tak wiele? Serio, chyba nie była aż tak wymagająca.
— Kurwa — syknęła, słysząc głośny trzask i brzęczenie elektroniki, które dotychczas działały normalnie. Tak, świetnie, niech jeszcze jakiś potwór się pojawi i zacznie rozdawać autografy! Zajebiście. Jeszcze tego jej brakowało do szczęścia, szczególnie, gdy gastrafetes leżał sobie wesoło w zakurzonym kartonie pod łóżkiem. Może weźmie jakąś patelnię z kuchni albo naśle szwadron gołębi, żeby na potwora nasrały. Wszystkie jej pomysły aktualnie brzmiały równie sensownie.
Spięła mięśnie, próbując uspokoić oddech.
— Ściągasz na mnie potwory?! — zwróciła się w stronę Dantego. Jego towarzyszka również nie wyglądała na przeszczęśliwą z obrotu tej sytuacji. Czyżby również padła ofiarą jego nachalności?
I nagle - łomot. Tak, zdecydowanie coś było nie tak i półbogini chyba właśnie sobie tego potwora wymanifestowała.
Isha policzyła do dziesięciu, słysząc hałas dochodzący z kuchni; trzask garnków i patelni a następnie łomot przewracającej się, najpewniej, lodówki wywołał u niej nieprzyjemne dreszcze. No tak, o patelni jako broń mogła już zapomnieć.

Dante?
────
[604 słowa: Isha otrzymuje 6 Punktów Doświadczenia]

Od Caroline CD Weroniki — „Czyżby przyszła pani bez szpady?"

Poprzednie opowiadanie

JESIEŃ

Caroline nie lubiła przegrywać; nie sądziła też, że ktokolwiek to lubi. Jeśli miała dobry dzień, umiała ugryźć się w język i chwilowo przejść ponad porażką, ale nigdy nie potrafiła na stałe obejść się smakiem. Co to za różnica, czy odegra się teraz, jutro, za miesiąc czy za dziesięć lat? Umiała poczekać, jeżeli miała pewność, że w końcu szala zwycięstwa przechyli się z korzyścią właśnie dla niej.
Posłała Weronice bardzo koślawy i bardzo fałszywy uśmiech, kiedy dziewczyna wygrała pojedynek. Tak cholernie mało brakowało jej do wygranej! Wygrałaby, gdyby popełniła mniejszą liczbę błędów. Wiedziała, że jej błędy wynikają w głównej mierze przez to, że daje ponieść się emocjom, bo słyszała to już zdecydowanie zbyt wiele razy. To, że nie umie nad tym panować nie oznacza od razu, że o tym nie wie. Przecież nie była głupia, tylko zbyt ubogo przeszkolona.
— Gratulacje.
Głos miała o ton niższy, a palce zaciskały się na rękojeści miecza tak mocno, że skóra jej zbielała. Miała ochotę zdrapać ten zadowolony z siebie uśmieszek z twarzy Weroniki, przyczepić go na jedną ze słomianych kukieł i pochlastać go na kawałki. Zamiast tego wierciła dziurę w plecach dziewczyny, kiedy ta odchodziła.
Córka Aresa cisnęła swój miecz na ziemię, kiedy tylko straciła dziewczynę z pola widzenia. I tak już dała jej satysfakcję, pokazując te liche ochłapy wkurwienia, które nawet nie umywały się do tego, jak bardzo wściekła była.
Co mówiła jej terapeutka o atakach złości? Coś o oddychaniu i liczeniu do dziesięciu. Szkoda, że Caroline miała ochotę liczyć co najwyżej głowy trupów nabite na pale, a o spokojnym, głębokim oddychaniu nawet nie było mowy.
Podniosła broń z trawy i zdmuchnęła z niego źdźbła nieco przyschniętej już trawy. Najwyraźniej dzieciaki Demeter skupiały się na dbaniu o truskawki, a resztę obozowej roślinności zwyczajnie olały. Odgarnęła sobie z czoła włosy, które kręciły się od zetknięcia z jej potem, co z pewnego powodu dodatkowo ją wkurwiło. Musiała się umyć, albo zrobić cokolwiek innego, jeżeli nie chciała eksplodować.
Była pewna, że kiedyś się zemści, albo chociaż zażąda rewanżu. Po prostu nie wiedziała jeszcze, gdzie i kiedy.

ZIMA

Ciężko planować zemstę, kiedy nie zna się zbyt dobrze osoby, wobec której jest skierowana. Szczególnie, jeśli w międzyczasie przebywa się gdzieś setki kilometrów dalej. Caroline cieszyło jedynie to, że dzięki temu może zachować czysty umysł; myślenie nad czymkolwiek bez kurwików w oczach naprawdę ułatwia sprawę. Więc kiedy znowu pojawiła się w Obozie Herosów, nieco ponad dwa miesiące później, miała wszystko poukładane w głowie. No, mniej więcej.
— Cześć. Masz chwilę? — zapytała z uśmiechem, stając przed Weroniką.
Znalazła dziewczynę w pobliżu pawilonu, choć nie miała pojęcia, co ona niby tam robiła. Powietrze było suche i chłodne. Może i nie była to mroźna zima, ale większość jednak preferowała zostanie w budynku i rozpalenie w kominku. Caroline też wolałaby teraz nie szwędać się po dworze, ale niestety czasami pewne sprawy były ważniejsze od komfortu.
Weronika uniosła brew i spojrzała na dziewczynę.
— O co chodzi? — spytała, unosząc kącik ust w uśmiechu.
Caroline z jakiegoś powodu znowu chciała jej przypierdolić, ale tylko uśmiechnęła się w odpowiedzi.
— To nic ważnego. Tak się zastanawiałam… Skoro ostatnio mnie pokonałaś, może zechciałabyś mi pomóc w treningu? Na pewno przydałoby mi się kilka rad od… lepiej wyszkolonej koleżanki — dodała, chowając dumę do kieszeni.
To, że Weronika była lepiej wyszkolona od niej, to był oczywisty fakt, ale Ley czasami wolała nie przyjmować niektórych rzeczy zbyt głęboko do siebie. To była jedna z takich rzeczy.
— …o pomoc mnie prosisz? Serio?
Weronika patrzyła na koleżankę z może nie pogardliwym, ale z pewnością rozbawionym i trochę lekceważącym wyrazem twarzy. Caroline zaplotła dłonie za plecami, tak, żeby dziewczyna nie widziała, że ściska je zdecydowanie mocniej, niż jest to wskazane.
— Tak, no bo wiesz, mam braki. Mogę się wiele od ciebie nauczyć. — "I tak dalej", dodała w myślach i ponownie posłała jej jeden ze swoich najbardziej czarujących uśmiechów.
Niesamowicie irytował jej ton głosu dziewczyny, jakim ta się do niej zwracała, ale miała szczerą nadzieję, że pozbawi jej tej pewności siebie równie szybko, jak uśmiechu.

Weronika?
────
[656 słów: Caroline otrzymuje 6 Punktów Doświadczenia]

sobota, 27 września 2025

Od Blanche — „The Giver”

CONTENT WARNING: NSFW

Od Ash CD Quinn — „Ding-Dong! The Sphynx Is Dead"

Poprzednie opowiadanie

CONTENT WARNING: MISGENDERING, NAWIĄZANIA DO DEADNAME

LATO IV

Ashley. To przeklęte imię, które parzyło jak ogień i sprawiało, że Ash miało ochotę zerwać z siebie własną skórę. Mamroczący głos matki znowu szumiał im w uszach. Fizycznie stało tu, w tylko jednym bucie i z labrysem leżącym u stóp, ale mentalnie znowu było w tym cuchnącym mieszkaniu, którego nigdy tak naprawdę nie nazywało domem. Czuło jeszcze bardziej śmierdzący oddech matki na twarzy i dotyk tego ohydnego ubrania, które na nich wcisnęła. Ashley, Ashley, Ashley…
Przez chwilę miało ochotę powiedzieć Quinn prawdę. Zrzucić chociaż odrobinę ciężaru z serca. Ale wtedy skupiło wzrok na ich sylwetce i ugryzło się w język. Wyprostowało się, odchyliło ramiona do tyłu. Wzięło głęboki wdech i wypuściło powolny wydech. A wtedy przykucnęło i chwyciło dłoń Quinn, rozprostowując ich palce.
— Ej, robisz sobie krzywdę — mruknęło karcąco. — Jak chcesz dać upust emocjom, to zaraz znajdziemy jakiegoś frajera i zaciągniemy go do kibla. Swoje łapska zostaw w spokoju.
Starało się brzmieć nonszalancko, ale nie dało rady ukryć głębi emocji, które czuło. Martwiło się o Quinn. Przez ostatnie kilka miesięcy stęskniło się za nimi jak cholera. Być może ta odrobina czułości w głosie nie było niczym złym, nie czyniła z nich słabeusza?
Z cichym westchnieniem opadło tyłkiem na trawę tuż obok pieńka, na którym siedział Quinn. Nie puściło dłoni przyjaciela. Oczywiście głównie po to, żeby nie zadawał sobie więcej bólu. No i też po to, żeby okazać wsparcie. Kumple mogą trzymać się za ręce, co nie?
— W niezłe bagno się wpierdoliłeś pod moją nieobecność — prychnęło po chwili milczenia, mając nadzieję, że uwaga ta rozprawi się choć z częścią wiszącego nad nimi napięcia. — Możesz mi przerwać w dowolnym momencie, bo tak naprawdę chuja wiem o miłości i związkach, ale mimo wszystko wydaje mi się, że nie tak to powinno wyglądać. Bez urazy, ale dosłownie rzuciłeś się na pierwszą lepszą okazję i…
— Ale ona… — zaczęło Quinn, a Ash wiedziało, co chce powiedzieć.
— Ona co? Nie dba o to, że śmierdzisz? — przerwało im Ash, nawet jeśli wiedziało, że to niezbyt miłe. No i że właśnie zaprzecza własnemu „możesz mi przerwać w dowolnym momencie”. — Quinn, to jest absolutne kurwa minimum. Naprawdę mi cholernie przykro, że tak wiele osób ocenia cię na podstawie czegoś, na co nie masz żadnego wpływu, ale to nie znaczy, że masz łapać się byle dziuni. Ja też nie dbam o to, jak pachniesz, a jakoś nie obściskujemy się po kątach… — Przerwało na chwilę. Ta myśl wywołała w nich dziwne uczucie, które postanowiło jednak zdusić w zarodku. Odchrząknęło, zanim zaczęło mówić dalej. — To, co chcę powiedzieć to… Nie wydaje mi się, że jesteś z nią ze względu na nią. Ani że ona jest z tobą ze względu na siebie. Uczepiliście się siebie z głupich powodów i teraz masz problem. To nie jest warte twojego samopoczucia, Quinn. Widziałom może z dwie minuty interakcji między wami, a już wiem, że coś tu jest nie tak. Nie mówię, że masz tu i teraz wstać i ją rzucić, bo domyślam się, że to nie jest takie proste. Ale proszę cię, jako twój kumpel, żebyś przemyślało swoją sytuację. Zasługujesz na coś lepszego. Na kogoś lepszego.
Przez chwilę milczeli, patrząc sobie w oczy. Ash nie nazwałoby tego niemą komunikacją — samo nie było zbyt pewne, co można wyczytać w ich oczach, ani w jaki sposób powinno interpretować to, co widziało w spojrzeniu Quinn. Ciszę przerwały jednak nie słowa wypowiedziane przez jednego z nich, a dobrze im znane pikanie.
Ash od razu przypomniało sobie słowa Ashley. „Serio? Mówiłam ci, żebyś w końcu wyrzuciła to cholerstwo” — jak Quinn mogło być z kimś, kto w taki sposób wypowiadał się o jego ukochanym Tamagotchi? Gdyby nie zamieszanie, jakie panowało w tamtym momencie, Ash pewnie wytargałoby tę niunię za te jej głupie kudły.
Teraz jednak ugryzło się w język. Pikselowy zwierzaczek odezwał się w samą porę, dostarczając im pretekst do zmiany tematu na coś lżejszego i przyjemniejszego.
— O, Śluzek znowu chce szamać — mruknęło, szturchając Quinn w nogę. — Powinieneś się tym zająć, zanim… — zaczęło, ale urwało w pół zdania, gdy tylko zauważyło minę Quinn. Wyglądało jak skopany szczeniaczek, któremu ktoś na dokładkę powiedział, że jest złym psem. — Ej, co jest? — spytało, zastanawiając się, komu jeszcze powinno wpierdolić za krzywdy wyrządzone dziecku Kloacyny.
— No bo… Ja… To serio niechcący, ale… — mamrotało Quinn, którego oczy z sekundy na sekundę lśniły coraz bardziej.
Aresiątko przez chwilę wpatrywało się w kumpla jak cielę na malowane wrota. Nie miało pojęcia, jakim cudem temat kilku pikseli był w stanie prawie doprowadzić ich przyjaciela do łez. Ale wtedy przyszło na nich olśnienie.
— Śluzek podzielił los Gluta Seniora i Juniora, prawda? — spytało. Powoli i spokojnie, jak saper rozbrajający bombę. Nie miało pojęcia, co by zrobiło, gdyby Quinn nagle zaczęło przy nich płakać.
— No… A po nim Śluzkowina… — przyznał zrozpaczony właściciel pikselowego gluta numer… Który to był już numer? Aha, okay, zrozpaczony właściciel pikselowego gluta numer pięć.
— No dobra. To kto tam teraz piszczy w twojej kieszeni? Pokazuj. — Ash wyczekująco wyciągnęło rękę w kierunku kumpla.
— Blastoise — odparł Quinn, pociągając nosem. Podał im małe jajowate urządzonko, na którym znajdował się pikselowy stworek. — Staram się dbać o niego lepiej niż o jego poprzedników. Już udało mu się pobić ich rekord długości życia.
— No i zajebiście. Daj mu żreć, żebyśmy zaraz nie musieli wymyślać imienia dla kolejnego zwierzaka. Chociaż jak już jesteśmy przy pokemonowych imionach, to jestem za tym, żeby następny nazywał się Gengar. To jest, za te sto tysięcy lat, przez które Blastoise będzie sobie szczęśliwie żył w twojej kieszeni — oznajmiło, oddając Tamagotchi jego właścicielowi. — A potem pójdziemy utopić komuś łeb w kiblu. Na poprawę humoru. No i żeby uczcić to, że ten cholerny Labirynt znowu jest otwarty — dodało, szczerząc japę.
Najlepiej utopmy łeb Ashley, dopowiedziało jeszcze w myślach. Wolało jednak nie zdradzać tych marzeń na głos.

Quinn?
────
[942 słowa: Ash otrzymuje 9 Punktów Doświadczenia]

Od Lexi CD Dicka — „Stary Donald farmę miał”

Poprzednie opowiadanie

ZIMA III

Pocałowała Dicka. Swojego najlepszego przyjaciela. Przez chwilę serce biło jej jak szalone. Przecież ona nawet nie wiedziała, jak się całować. Dick pewnie też nie (chyba że za jej plecami prowadził podwójne życie jako donżuan), ale…
Ale wtedy on odwzajemnił ten pocałunek. Krótko i słodko. Idealnie. Ich twarze pozostawały blisko, a ich oddechy ogrzewały niewielką przestrzeń między nimi. Czuła, jak kąciki jej ust unoszą się w głupkowatym uśmiechu.
— No narrreszcie! — zagruchał Grusław, przerywając ciszę, która zapadła również wśród zwierząt.
— Móóówiłam, że ta dwóóójka potrzebuuuje tylko małego popchnięcia — skwitowała zadowolona Pani Moo.
Kolejne zwierzęta dodawały swoje trzy grosze, wyraźnie zadowolone z tego obrotu spraw. Gwar na nowo wypełnił prowizoryczną oborę.
— Co one mówią? — spytał nagle Dick.
— Cieszą się. Kury już założyły fanklub i próbują wymyślić nazwę dla naszego shipu — odpowiedziała, chichocząc pod nosem.
Otworzyła oczy. Od razu napotkała spojrzenie tych należących do niego. Ciemny odcień brązu, który zdobił jego tęczówki, jeszcze nigdy nie zdawał jej się tak ciepły jak teraz, w środku zimy.
— To… Co teraz? — spytała po chwili milczenia. Pierwsze emocje opadły, a wątpliwości zaczęły powoli krążyć po jej umyśle jak natrętna chmara much.
Co, jeśli Dick zaczynał teraz żałować tego, co się właśnie między nimi wydarzyło? Co jeśli uzna ją za wariatkę? Co jeśli właśnie zniszczyła ich przyjaźń? Co jeśli-
— Teraz… — zaczął Dick, wyraźnie zmieszany, ale również zdeterminowany. — Teraz powinienem ci zadać pewne pytanie. — Wziął głęboki oddech i rozejrzał się nerwowo, jak gdyby spodziewał się, że właśnie w tym momencie jedna z belek spadnie mu na głowę i przerwie jego wypowiedź. No cóż, to by było w stylu jego „szczęścia”. — Lexi, czy zostaniesz moją dziewczyną? — spytał, a zwierzęta znowu zamilkły, oczekując na jej odpowiedź.
Gdyby usłyszała takie pytanie od kogokolwiek innego, uznałaby je za naprawdę kiczowate. Jej samej nie przychodził jednak na myśl żaden nie-kiczowaty sposób na rozpoczęcie związku. Poza tym, to był Dick. Słyszała z jego ust już setki głupkowatych tekstów. A ten… Ten był również uroczy. Wypełniał jej brzuch chmarą motylków.
— Tak, Dick, zostanę twoją dziewczyną — odpowiedziała, a wyszczerz na jej twarzy sięgał od ucha do ucha.

ZIMA IV

Pierwszy rok jej związku z Dickiem był pełen przygód i wizyt w infirmerii. Wiosną i latem często po treningu wybierali się na piknikowe randki. Syn Fortuny zdołał dostać podczas nich nagłej reakcji alergicznej, zostać dość dotkliwie pożądlony przez chmarę os i cały poparzony pokrzywami. Latem doszły do tego oczywiście oparzenia słoneczne i przegrzania. Jesienne skakanie w liście zakończyło się skręconą kostką, a wielka dynia, którą wspólnie żłobili, upadła mu na stopę. Ta na szczęście została jedynie boleśnie stłuczona.
Poza trzymaniem się za rączki, przytulaniem, buziakami i nazywaniem części wspólnie spędzanego czasu randkami, zmiana ze statusu „tylko przyjaciele” na „związek” nie była zbyt drastyczna. Wciąż pozostawali najlepszymi przyjaciółmi. To, że byli parą, dodawało tylko nowej głębi do ich relacji.
Teraz jednak, kiedy zbliżała się ich rocznica, Lexi zaczęły wypełniać nerwy. Rocznice były ważne. Nadciągająca data była jak kamień milowy w ich relacji. Ten dzień powinien być wyjątkowy. Powinni zorganizować jakąś wielką randkę i wymienić się prezentami… I tu zaczynały się schody.
Nie miała pojęcia, jak powinna wyglądać ta wielka randka. Większość typowych zimowych aktywności wiązała się z jeszcze większym ryzykiem urazów niż podczas innych pór roku. Narty, łyżwy, sanki… Nawet robienie aniołków na śniegu zdawało się stanowić pułapkę czyhającą na chłopaka. Lexi zaś zdecydowanie nie zamierzała zakończyć swojej pierwszej rocznicy w infirmerii.
Prezent również stanowił dla niej jedną wielką zagwozdkę. To nie tak, że nigdy nie dawała mu prezentów. Czy to w jego urodziny, czy z jakiejkolwiek innej okazji, zazwyczaj stawiała jednak na samodzielnie upieczone ciasto i jakiś drobiazg od serca, często własnoręcznie wykonany. Okazja taka jak ta aż prosiła się o coś wielkiego, coś z rozmachem…
Krótko mówiąc — Lexi była w kropce. Zanim jednak wpędziła sama siebie w załamanie nerwowe, tuż po treningu (na którym Dick się pośliznął i stłukł kolana) złapała Dicka za rękę i zaciągnęła go do obórki, w której rozpoczął się ich związek.
— Powiesz mi wreszcie, o co chodzi? — zapytał, siadając na prostym drewnianym stołku. Zdawał się być lekko rozbawiony jej niecodziennym zachowaniem.
— Chodzi o to, że za tydzień mija rok, odkąd zostaliśmy parą, a ja nie mam pojęcia, jak powinniśmy to uczcić. Dlatego też zarządzam naradę, w której uczestniczyć będziemy ty, ja i wszystkie zebrane tu zwierzęta, która pozwoli nam opracować plan działania — oznajmiła, stojąc przed nim niczym generał szykujący się na wojnę.

Dick?
────
[716 słów: Lexi otrzymuje 7 Punktów Doświadczenia]

piątek, 26 września 2025

Od Ishy CD Dantego — „The less I know the better"

Poprzednie opowiadanie

JESIEŃ

Powieka prawego oka półbogini drgnęła, może to przez niedobór magnezu, który swoją drogą powinna zbadać w najbliższym czasie, bądź głos tego bęcwała działał jej zwyczajnie na nerwy. Naprawdę, kurwa, naprawdę się starała i wręcz stawała na głowie, by nie zwinąć się w pół i nie dostać pierdolca z jego durnymi pomysłami; próbowała być miła choć świadomość, że typ najpewniej ją stalkuje była niepokojąca.
Może powinna zadzwonić na policję? Tylko co ona im powie, że jakiś typ przyszedł do sklepu z misiami i zemdlał jej na zapleczu? Też coś, nie miała twardych dowodów, że Dante ją nachodzi, więc opcja z policją odpadała.
W głowie miała już cały plan: otworzyć, przejść przez próg, iść się przebrać, zmyć z siebie ten dzień i wreszcie uwalić się na kanapie, owinąć kocem i przez kilka godzin nie robić absolutnie nic. Czyste marzenie. Niestety, rzeczywistość postanowiła jeszcze raz z niej zakpić. Dante był szybszy. To on złapał za klamkę od drugiej strony, skutecznie blokując jej ucieczkę. Z trudem powstrzymała się od głośnego westchnienia z irytacji. Zamiast tego ugryzła się w język tak mocno, że niemal poczuła metaliczny posmak krwi. Spojrzała na niego spode łba, mrużąc oczy, podczas gdy on zaczynał swoje kolejne ględzenie o jakimś cholernym losie, przeznaczeniu i magicznym splocie dróg, który niby miał ich prowadzić ku sobie. Cokolwiek to miało znaczyć. Słowa wylewały się z jego ust jak rozrzedzony syrop, lepkie i męczące, a ona coraz bardziej czuła, jak napięcie wspina się po jej kręgosłupie. Cóż, przynajmniej tym razem zaproponował kawę a nie kolejne chlanie, mówiąc szczerze to po ostatnim razie powinna przystopować i wrócić może do tindera, żeby poznawać jakieś gorące mamuśki niczym z tych wyskakujących reklam na stronach porno. Wzdrygnęła się, nie bardzo miała ochotę zostać zachlejmordą a do uzależnienia bliska droga.
— Dobra, zgoda — mruknęła w końcu, pocierając skronie palcami, jakby chciała rozmasować napięcie zbierające się w jej głowie. — Ale ja wybieram miejsce.
Dante klasnął uradowany w dłonie z takim entuzjazmem, jakby naprawdę świętował wygranie miliona na loterii. Nim zdążyła odsunąć się choćby o krok, otworzył przed Ishą drzwi z teatralnym gestem, niemalże jak w tych starych filmach z lat 80, a potem bezceremonialnie objął ją ramieniem, przyciągając do siebie z ekscytacją, której ona ani trochę nie podzielała.
— Wiedziałem, że się nareszcie zgodzisz! — zaświergotał, jego głos kipiał przesadną radością, zupełnie tak, jakby Isha ją podzielała a nie wymusiła z siebie mizerne „dobra, zgoda”. — Zobaczysz, spodoba ci się!
Isha zesztywniała w jego objęciu, czując, jak jej bark niemal wbija się w żebra Dantego. Zamiast ciepła bliskości, uderzyła ją fala irytacji - jego dłoń była zbyt ciężka, zbyt pewna siebie, a oddech stanowczo za blisko ucha. Miała ochotę go odepchnąć, najlepiej łokciem w żołądek. Po drodze zdążyła złapać swoją szmaciankę i tylko zacisnęła palce na pasku torby, jakby ten kawałek materiału był jedyną rzeczą trzymającą ją w ryzach.
Przewróciła oczami tak ostentacyjnie, że przypominało to scenę z jakiejś aż za bardzo brutalnej kreskówki. W głowie miała jedną myśl: "ja pierdole, zabije się". Z każdą sekundą entuzjazm Dantego sprawiał, że jej zgoda brzmiała coraz bardziej jak wyrok, a nie zwykła propozycja kawy.
Kawiarnia, którą wybrała, była jedną z tych przytulnych miejscówek, gdzie śniadania serwowano do osiemnastej, jakby właściciele doskonale rozumieli, że nie każdy ma ochotę na jajecznicę i kawę o siódmej rano. Zapach świeżo mielonej kawy mieszał się tu z aromatem wanilii i ciepłego ciasta, a w gablotach błyszczały przeróżne słodkości - od klasycznych pączków, przez kremowe tarty, aż po cynamonki, które wyglądały jak ucieleśnienie domowego, babcinego ciepła. Isha jednak zawsze podchodziła do nich z rezerwą. Może jeszcze nie trafiła na tę jedyną, która podbiłaby jej serce, a może po prostu wizja zaklejającego usta, przesłodzonego ciasta nie była jej bajką.
Kelnerka, która pojawiła się przy ich stoliku, była tak słodka i uprzejma, że Isha momentami miała ochotę parsknąć śmiechem. Aż miała wrażenie, że zaraz wejdzie im obu po palcu w dupę i to bez wazeliny. Niby wiedziała, że kobieta robi to po to, by dostać solidny napiwek (chujowe płace dla kelnerów nie były dla niej niczym nowym), jednak niesmak trochę pozostał…
Gdy jednak na stole wylądował talerzyk z jej zamówieniem, Isha od razu zmiękła. Ukochany serniczek z malinami i kruszonką, oczywiście bez rodzynek (bo kto normalny dodaje kurwa rodzynki do czegokolwiek?), wyglądał jak małe dzieło sztuki. Cienka warstwa malin błyszczała od syropu, a chrupiąca kruszonka złociła się kusząco idealnie przyrumieniona. Do tego mięta do dekoracji… Na sam widok jej brzuch zaprotestował głośnym burczeniem, przypominając, że od rana nie zjadła niczego sensownego poza byle jakim, cholernie drogim preclem z serem, kupionym w pośpiechu w drodze do pracy. Teraz, gdy aromat sernika otulał ją jak ciepły koc, miała ochotę rzucić wszystko i pożreć go jednym kęsem. Do szczęścia brakowało jej tylko herbatki z imbirem, na którą musiała jeszcze moment poczekać i wtedy mogła umierać szczęśliwa.
— Czyli już będziesz dla mnie miła? — Dante oparł głowę na wierzchu swojej dłoni, wpatrując się we włoszkę, która w odpowiedzi zmarszczyła (ponownie) nos, ignorując jego uśmieszek.
— Zobaczymy — odburknęła, jednak faktycznie - brzmiała mniej wściekle aniżeli wcześniej. Wzrok Ishy zawiesił się ponownie na jej ukochanym serniczku, był cudowny, idealny, sprawiał, że ślinka jej ciekła. Walić to, herbatę może wypić później; wzięła widelczyk w dłoń. Ukradkiem zerknęła na Dante, który popijał coś co przypominało jej shake'a bądź słodką kawę z bitą śmietaną. — Boże, kurwa, kocham sernik — szepnęła bardziej do siebie, aniżeli do swojego kompana, rozkoszując się aksamitną konsystencją ciasta. Był idealny. Taki nie za słodki. Kwaskowatość malin idealnie współgrała ze słodkością ciasta. Coś wspaniałego…
Cholera… czy ona sprzedała się właśnie za kawałek sernika, za który i tak sama zapłaci?
Przodkowie przenajświętsi.
Westchnęła ciężko, z bólem serca odkładając zjedzenie serniczka na później
— Słuchaj, nie chcę być niemiła ale dlaczego? Dlaczego tak bardzo się mnie uczepiłeś? Jakby serio, gościu, to trochę dziwne. Okej, pomogłeś mi uratować gołębia, zajebiście, dziękuję ślicznie ale buzi ci za to nie dam. Przyczepiłeś się do mnie, przychodzisz do miejsca gdzie pracuje… jakby o co ci chodzi? Co, masz wizje przyszłości i zobaczyłeś, jak pożera mnie jakiś sfinks? — pod koniec parsknęła śmiechem, choć zaraz przybrała bardziej poważną minę. Potarła twarz dłonią. — Słuchaj, jeśli chcesz się zaprzyjaźnić bo uznałeś, że tak i koniec, to trochę chujowo nam to idzie. Sama nie jestem turbo przyjacielska i te sprawy ale no, weź mi nie mdlej w robocie, błagam — skrzywiła się na samo wspomnienie Dantego, który wyglądał jak trup na tym magazynie.

Dante?
────
[1043 słowa: Isha otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia]